Berlin i Ateny można przyrównać do europejskich biegunów – skąpanego w szarości, oddalonego od wybrzeża i bogatego północnego oraz portowego południowego, z kwitnącymi ogrodami i ulicami pełnymi drzew pomarańczowych.

To jednak spore uproszczenie. Pod wieloma względami prawda o obydwu miastach daleka jest od ich powszechnego postrzegania. Oto spięte i zmęczone Ateny nie potrafią ruszyć z miejsca ani stawić czoła niejasnej przyszłości. Wyluzowany Berlin natomiast zrzucił z siebie autorytarne jarzmo, stając się w Europie ikoną swobody i otwartości – musi się zmierzyć wyłącznie z własnym sukcesem.

Ateny muszą rozwiązywać palące problemy dnia dzisiejszego. Amalia Zepou, antropolog i reżyser filmowy, zbiera pozytywne recenzje jako zastępca burmistrza ds. społecznych. Zwraca uwagę na wszechobecne „poczucie kompletnego rozczarowania systemem politycznym i brakiem wpływu na rzeczywistość, gdyż decyzje zapadają z dala od ludzi i w oderwaniu od ich środowiska. Po co zatem w ogóle głosować?”. (Przeczytaj też: Ateny w 48 godzin)

Wyborcze manipulacje są tu na porządku dziennym. Kandydaci do władz samorządowych i krajowych muszą się układać z szefami (oczywiście nieoficjalnych) grup kontrolujących głosy. Sukces wyborczy trzeba załatwić. Duchowni oferują głosy swoich wiernych. Właściciele bazarów kontrolują głosy handlarzy. W obiegu znajdują się wypełnione karty wyborcze.

– W Grecji zawsze tak było – wyjaśnia Zepou. – Taki układ funkcjonował w wioskach, w ramach rodziny, i odzwierciedla ludzką naturę. Wszystko sprowadzało się do tego, że trzeba kogoś znać. Znajomości przydają się w potrzebie.

Doskonale znane historie o kryzysie i korupcji, niepłaconych podatkach i lekarzach, którzy wyłudzili 35 proc. środków z budżetu leków refundowanych, mają wspólny mianownik – sieć powiązań osobistych, przekonanie o wyższości ludzkich relacji i brak wiary w sprawiedliwe rozstrzygnięcia na poziomie instytucjonalnym.

Kafejka w Atenach. Siedzę w oparach papierosowego dymu z Kostasem Kanavourisem, poetą i dziennikarzem. – Mieszkańcy Berlina uważają się za berlińczyków – nieważne, kim jesteś, skąd pochodzisz i od kiedy mieszkasz w stolicy. Tymczasem w Atenach mało kto określa się jako ateńczyk – opowiada.

Na tym polega różnica. Berlińczyków łączy poczucie przynależności, zaś ateńczycy patrzą z perspektywy miejscowości, z których pochodzą, oraz konieczności przeżycia w mieście, które nie jest ich domem. Dwa ekstrema: miasto instytucja, gdzie każdy znajdzie dla siebie miejsce, oraz miasto rozbite na układy. (Przeczytaj też: Berlin, jakiego nie znacie!)

Światowy kryzys ekonomiczny z 2008 r. uwypuklił gospodarczo-kulturowy podział Europy na północ i południe. Rola lidera przypadła Niemcom – zarabiali przeciętnie 50 proc. więcej niż Grecy, a ich PKB był 10-krotnie wyższy.

W Grecji natomiast na światło dzienne wyszły skrywane od lat problemy. W 2009 r. jej rząd przyznał, że deficyt sięga 12,5 proc. PKB – a nie jak twierdził poprzedni rząd 6,7 proc. – zaś dług publiczny wynosi 400 mld dolarów. Greckie banki przestały udzielać kredytów. Kapitał odpłynął w bezpieczne miejsca, często do Niemiec. Potem rząd otrzymał rekordowo wysokie pożyczki: 146 mld dolarów w maju 2010 r. i 162,7 mld dolarów w marcu 2012 r.

Warunki ich przyznania miały przynieść w życiu Greków przykre zmiany. Oznaczały drastyczne ograniczenie wydatków, podniesienie podatków i kontrolę ich ściągalności, cięcia w systemie emerytalnym oraz podporządkowanie się nadzorowi tzw. trojki, czyli MFW, EBC oraz Komisji Europejskiej (zdominowanej przez Niemcy).

Społeczna cena okazała się ogromna.

To tylko fragment artykułu z marcowego wydania "National Geographic Polska" – już w kioskach!