Chyba wypowiedział o jedno zdanie za dużo. Bo jak Halik coś powie, wszyscy mu wierzą. Wiedzą, że co sobie założy, szybko osiąga. Mówią, że swoją energią i zapałem do pracy obdzieliłby całą armię reporterów, a zatrudniające go redakcje uważają go za człowieka do zadań niemożliwych. Dawni znajomi Halika z Argentyny, gdzie zamieszkał po wojnie, wspominają go jak przybysza z innej planety. Wpadał z zaskoczenia. Sombrero, kamizelka w kolorze khaki, spodnie podróżnika, buty do górskich wycieczek, scyzoryk przy pasku. Robił dużo hałasu i zawsze wyciągał z plecaka dziwne prezenty.
 

– Co my tu mamy? – mówił. – Szmaragdy! Prosto z Kolumbii. Proszę, chłopcy, bierzcie! Do tego opowiadał, opowiadał, opowiadał. I już go nie było. Unikat na skalę światową!
 

Ta impreza miała miejsce w skromnym domu małżeństwa Halików: Francuzki Pierrette Andrée Courtin Halik i Tony’ego, Polaka z argentyńskim obywatelstwem. Znajdował się w Merlo na przedmieściach Buenos Aires. Tamtego dnia alkohol lał się strumieniami, a pary tańczyły twista i rock and rolla. Bo było co świętować. Połowę roku 1955 Halikowie spędzili w brazylijskim stanie Mato Grosso. Samotnie popłynęli czółnem rzeką Araguaia. Dotarli do Indian: Szawantów, Javahów i Hinan-Karajów, mieszkali z nimi sporo czasu, zaś Halik w bitwie dwóch szczepów cudem uniknął śmierci. Po powrocie ich filmy z Mato Grosso wyemitowała amerykańska telewizja NBC, a Halik na dobre zaczął współpracować ze słynnym pismem Life.
 

Od czasu powrotu z tej eskapady Pierrette i Tony zapraszani byli na prelekcje, udzielali wywiadów. O ich wyczynie głośno zrobiło się nie tylko w Nowym Jorku i Buenos Aires. Wkrótce komiksowe przygody Halików, zaraz po cyklu o Asteriksie, zaczęło drukować francuskie pismo Pilote, a w Argentynie ukazała się napisana po hiszpańsku książka Halika 200 dias de Mato Grosso, potem wydana jeszcze w Meksyku (Con cámara y rifle a través de Mato Grosso) i w Polsce (Z kamerą i strzelbą przez Mato Grosso).
 

Świętowanie sukcesów Halików tego dnia, podgrzewane przez niesamowite opowieści Tony’ego, tak bardzo się rozkręciło, że Peter Han, korespondent CBS, udając małpę, wdrapał się na drzewo. Ucho, argentyński przyjaciel Halików, wpadł do ogrodu w stroju indiańskiego wojownika i celował do wszystkich z łuku, a Tadeusz Bortnowski, szef kroniki filmowej Sucesos Argentinos, pierwszy nauczyciel filmowania Halika w Argentynie, krzyczał: – Krew Szawantów, krew Szawantów, niosąc na tacy filiżanki z polskim barszczem. Podekscytowani Argentyńczycy i Amerykanie otoczyli go, myśląc, że to naprawdę krew. – Tony, dokąd wybierasz się teraz? – Phil Payne, korespondent Life’u, wziąwszy łyk whisky z lodem, zapytał Halika o plany.
 

– Na Alaskę, zaczerpnąć świeżego powietrza – wypalił podróżnik, bo w grudniu Buenos Aires dręczą największe upały, a Halik strasznie się pocił. Akurat w chwili, gdy zadano mu to pytanie, koszula przyklejała mu się do ciała, ciągle musiał wycierać mokre czoło. Marzył, żeby znaleźć się gdzieś, gdzie jest zimno, najlepiej pośród lodu i śniegu. Payne był pewien, że Life będzie tym pomysłem zachwycony. Alfonso Mauri, dziennikarz amerykańskiego pisma Toledo Blade, który słyszał część rozmowy, podprowadził Pierrette do reszty towarzystwa, wzniósł szklankę z whisky i uroczyście ogłosił:
 

– Panie i panowie, proponuję toast za nową podróż małżeństwa Halików – niespokojnych globtroterów XX w., którzy tym razem wybierają się na Alaskę!
 

Wszyscy klaszczą i pokrzykują, wieści zna już połowa zagranicznych korespondentów w Buenos Aires i szef argentyńskiej kroniki filmowej. Wieszczą wyprawie wielki sukces.
 

Halikowi głupio jakoś powiedzieć, że to był tylko żart (po latach szaloną imprezę, podczas której zrodził się ów pomysł, jak i całą będącą jej następstwem podróż opisze w wydanej w wydawnictwie Sopena Argentina w Buenos Aires książce 180.000 kilometros de aventuras).
 

Szafa w samochodzie
 

Na początku 1957 r. ośmielony przez kolegów Halik planuje więc kolejną, tym razem największą w swoim życiu, eskapadę. Pierrette upiera się, żeby z nim jechać. Halik jest niechętny, przestrzega, że będzie ciężko, niebezpiecznie i z pewnością zabraknie pieniędzy. Pierrette przekonuje, że będą zachowywali się tak, jakby wciąż znajdowali się wśród Indian: będą spać na ziemi, jeść na wolnym powietrzu, zapomną o hotelach i restauracjach. – Mówisz, jakbyśmy żadnych niebezpieczeństw do tej pory nie przeżyli! – nie daje mężowi spokoju i przypomina, jak prawie utopili się w rzece Paragwaj, a w Mato Grosso Halik omal nie stracił głowy. – Zabawny jesteś, mój drogi, kiedy mówisz o niebezpieczeństwach – śmieje się Pierrette. Ma wtedy 32 lata, Tony – 35. Nie mają dzieci. Pierrette zwierza się sąsiadce, że nie może zajść z ciążę. Zaliczki wypłacają amerykańskie media: magazyn Life i telewizja NBC. Halik ma dla nich pisać reportaże i kręcić filmy z podróży. Samochód sponsoruje argentyńska firma Kaiser. Fabryka z przedmieść Cordóby właśnie wypuszcza na rynek nowy model: Jeepa Ikę skonstruowanego na bazie amerykańskiego Willysa. Podczas podróży Halik ma go przetestować. Będzie jedynym kierowcą, Pierrette nie potrafi prowadzić.
 

Wewnątrz upchali sprzęt filmowy i fotograficzny, biblioteczkę, ubrania na różne okazje, hamak, lodówkę – do przechowywania materiałów filmowych. Ponadto żywność na czarną godzinę, zapasowe części do samochodu, baterie, dodatkowe zbiorniki na 280 litrów paliwa. Udało się też wygospodarować miejsce na legowisko dla Willy’ego, owczarka niemieckiego. W tyle dżipa dobudowują drewnianą szafę, po obu stronach znajdą się brezentowe worki z wodą. Za siedzeniem Halik trzyma strzelbę. Poza tym na wyposażeniu znajdują się: łopata, siekiera, dwa zapasowe koła i komplet osi. Fabryczny Jeep Ika może zabrać ładunek 750 kg. Halik zamawia specjalne amortyzatory i ładuje ponad 2,5 tys. 27 marca 1957 r. startują z Plaza del Congreso w Buenos Aires. Wrócą tu dopiero za cztery lata.
 

Szmaragdy
 

W pierwszym roku wyprawy jadą przez: Argentynę, Chile, Peru, Boliwię, Ekwador.
 

W 1958 r. są w Kolumbii, stamtąd płyną do Panamy, bo Darién – bagnistą i najbardziej malaryczną tropikalną puszczę na świecie – trudno przebyć samochodem. Potem są w: Kostaryce, Nikaragui, Hondurasie, Salwadorze, Gwatemali, Meksyku, Stanach Zjednoczonych.
 

Po drodze poznają ostatniego Indianina ze szczepu Ona, Halik poluje na gwanako (żyjący w Andach ssak z rodziny wielbłądowatych) w górach Sierra de la Ventana, zostaje poganiaczem psiego zaprzęgu na krańcu świata w Ushuai, wraz z Pierrette ratują życie ofiarom wypadku na pustyni Atakama. Wjeżdżają samochodem na Machu Picchu i rozbijają tam obóz. Halik wygrywa zakład o sześć szampanów, wjeżdżając autem po stromych schodach pod dom burmistrza Cuenki w Ekwadorze. W Kolumbii wydobywa szmaragdy. Kiedy zabraknie płynu w chłodnicy dżipa, napełnia zbiornik butelką whisky, białym i różowym winem. Zachwyca się skoczkami w Acapulco i ludźmi ptakami w Papantli. Zakochuje się w Meksyku, do którego kilka lat później przeprowadzi się jako stały korespondent NBC na Amerykę Łacińską.
 

W 1959 r. przez Kanadę Halikowie dojeżdżają na Alaskę i zawracają. Na dłuższy popas zatrzymują się w mieście Meksyk, w domu Jerzego Skoryny – uczestnika powstania warszawskiego, publicysty El Heraldo de México. Jego synowie Stan i Miguel pokażą mi po latach, w którym miejscu Halik urządził ciemnię fotograficzną. Kiedy wyjeżdżał, zostawił po sobie plamy po chemikaliach na stole. W 1960 r. Pierrette i Antonio są w Hondurasie Brytyjskim (Belize), po czym wracają do Meksyku. Ekspresowo. Omijają Brazylię, chociaż była w pierwotnym planie podróży. Mają ważny powód, żeby powrót do domu nieco przyspieszyć…
 

Pasażer
 

W niespodziewaną ciążę Pierrette zachodzi w Kolumbii, po roku podróży. Kiedy w Meksyku dowiadują się o jej odmiennym stanie, nie chcą przerywać eskapady, nadal posuwają się na północ, poród planują w Kanadzie.
 

Jeszcze w Nowym Jorku Pierrette odwiedza ginekologa. Lekarz wypytuje ją, czy doświadczyła ostatnio jakichś szczególnych przeżyć. Opowiedziała, jak zaatakowali ją rabusie i wywiązała się strzelanina; tratwa przewróciła się na wzburzonej rzece, a dżip omal nie spadł w przepaść. – A czym się pani odżywia? – pyta lekarz. Pierrette od niechcenia rzuca, że tym, co Indianie, także małpami. Lekarz, wściekły, nakazuje je zmienić tryb życia. Pierrette nie chce nawet o tym słyszeć. Halik też nie. Postanawiają jechać dalej.
 

Syn przychodzi na świat 5 stycznia 1959 r. w mieście Bristol w amerykańskim stanie Connecticut. Na imię dostaje Ozana, na pamiątkę Indianina, który kilka lat wcześniej uratował życie jego ojcu. Było to w 1955 r. w brazylijskim Mato Grosso. Halik w szeregach Indian szczepu Karajów brał udział w bitwie z plemieniem Kayapo, zaś Ozana w ostatniej chwili powalił wroga celującego w Halika dzidą. W szpitalu dziecko Halików filmują i fotografują reporterzy lokalnej prasy. – Miałem być Kanadyjczykiem. Mama chciała, żebym urodził się w Kanadzie, we francuskojęzycznej prowincji Quebec, ale nie zdążyli tam dojechać. Do wyprawy dołączyłem już w USA – opowiada Ozana.
 

Amerykanie dziwili się, że kobieta podróżuje. W tamtych czasach była to rzadkość. A kiedy jeszcze pojawiło się dziecko, to już naprawdę było coś bardzo nietypowego. – Dwa miesiące po porodzie rodzice stwierdzili, że ruszamy dalej. We troje. Pies Wally został moją niańką. Podobno kołyskę wyłożyli mi niedźwiedzim futrem.
 

Ojciec wziął wielką wojskową puszkę i zamontował na zewnątrz, z tyłu samochodu. Mama wlewała tam wodę i wsypywała proszek. Samochód trząsł się na wybojach, jak to w Ameryce Południowej, a ubrania i pieluchy same się prały. Ten wynalazek działał na złych drogach. Im więcej wybojów, tym ubrania czystsze. Ojciec miał smykałkę do wynalazków – wspomina Ozana.
 

Ozana pokazuje mi zdjęcie z Hondurasu: Tony, Pierrette, Ozana (ma tu niewiele ponad roczek) i pies Wally, a na dżipie rozłożona skóra jaguara. Podobno Tony strzelił do niego w ostatniej chwili, gdy próbował pożreć Ozanę. Skórę kota zabrali do domu, a nastoletni Ozana przechwalał się przed kolegami, że to on go upolował.
 

Z podróży maluch zapamiętał tylko dżipa oraz maszynę do pisania. Przygody ze swoim udziałem zna raczej z nagrań i opowieści rodziców. Na przykład o tym, jak noszą go na plecach po deszczowej puszczy. Jak w Boże Narodzenie ojciec zamienia się w Świętego Mikołaja i niczym Tarzan skacze po gałęziach. Jak w wieku dziewięciu miesięcy Ozana po raz pierwszy dosiada konia. Jak Indianie Nawaho mianują go za to członkiem swojego plemienia i nadają imię Coyawy (Królik). Jak na pierwsze urodziny rodzice wtykają w tort świecę zapłonową, bo nie mają świeczek. Jak w drodze powrotnej, w Meksyku, u Indian Lakandonów, kiedy nikt nie patrzy, zaciąga się ich cygarem. Zdjęcia małego Ozany z puszczy ukazują się w magazynie Life i kilku innych pismach na świecie. Po powrocie do Argentyny, jak wspominają znajomi Halików, mały unikał ludzi, chętniej bawił się ze zwierzętami, niemal nago zwinnie chodził po drzewach i jadł surowe mięso. Dzikie dziecko, Tarzan, mały Indianin, mówili.
 

Dziś jest operatorem, reżyserem i producentem filmowym. Pracował jako reporter telewizji ABC, korespondent CBS w Nikaragui, przez ponad 20 lat związany z America’s Most Wanted Johna Walsha, obecnie reżyseruje reality show A Haunting. Osiadł z żoną w Hampton, nad oceanem w Wirginii. Mają córkę. Kirsten Halik, 28-letnią architektkę, jedyną wnuczkę Tony’ego.
 

Księżyc
 

Tony Halik utrzymywał, że gdy dotarli do Hollywood, byli już sławni i bogaci. Tam Jack Douglas – reżyser, producent i gospodarz telewizyjnego programu Across the seven seas – wręczył im Złoty Ster, nagrodę za najlepszą serię filmów podróżniczych. Oglądam ten moment na zdjęciu w argentyńskim wydaniu książki 180.000 kilometros de aventuras i w wycinkach prasowych, gdzie dziennikarze podkreślają, że ta nagroda to coś w rodzaju Oscara, jedna z najcenniejszych, jakie może zdobyć film podróżniczy. Wręczona została po 90 tys. km podróży, czyli w połowie drogi Halików.
 

W czasie całej tej transamerykańskiej eskapady nasi bohaterowie przekraczają 140 rzek i bagien. Nie wszystkie są do przebycia. Własnoręcznie budują więc 14 mostów. Halik twierdzi, że od jednego z nich miejscowości nadano nazwę Puente Halik. Wjeżdżają dżipem na wysokość 5200 m n.p.m. Przebywają w temperaturach od –50 do 60OC. Namiot rozbijają 684 razy i przesypiają w nim 1253 noce. Przeciążonego ładunku i kamienistych dróg nie wytrzymuje osiem kompletów opon. Na podróż wydają 80 tys. dol.
 

Zza grobu
 

18 razy ocierają się o śmierć. Jak wtedy, gdy gazety napisały, że zginęli u Jibarów, ekwadorskich „zmniejszaczy głów”. Halik żartobliwie potem zanotował: Może jakaś inna ekspedycja natrafiłaby gdzieś na moją głowę, zmniejszoną i wycenioną dość wysoko ze względu na jej oryginalność, to znaczy brak owłosienia. Przez chwilę myślałem z rozbawieniem, jak też wybrnęliby z całej sprawy podczas tańca tsantsa, kiedy rytuał wymagałby powieszenia za włosy mojej łysej głowy.
 

Po drodze przeżywa jednak innego rodzaju śmierć – towarzyską, gdy w Hondurasie Brytyjskim, dzisiejszym Belize, kręci film podczas wizyty królowej Elżbiety. Ponieważ nie ma odpowiedniego na taką okazję smokingu, pożycza go od ambasadora Argentyny. Problem w tym, że strój okazuje się za mały. Halik wciąga więc brzuch, ledwie dopina guziki. Wolnym kroczkiem zbliża się do królowej, gubernator przedstawia go jako pilota RAF-u. Królowa potakuje z uznaniem. Halik składa głęboki ukłon i... spodnie prują się w kroku...
 

6 czerwca 1961 r., po czterech latach i ponad dwóch miesiącach podróży, Halikowie, już we troje, docierają na Plaza del Congreso w Buenos Aires, gdzie wita ich tłum przyjaciół i reporterów. Rozpoczyna się wielka kariera Tony’ego Halika. Jego syn Ozana w wieku 2,5 roku po raz pierwszy w życiu przestępuje próg rodzinnego domu. Zgodnie z umową dostają w prezencie samochód. Wybierają Kaisera Carabelę – eleganckiego sedana skonstruowanego na bazie amerykańskiego Kaisera Manhattana, wówczas najbardziej komfortowe auto produkowane w Argentynie. Tony sfotografuje go i rok później, w 1962 r., pokaże podczas pierwszego powrotu do Polski. Siostra i matka w Elblągu nie będą mogły wyjść z podziwu.
 

Halik wylicza, że w ciągu 1536 dni pokonali swoim dżipem 182 624 km. Szybko kojarzy, że to odległość równa czterokrotnej długości równika. Połowa drogi na Księżyc. Chyba właśnie wtedy postanawia, że kiedyś na niego poleci.
 

Tekst: Mirosław Wlekły
 

Fot. Z archiwum Elżbiety Dzikowskiej