TEKST JASON MOTLAGH
ZDJĘCIA MOISESS AMAN
 

Pokolenia migrantów wykuwały swoją przyszłość w Stanach Zjednoczonych, z dala od przemocy, jaka wciąż niszczy ich rodzinne strony

Deportowani gęsiego wychodzą z autobusów; z pochyloną głową, bez paska i sznurówek, jak kryminaliści. Zebrano ich z rozrzuconych po USA obozów dla imigrantów i wczesnym rankiem wsadzono do nieoznakowanego samolotu, gdzieś niedaleko granicy Teksasu z Meksykiem. Po 1870 km podróży wylądowali na lotnisku położonym
niedaleko stolicy – San Salvador. Pełna niebezpieczeństw, wielotygodniowa podróż na północ, do której wielu migrantów przygotowywało się latami, została „odkręcona” w cztery godziny. – Witajcie! Jesteście naszą rodziną – słyszą od oficera imigracyjnego w nowiutkim punkcie przyjęć wybudowanym z pomocą rządu USA.

Dobrze zbudowany 24-latek ze szczerym uśmiechem na twarzy siedzi z tyłu, w białej koszulce z odręcznym napisem „Faith Hope Love” (wiara nadzieja miłość). Jak wielu w tym
kraju, nie chce podać nazwiska. Gdy był nastolatkiem i mieszkał w wiejskiej prowincji Usulután, jednej z 14 w Salwadorze, namawiano go, by wstąpił do gangu Mara Salvatrucha, znanego też jako MS-13, największego w kraju. Zamiast tego wybrał akademię policyjną. Gdy gang się o tym dowiedział, zaczęły się prześladowania i groźby śmierci. Uciekł na południe, do Kolumbii, gdzie znalazł pracę jako kierowca ciężarówki. Tam się zakochał. Jego dziewczyna dostała wizę do Stanów i poleciała tam do rodziny. On zapłacił 8 tys. dolarów „kojotowi”, jak nazywają przemytników ludzi, i przez miesiąc przedzierał się przez siedem granic Ameryki Środkowej, by w końcu dotrzeć do Teksasu, a stamtąd na wschód, do Atlanty.

Bandyta leży martwy w autobusie po nieudanym napadzie w centrum stolicy. Zastrzelił go w samoobronie inny pasażer, który ranił też drugiego napastnika (ten przeżył), a potem uciekł z miejsca zbrodni.
 

Tam kuzyn, który miał prawo stałego pobytu w Stanach Zjednoczonych, zatrudnił go przy instalacji zraszaczy. Praca dawała 3 tys. dolarów miesięcznie, ponad pięć razy więcej niż średni dochód rodziny mieszkającej w Salwadorze. Co miesiąc wysyłał więc 500 dolarów, by pomóc swojej matce i babce. Przez pięć lat mieszkał w Georgii i starał się nie wychylać. W tygodniu pracował, w weekendy chodził do parku i centrum handlowego, w niedziele – do kościoła. Nie wchodził w konflikt z prawem, ba, nigdy nie dostał nawet mandatu. Do czasu, gdy pewnego feralnego wrześniowego poranka w 2017 r. zatrzymano go do rutynowej policyjnej kontroli i aresztowano za brak prawa jazdy. Stanowa policja przekazała go służbom federalnego biura imigracyjnego, a te zamknęły go w obozie.

Pamiętniki lekarza medycyny sądowej Israela Ticasa, ze zdjęciami pokazującymi dwa masowe groby, opisują jego nieustające wysiłki, by odnaleźć ukryte ofiary gangów. Ticas wykopał setki ciał na terenie całego kraju. Ścięcie, rozczłonkowanie, ślady tortur, to wszystko jego codzienność.
 

Nazwisko mężczyzny zostaje wywołane. Zabiera swój portfel i biblię, wkłada sznurówki do butów i wiąże je. – Jestem naprawdę przerażony – zwierza się. Oglądając w amerykańskiej telewizji materiały na temat Salwadoru, odniósł wrażenie, że jego kraj przejęły gangi. Jednego jest pewien: – Wrócę do USA tak szybko, jak się da. Dalszy ciąg
koszmaru czeka na niego tuż po wyjściu z punktu imigracyjnego. Graffiti na ścianie naprzeciwko informuje, że jesteśmy w strefie wpływów MS-13. Najbliższy bankomat znajduje dwie przecznice dalej, na gruncie największego wroga MS-13 – gangu z 18. Ulicy zwanego też Calle 18. Rząd Salwadoru twierdzi, że tutejsze gangi mają jakieś 60 tys. członków, zaś toczone przez nie wojny o władzę poprzecinały ten maleńki, liczący niespełna 6,5 mln mieszkańców kraj rozrastającą się siecią niewidzialnych granic, które spływają krwią. W 2017 r. wskaźnik zabójstw sięgał 61 na 100 tys. mieszkańców, co czyniło z Salwadoru drugi (po Wenezueli) tak niebezpieczny dla życia, a niebędący w stanie wojny, kraj.

SPOŁECZNY KONFLIKT W SALWADORZE rozgorzał w trakcie trwającej w latach 1980–1992 wojny domowej, w której lewaccy partyzanci wystąpili przeciwko bogatym elitom i wojskowej władzy pozbawiającej biednych rolników ziemi. USA wspierały prawicowe dyktatury miliardami dolarów, nie chcąc dopuścić komunizmu tak blisko własnych granic. To przedłużało rozlew krwi. Zanim wreszcie wojna się zakończyła (w zasadzie patem), w kraju zginęło 75 tys. ludzi, a ponad milion musiało porzucić swoje domy.

Setki tysięcy uciekło do USA. Od Los Angeles po Waszyngton uchodźcy z Salwadoru znajdowali sobie pracę, wrastali w lokalne społeczności i słali pieniądze do rodzinnych domów. Dzieciom, które przywieźli ze sobą, trudno się było odnaleźć. W poszukiwaniu własnej tożsamości na obcej ziemi stworzyły w Los Angeles MS-13 i masowo zasilały szeregi jego największego rywala – 18. Ulicy – latynoskiego gangu, który powstał w okolicach 18th Street w dzielnicy Pico-Union i przyciągał uciekinierów z Ameryki
Środkowej, którym się nie powiodło.

Gdy gangi zaczęły walczyć ze sobą coraz zacieklej, instytucje państwowe wypowiedziały im wojnę. Wprowadzano przepisy pozwalające łatwiej deportować imigrantów, którzy weszli w konflikt z prawem. Pod koniec lat 90. XX w. Stany Zjednoczone zaczęły co roku odsyłać do Ameryki Środkowej tysiące skazanych. W próżni, jaką wytworzyły w ich ojczystym kraju słaba władza i wszechobecna bieda, gangi szybko odtworzyły swoje struktury, taktykę działania i… powiększały szeregi w postępie geometrycznym. – Wiemy, jak używać broni, jak robić bomby – opowiada Ricardo, były lider gangu 18. Ulicy w jednej z biednych dzielnic, którego deportowano po wyroku za kradzieże samochodów.
– Odsyłani stworzyli społeczne monstrum, z którym teraz musimy żyć – dodaje. W buzujących slamsach San Salvador, na obszarze zamieszkiwanym przez milion ludzi, rywalizacja o wpływy wytworzyła rodzaj nihilizmu opartego na zasadzie zabij-lub-giń, groźniejszego niż to, co nasz rozmówca znał z ulic Los Angeles.

Od tamtego czasu kraj i jego sąsiadów pochłonęło piekło niekończącej się przemocy i ekonomiczny kryzys, który wypcha dziesiątki tysięcy ludzi na północ, ku Stanom Zjednoczonym, gdzie pokolenia migrantów znalazły bezpieczną, godną przyszłość. Exodus trwa, zaś USA grożą, że deportują tysiące Salwadorczyków tam, skąd z narażeniem życia uciekali przed horrorem. Dziś ok. 200 tys. obywateli Salwadoru w USA ma tzw. status czasowej ochrony (TPS). Na jego podstawie nielegalni migranci z krajów, które
uznano za zbyt ryzykowne (np. z powodu działań wojennych albo klęski żywiołowej), by odsyłać do nich ludzi, mogą pozostać na terytorium USA.

Wilfredo Gómez, były członek gangu z 18. Ulicy, został kaznodzieją. Tu przemawia na mszy pogrzebowej w stołecznej dzielnicy Dina. Posługa ma uczcić jednego z parafian, członka gangu zabitego przez konkurencyjną bandę zaraz po wyjściu z więzienia. – Możesz iść ścieżką Boga lub diabła, ale nie możesz służyć im obu – dodaje inny były gangster
 

W styczniu 2018 r. administracja prezydenta Trumpa ogłosiła koniec programu TPS dla Salwadorczyków. Miał wygasnąć we wrześniu 2019 r., ale sąd zastopował tę decyzję, więc objęci nim migranci nadal mogą pozostać w USA do czasu wydania ostatecznego wyroku. Takiemu zwrotowi akcji towarzyszyły wzmożone kontrole ze strony urzędników imigracyjnych i przymusowe rozdzielanie na meksykańskiej granicy świeżo przybyłych do Stanów rodzin migrantów. Mimo prowadzonej przez Trumpa polityki „zero tolerancji”, która doprowadziła do rozdzielania rodzin i wzrostu zatrzymań na południowo-zachodniej granicy Stanów Zjednoczonych, z pozoru niekończący się cykl nienawiści i zemsty, wojny między gangami oraz między gangami a siłami policyjnymi, nie tylko w Salwadorze, ale także w Gwatemali i Hondurasie, wciąż pchają ludzi na północ. Minionej jesieni konwój liczący ponad 5 tys. migrantów z Ameryki Środkowej rozpoczął marsz ku granicy USA, znów przyciągając ku temu kryzysowi uwagę świata.

WYSOKO W PROWINCJI MORAZÁN w północno-wschodniej części Salwadoru wciąż można dostrzec ślady amerykańskiego zaangażowania. Przejeżdżam obok wspaniałych posiadłości i sięgających nieba wulkanów i dojeżdżam do wioski El Mozote. To tu w 1981 r. salwadorscy żołnierze, uzbrojeni i wyszkoleni przez Amerykanów, zmasakrowali ponad tysiąc cywilów, w większości dzieci. Według depeszy wysłanej z ambasady USA w San Salvadorze do Departamentu Stanu rząd posunął się bardzo daleko, by prawdę o tej masakrze ukryć najgłębiej, jak się da. Morazán to jeden z najbardziej ekonomicznie zacofanych regionów Salwadoru. Nigdy nie podniósł się z wojennych zniszczeń. Jest tu jednak także stosunkowo niewiele przemocy. Niektórzy przypisują ten stan czujności miejscowej ludności, wśród której jest wielu byłych partyzantów.

Salwadorski rybak Arnovis Guidos Portillo spogląda na syna i córkę przed domem w prowincji Usulután. W maju 2018 r. razem dotarli do USA, ale zostali zatrzymani przez
służby imigracyjne, rozdzieleni i przez ponad miesiąc przetrzymywani w osobnych ośrodkach, zanim – też osobno – odesłano ich do Salwadoru, gdzie wreszcie się odnaleźli.

 

Prostsze jest jednak wyjaśnienie ekonomiczne – gangi, choć obecne w niemal wszystkich gminach w kraju, skupiają się w miastach, gdzie kwitnie handel i gdzie jest więcej okazji do wymuszeń. Na spalonym słońcem polu kukurydzy pod miastem Bernaldino Vigil, rolnik, który twierdzi, że jego ojciec został w czasie wojny zabity przez rządowe oddziały, opowiada, że susze i niestabilna pogoda zniszczyły już kilka zbiorów z rzędu.

Popadł w długi, przez co nie może wyjechać, a jego dwie córki musiały rzucić szkołę, by pomagać mu w gospodarstwie. – Jasne, jest spokojnie – mówi – ale coraz trudniej tu przeżyć. José María Guevara, właściciel niewielkiego sklepu wielobranżowego w El Mozote, stracił w masakrze 30 krewnych. Sam przeżył, ponieważ w czasie wojny wyjechał i wrócił już po  wszystkim. Dwoje dzieci wysłał do Nowego Jorku. Jedno sprząta mieszkania, drugie jest ogrodnikiem. Najmłodsza córka, Rosa, też chciałaby pójść w ich ślady, bo dalsze studia na uniwersytecie w oddalonym o dwie godziny drogi miasteczku są zbyt kosztowne. – W Ameryce wezmę każdą pracę – mówi dziewczyna. Większość jej znajomych już wyjechała, do Stanów albo do większych miast, jak San Miguel czy San Salvador. Wybór Trumpa na prezydenta sprawił jednak, że musiała odłożyć swoje plany. Guevara musiałby wziąć pożyczkę, by opłacić przemytnika. 10 tys. dolarów łapówki to loteria, która mogłaby go kosztować sklep. – Jeśli ją złapią i odeślą z powrotem, wszyscy
jesteśmy w dupie – wzdycha. Distrito Italia, dzielnicę na północy San Salvadoru, zbudowano dzięki pomocy włoskiego rządu i Banku Światowego po wielkim trzęsieniu ziemi o sile 7,6 w skali Richtera, które w 1986 r. nawiedziło Salwador i pozostawiło 300 tys. ludzi bez dachu nad głową. Widać tu szerokie ulice i wolne
 od grafti mury; wszystko dzięki wysiłkom ludzi pod wodzą mojego przewodnika, pastora Mario Hernándeza. Tyle że MS-13 nie musi się tu reklamować – i tak kontroluje wszystko.

Tutejsze bandy potrafią wymuszać haracze nawet na międzynarodowych firmach działających w Salwadorze, ale większość pieniędzy przynosi im „działalność detaliczna”, czyli wymuszenia na pojedynczych osobach. Niemal każdy, kto prowadzi jakiś biznes w Distrito Italia, od kierowcy autobusu po sprzedawcę pupusy (miejscowego fast foodu  - faszerowanej, grillowanej tortilli), opłaca się MS-13; miesięcznie to może być 5 dol., 10 albo 50. Szacunki sieciowej gazety El Faro, oparte na rządowych śledztwach w sprawie przestępczych finansów, mówią, że w skali roku i kraju gang może zgarniać nawet ponad 30 mln dol. W sumie przemoc kosztuje salwadorską ekonomię 4 mld dol. rocznie.

Hernández przedstawia mnie Aaronowi, szczupłemu 20-latkowi w sportowym ubraniu i ze złotymi obręczami w uszach. Ten nigdy nie zyskał statusu członka gangu, co wiązało się z ceremonialnym łomotem trwającym 13 sekund, ale jest z nim „powiązany”, co oznacza, że czasem każą mu dostarczyć gdzieś dziwny pakunek, odebrać pieniądze albo stanąć na czatach. Aaron opowiada pastorowi, że zeszłej nocy członek jego gangu został zastrzelony przez konkurencję. To już dziesiąty przyjaciel, którego stracił, dodał,
licząc na palcach. Zagłębiamy się w uliczki dzielnicy, a Aaron pokazuje rozmieszczone na co drugim rogu „czujki”. Chuderlawe nastolatki z telefonami, na pozór niezainteresowane okolicą, tylko czekają, by wysłać, gdzie trzeba, wiadomość o intruzie.

Tam, gdzie chodnik przechodzi w piach, znajdujemy Julio, 30-latka, starego gangstera całego na niebiesko i w czapce Los Angeles Dodgers – to klasyczny dress code MS-13. Mężczyzna w napięciu patrzy nam przez ramię. SMS ostrzega, że policja patroluje ten rejon. – Mogą się pojawić choćby tutaj – pokazuje na drugi koniec niewielkiego placyku – i zacząć strzelać. Po tym jak wypracowany przez rząd rozejm między MS-13 a 18. Ulicą zaczął się sypać, w 2015 r. wskaźnik zabójstw sięgnął 104 na 100 tys. mieszkańców. Władzie odpowiedziały kampanią na miarę stanu wyjątkowego. Stworzono elitarne jednostki policji, do działań porządkowych skierowano wojsko, uchwalone prawo zezwalało na niemal nieskrępowane przeszukania i aresztowania. W styczniu 2015 r. rząd pozwolił mundurowym strzelać do przestępców „bez obawy o konsekwencje takiego czynu”.

Zainicjował tym samym zwrot ku podejściu „strzelaj, by zabić”, co potwierdzają coraz liczniejsze doniesienia o zabójstwach i torturach dokonywanych bez żadnego oficjalnego rozkazu czy sądowego wyroku, niczym w słynnych z brutalności latach 80. XX w. Julio kiwa się nerwowo. Po kolejnej wiadomości szybko odchodzi. W drodze powrotnej do kościoła Aaron opowiedział mi, że parę miesięcy temu skończył szkołę średnią i chce studiować, by pomóc matce, która sprzedaje używane amerykańskie ciuchy. Kłopot w tym, że nie może opuścić dzielnicy. Kilka miesięcy temu musiał zrezygnować z miejsca w drużynie piłkarskiej, bo gdyby zaczął grać na terenie 18. Ulicy, związki ze „swoimi” gangsterami mogłyby okazać się dla niego zabójcze, dosłownie. – Staram się zachować dystans do chłopców z ferajny i pozostać po jasnej stronie – mówi – ale to jest jak więzienie. Hernández tłumaczy, że wielu chłopaków takich jak Aaron po prostu się marnuje, a jedyne, co robią, to brzuchy miejscowym dziewczynom. Tak powstaje błędne koło biedy i beznadziei zwiększające przestępczość.

Kiedy ostatnim razem Aaron poprosił starszego brata, który mieszka w Houston, o pieniądze na podróż na północ, ten kazał mu zostać na miejscu, bo życie w Stanach jest coraz trudniejsze. – Co mi pozostało? – wzdycha młodzieniec. – Wstąpić do gangu? Nie chcę, bo doskonale wiem, co mnie tam czeka – prędzej czy później skończę martwy.
W tej samej chwili zza rogu wyłania się ciężarówka pełna policjantów w polowych mundurach i czarnych kominiarkach. Zwalnia, by ocenić, czy jesteśmy groźni; wszyscy mają karabiny w pogotowiu. Aaron rzuca im napięte spojrzenie; samochód rusza swoją drogą.

W PEWIEN GORĄCY NIEDZIELNY PORANEK w dzielnicy Dina, twierdzy gangu 18. Ulicy w południowej części San Salvadoru, pastor Nelson Moz stoi przed pełną salą kościoła baptystów. Zaczyna kazanie od prośby o bożą ochronę w ten mroczny czas. Granica z terytorium MS-13 biegnie najwyżej 50 m stąd, a odwetowe zabójstwa nasiliły się ostatnio. Na zewnątrz spóźnialscy przemykają do kościoła obok wraku samochodu z wybitą tylną szybą. Słowa pastora trafiają do mieszkającej tu od zawsze Sary, której wnuk Alex trzy lata temu został zastrzelony tuż za rogiem rodzinnego domu. Kobieta twierdzi, że zabili go policjanci, po tym, jak nie zatrzymał się do kontroli. – Był dobrym chłopcem – podkreśla. Nie dochodziła sprawiedliwości, bo bała się retorsji ze strony władz.

Zamiast tego rodzina zebrała pieniądze dla przemytnika, by przeszmuglował jedną z córek i wnuczkę do Indio w Kalifornii, gdzie mieszka już dwójka dzieci Sary. Co miesiąc przesyłają matce pieniądze, ale wszyscy są nielegalni, a coraz częstsze naloty służb imigracyjnych przyprawiają kobietę o ciarki. – Ich los jest w ręku Boga – mówi Sara. Kazanie przechodzi w parabolę o grzechu i odkupieniu. To temat ważny dla obecnych w tłumie kilkunastu byłych członków gangu, którzy znaleźli się w programie rehabilitacyjnym pastora Moza. Niektórzy zakrywają tatuaże na twarzy makijażem. W Salwadorze oznaczenia świadczące o przynależności do gangu są społecznie stygmatyzujące, a noszący je ludzie stają się celem dla innych gangów i policji. Z zamkniętymi oczyma i dłońmi wzniesionymi do nieba mężczyźni płaczą i modlą się o przebaczenie.

Podopieczni pastora mieszkają na plebanii, ale pod ścisłym rygorem. Aby zostać, muszą wyrzec się swego gangu i czytać Biblię. Śpią na pryczach, wstają o świcie, by piec chleb, którego sprzedażą zarabiają na swoje utrzymanie, i przyrzekają, że pozbędą się tatuaży. To życie na krawędzi. – Państwo zna tylko przemoc, co rodzi więcej przemocy. Gangi nie przebaczają – wyjaśnia Moz. Pokazuje mi w telefonie zdjęcie 19-latka, który samowolnie opuścił program. Leży na brzuchu, w kałuży krwi. To jeden z pięciu młodych chłopców, których pastor stracił na zawsze. W 1983 r. 18-letni wtedy Ricardo uciekł z Diny do Stanów. Trafił do Los Angeles w okresie, gdy tamtejsze bandy przechodziły ewolucję od ulicznych bójek do walk z użyciem ostrej broni, a wszystko na tle żywiołowo rozwijającego się handlu kokainą. Najbliżej mu było do 18. Ulicy, który stawał się wtedy jednym z najbardziej brutalnych gangów. Awansował na szefa cieszących się złą sławą Shatto Park Locos, nim wylądował w więzieniu i sam podpisał wniosek o deportację do Salwadoru. Ricardo już pięć razy zarobił kulkę. – Wiem, że czas zapłacić za swe czyny – mówi.

Opowiada też, że w 2007 r. usłyszał głos Boga i powiedział kamratom, że odchodzi. Chcąc dać przykład swoim synom i wnukom, usunął laserem wielgachny tatuaż 18. Ulicy, który pokrywał jego pierś i brzuch. Teraz, jako 50-latek, jeździ na ciężarówce, by opłacić czynsz, wcześnie wraca do domu i stara się trzymać z daleka od czynnych członków gangu, bo ci ciągle obserwują. – Idziesz ścieżką Boga albo diabła – mówi – ale nie możesz służyć im obu.


ISRAEL TICAS JEST EKSPERTEM w kwestiach diabła i jego sprawek. Jako jeden z nielicznych medyków sądowych pracujących dla naczelnego prokuratora kraju ma za zadanie ekshumować ofiary gangsterskich porachunków i sam siebie nazywa „adwokatem umarłych”. Prokuratorzy potrzebują zwłok, by skazać zabójców, których łapią, gangi starają się zatem jak najlepiej ukryć ślady swych zbrodni – i zniszczyć każdego, kto chce je ujawnić. Ticas przeżył już zamachy na swoje życie i zawsze nosi ze sobą pistolet. Oczekuje zresztą, że pewnego dnia sam też zginie. Dziś Ticas pracuje na końcu ocienionej drzewami, piaszczystej drogi prowadzącej na plantację kawy pod San Salvadorem. Szuka 66. ofiary w tym roku. Towarzyszy mu uzbrojony oddział policji i informator: szczupły, młody człowiek w workowatych dżinsach i kominiarce, dezerter z gangu 18. Ulicy. Ofiara, którą pomaga odnaleźć Ticasowi, to członek tego gangu, którego szybkie zwolnienie po aresztowaniu wydało się innym podejrzane, więc uznali, że jest kretem. Zdaniem medyka gang zwabił go na plantację pod pretekstem rozprawy z konkurencyjnym MS-13, następnie koledzy udusili go drutem, pocięli ciało maczetami, a szczątki zakopali pod drzewem. Od tego czasu upłynęły trzy lata, a wskazówki informatora nie są zbyt pomocne. – Ta ziemia jest zbyt ciemna i jednolita – wyjaśnia Ticas. – Gdyby to było właściwe miejsce, różniłoby się kolorem – to ślad, że ziemia w tym miejscu była przekopywana. – Tak jak tu – pokazuje. Robi kilka świeżych dziur szpadlem i każe informatorowi je pogłębić.

W kraju, gdzie morderstwo to codzienność, Ticas przechowuje w swoim biurowym „muzeum” wyczerpujące notatki i mrożące krew w żyłach pamiątki: czaszki, samoróbki broni
ze śladami krwi, zdjęcia odciętych głów, zmasakrowanych ciał i inne przykłady torturowanych zwłok, zbyt straszne, by je opisywać. Większość ofiar, które wykopuje, to kobiety i dzieci – gwałcone i zabijane w aktach zemsty. W roku 2017 w Salwadorze straciło życie 468 kobiet. Setki innych uznano za zaginione. W jednym z badań wykazano, że tylko sześć ze stu zaatakowanych kobiet zgłasza gwałt, co świadczy o wszechobecnym strachu przed gangami i o kompletnym braku wiary w system, który je zdradził, mówi Silvia Juárez z Ormusy, grupy, która stara się przeciwdziałać przemocy wobec kobiet. Państwo nie potraf przeciwstawić się fali zabójstw kobiet i przemocy seksualnej. – Właśnie
dlatego tak wiele kobiet stąd ucieka – dodaje.

W bezpiecznym domu w stolicy transseksualna kobieta opowiada, że padła ofiarą zbiorowego gwałtu, a po tym, jak zgłosiła to przestępstwo na policji, funkcjonariusze jeszcze ją straszyli. Mówi, że dla niej wyjazd jest zbyt niebezpieczny. Jedyną szansą jest przeczekać i liczyć na to, że jej prośba o azyl zostanie pozytywnie rozpatrzona przez jakiś kraj w Europie. W przeszłości krajem pierwszego wyboru byłyby dla niej Stany Zjednoczone, które jawiły się jako raj dla ciemiężonych. Dziś wyglądają raczej jak ślepy zaułek.