Pora się nad tym zastanowić, bo ludzkość  w roku 2011 osiągnęła okrągłą liczbę 7 mld. W nadchodzących dekadach, mimo malejącego współczynnika urodzeń, liczba ludności będzie nadal rosła, zwłaszcza w krajach ubogich. Jeśli miliardy ludzi pragnących wydostać się z biedy pójdą w ślady mieszkańców krajów zamożnych, może się okazać, że poważnie  naruszą ziemskie zasoby. Jak liczebna naprawdę stanie się ludzkość? Jak będzie wyglądać Ziemia w 2045 r.? W niniejszym numerze przyjrzymy się tym pytaniom. A odpowiedzi na nie będą zależały od decyzji, które podejmuje każdy z nas.

Kupiec bławatny Antonie van Leeuwenhoek z Delftu, który zapewne posłużył Janowi Vermeerowi jako długowłosy model do obrazów Astronom i Geograf, żył z handlu suknem i jedwabiami, jednak jego prawdziwą pasją były obserwacje świata w skali mikro. I w tej właśnie skali dokonał bardzo ważnego odkrycia. Choć czworo z pięciorga jego dzieci zmarło w niemowlęctwie, nie miał w planach prokreacji, gdy pewnego jesiennego dnia 1677 r. poszedł z żoną do łóżka.

Przerwał więc miłosne zabiegi (nim minęło sześć uderzeń pulsu, jak napisał w sprawozdaniu dla londyńskiego stowarzyszenia naukowego Royal Society) i pospieszył do warsztatu, zabierając ze sobą próbkę. Tam przyjrzał się nasieniu przez szkło powiększające. Soczewka była maleńka, nie większa niż kropla deszczu, ale dawała powiększenie ponadstukrotne. Leeuwenhoek sam ją oszlifował (nikt inny nie umiał wytwarzać tak silnie powiększających soczewek) i zmyślnie osadził. Uczeni mężowie w Londynie wciąż starali się zweryfikować jego wcześniejsze doniesienia o obserwacjach „żyjątek” zamieszkujących tysiącami każdą kroplę jeziornej wody, a nawet wina. Kolejne doniesienie miało dotyczyć sprawy delikatnej: nasienie mężczyzny też zawiera żyjątka. Niekiedy ponad tysiąc – pisał naukowiec amator – w porcji nie większej niż ziarnko piasku. Przyciskając szkło powiększające do oka, Leeuwenhoek obserwował swoje żyjątka, jak pływają we wszystkie strony, wymachując długimi ogonkami.

Szkiełko i oko dawały mu wyłączny dostęp do całego mikroskopijnego wszechświata, którego nikt przed nim nie widział, ale on większość czasu poświęcał na obserwacje plemników (których wtedy tak jeszcze nie nazywano). Ciekawe, że dopiero podczas oglądania mleczu wyciśniętego z samca dorsza wpadł na pomysł, by, niejako przy okazji, oszacować liczbę mieszkańców Ziemi.

Nikt tak naprawdę nie miał pojęcia, jaka to może być liczba. Spisów ludności praktycznie nie było. Leeuwenhoek wyszedł od liczby ludności ówczesnej Holandii, ocenianej na milion. Posiłkując się mapami i geometrią sferyczną obliczył, że obszar zamieszkanych lądów Ziemi ma powierzchnię 13 385 razy większą niż Holandia. Ponieważ raczej niemożliwe było, by cała Ziemia była zaludniona tak gęsto jak Holandia (która już wtedy wydawała się zatłoczona), badacz doszedł do wniosku, że na świecie może żyć najwyżej 13 mld i 385 mln ludzi. Jak pisze profesor biologii matematycznej Joel E. Cohen w książce How Many People Can the Earth Support? (Ilu ludzi może wyżywić Ziemia?), ten mały rachunek był pierwszą próbą udzielenia odpowiedzi na pytanie, które dziś jest znacznie bardziej palące niż w XVII w. A odpowiedzi, których możemy dziś udzielić, raczej nie napawają optymizmem.

Historycy szacują, że w czasach Leeuwenhoeka  ludzkość liczyła tylko pół miliarda. Liczba ta wcześniej rosła powoli przez tysiąclecia, ale wtedy właśnie wzrost zaczął przyspieszać. Półtora wieku później, gdy inny naukowiec doniósł o odkryciu jajeczka ludzkiego, liczba ludności świata była już dwukrotnie większa, przekroczyła miliard. Sto lat później, około 1930 r., znów się podwoiła – do 2 mld. Przyspieszenie, które nastąpiło potem, zapiera dech w piersiach. Przed XX w. nie było przypadku, by za życia jednego człowieka liczba ludności świata się podwoiła; dzisiaj nie brak ludzi, którzy przeżyli jej potrojenie. Według ocen ONZ w listopadzie 2011 r. ludzkości stuknęło 7 mld.

Eksplozja demograficzna, choć zaczęła wyhamowywać, jeszcze się nie skończyła. Po pierwsze, ludzie żyją dłużej, a po drugie bardzo wiele kobiet – około 1,8 mld – jest obecnie w wieku rozrodczym. Dlatego ludzka populacja będzie rosła jeszcze przez kilkadziesiąt lat, choć przeciętna kobieta rodzi obecnie mniej dzieci niż pokolenie temu. Do roku 2050 może sięgnąć 10,5 mld, ale równie dobrze 8 mld – ta różnica to jedno dziecko na kobietę. Demografowie ONZ szacują, że rzeczywista wielkość znajdzie się gdzieś pośrodku i w roku 2045 sięgnie 9 mld. Co się wtedy stanie?

Od narodzin swej nauki demografowie wciąż mówili o apokalipsie, twierdzi francuski demograf Hervé Le Bras. Pionierskie dzieła z tej dziedziny napisał sir William Petty, jeden z założycieli Royal Society. Było to zaledwie kilka lat po odkryciach Leeuwenhoeka. Petty ocenił, że liczba ludności świata podwoi się sześciokrotnie do czasu Sądu Ostatecznego, który miał nadejść za 2 tys. lat. Przekroczy wtedy 20 mld. Takiej masy Ziemia nie wyżywi. A wtedy, jak oznajmia Pismo, muszą nastąpić wojny i rzezie – napisał.

Jak zwraca uwagę Le Bras, religijne proroctwa końca świata ustąpiły miejsca apokaliptycznym prognozom dotyczącym przeludnienia. Przeludnienie ucieleśniało pradawny lęk przed końcem świata, a pewnie też pradawną nadzieję na to, że jednak on nastąpi – pisze. W 1798 r. Anglik Thomas Malthus, anglikański duchowny i ekonomista, ogłosił ogólną teorię ludnościową: gatunek ludzki charakteryzuje skłonność do wzrostu liczebnego w tempie przewyższającym wzrost podaży żywności. Tendencję wzrostową zahamować mogą tylko wojny, choroby, głód. Okazało się jednak, że ostatnia zaraza na tyle śmiercionośna, by wywołać istotny spadek populacji Homo sapiens, wydarzyła się dawno przed Malthusem. Liczba ludności świata nie spadła ani razu od czasu szalejącej w XIV w. czarnej śmierci.


Przez 200 lat po stwierdzeniu Malthusa, że ludność świata nie może już dalej rosnąć, jej liczba zwiększała się nieustannie. Zaczęło się to w krajach, które dziś nazywamy rozwiniętymi, ale wtedy były rozwijającymi się. Wprowadzenie w Europie nowych roślin uprawnych przywiezionych z Nowego Świata, takich jak kukurydza i ziemniaki, oraz odkrycie nawozów mineralnych przegnały z kontynentu widmo głodu. Rozrastające się miasta były wprawdzie z początku wylęgarniami chorób zakaźnych, ale od połowy XIX w., gdy zaczęto budować kanalizację, a wodę pitną filtrować i chlorować, drastycznie spadła liczba przypadków chorób typu cholera czy tyfus.

Co więcej, w tym samym 1798 r., w którym Malthus ogłosił swoje katastroficzne dzieło, jego rodak Edward Jenner opisał szczepionkę przeciw czarnej ospie – pierwszy i najważniejszy z serii  sukcesów medycyny w walce z zakażeniami (należały tu także inne szczepionki oraz antybiotyki), które w połączeniu z postępami higieny i lepszym odżywianiem doprowadziły do podwojenia średniej długości życia w krajach uprzemysłowionych – z 35 do dzisiejszych 77 lat. Trzeba skrajnego pesymisty, by uznać tę tendencję za niekorzystną: Rozwój nauk medycznych był kroplą, która przepełniła czarę – napisał w 1968 r. biolog populacyjny z Uniwersytetu Stanforda Paul Ehrlich.

Napisana przez Ehrlicha książka Bomba demograficzna uczyniła go najbardziej znanym ze współczesnych maltuzjanistów. Ehrlich prognozował, że w latach 70. XX w. setki milionów ludzi będzie umierało z głodu, a jest już za późno, by temu zapobiec. Raka wzrostu liczby ludności (…) trzeba wyciąć – pisał Ehrlich – przymusowo, jeśli zawiodą metody dobrowolne. Mimo tak drastycznych sformułowań (a może właśnie dlatego) jego książka stała się bestsellerem, zresztą tak samo jak niegdyś dzieło Malthusa. I tym razem jednak bomba okazała się niewypałem. Trwała już zielona rewolucja – czyli połączenie nowych, wysoko wydajnych odmian roślin uprawnych z nowoczesnymi zabiegami agrotechnicznymi, irygacją, stosowaniem pestycydów i nawozów sztucznych – która umożliwiła podwojenie zbiorów zbóż. Dzisiaj na świecie nie brak ludzi niedożywionych, ale masowy głód to rzadkość.

Ehrlich miał jednak rację, że liczba ludności będzie wzrastać lawinowo, głównie z powodu zmniejszenia śmiertelności w wyniku postępu medycyny. Po II wojnie światowej kraje rozwijające się uzyskały dostęp do rozwiązań profilaktycznych wprowadzanych pod egidą takich instytucji jak Światowa Organizacja Zdrowia czy UNICEF. Penicylina, masowe szczepienia przeciwko ospie, stosowanie DDT (które mimo negatywnych skutków, jakie wyszły później na jaw, uratowało miliony ludzi od malarii) – to wszystko pojawiło się niemal równocześnie. W Indiach średnia długość życia skoczyła z 38 lat w 1952 r. do 64 dzisiaj. W Chinach – z 41 do 73. W krajach rozwijających się miliony ludzi zamiast umrzeć w dzieciństwie, dorosły i miały własne dzieci. Bomba demograficzna rozlała się na cały glob właśnie dlatego, że ogromną liczba ludzi  uratowano od śmierci. A także dlatego, że kobiety nadal rodziły dużo dzieci. W XVIII-wiecznej  Europie albo w Azji z początków XX w. przeciętna kobieta rodziła w życiu średnio sześcioro dzieci, ale tak naprawdę wystarczało to tylko na odtworzenie liczby ludności, bo większość z nich nie dożywała wieku dorosłego. Reakcją  na spadek umieralności dzieci jest mniejsza liczba urodzeń – ale reakcja ta pojawia się z opóźnieniem trwającym przynajmniej pokolenie. Dzisiaj w krajach rozwiniętych współczynnik dzietności wynoszący 2,1 na kobietę zapewniłby utrzymanie liczby ludności na stałym poziomie (tzw. zastępowalność pokoleń), w krajach rozwijających się taka dzietność zapewniająca reprodukcję prostą musiałaby być nieco większa. Zanim współczynnik urodzeń znajdzie się w nowej równowadze ze współczynnikiem umieralności, mamy do czynienia z wybuchowym przyrostem naturalnym.

Demografowie nazywają ten proces przejściem demograficznym. Pojawia się ono we właściwym czasie we wszystkich społeczeństwach. Jest wskaźnikiem postępu społecznego: w kraju, w którym zostało zakończone, ludzie wydzierają naturze kontrolę nad umieralnością i stopą urodzeń. Wybuchowy wzrost liczby ludności świata jest tu nieuchronnym efektem ubocznym – na tyle silnym, że niektórzy wątpią, by nasza cywilizacja zdołała go przetrwać. Niemniej jednak, gdy Ehrlich bił na alarm, stopa wzrostu ludzkości już właśnie mijała maksimum. W początkach lat 70. XX w. współczynniki dzietności w populacjach na całym świecie zaczęły spadać szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał. Od tamtej pory przyrost naturalny spadł o ponad 40 proc.

Spadek płodności kobiet, który ogarnął cały świat, rozpoczynał się w różnych krajach w różnym czasie. Jednym z pierwszych państw była Francja. W początkach XVIII w. damy dworu wiedziały, jak się oddawać cielesnym przyjemnościom i nie rodzić przy okazji więcej niż dwójki dzieci przez całe życie. Najczęściej stosowano tę samą metodę, którą Leeuwenhoek zaadaptował dla dobra nauki: stosunek przerywany, czyli  coitus interruptus. Pod koniec XIX w. współczynnik dzietności spadł do trzech – i to bez pomocy współczesnych środków antykoncepcyjnych.  – Klucz do zmiany wziął się z nowej mentalności, nie z nowych metod antykoncepcji – twierdzi  Gilles Pison z paryskiego Krajowego Instytutu  Badań Demograficznych. Aż do epoki oświecenia o tym, ile człowiek miał dzieci, decydował Bóg. Ludziom nawet nie przychodziło do głowy, że to może zależeć od nich samych.

Za Francją poszły inne kraje Zachodu. Do wybuchu II wojny światowej w wielu częściach Europy i USA współczynnik dzietności obniżył się do poziomu zapewniającego zastępowalność pokoleń. Potem jeszcze wystąpił zaskakujący podryg, chwilowe odwrócenie tendencji, czego wynikiem był powojenny wyż demograficzny, ale później nastąpiło załamanie, na które demografowie zupełnie nie byli przygotowani. Zakładali, że jakiś instynkt nakaże kobietom rodzić tyle dzieci, by gatunek przetrwał. Tymczasem kraje rozwinięte jeden za drugim notowały spadek płodności kobiet poniżej granicy reprodukcji prostej. Pod koniec lat 90. XX w. w Europie wskaźnik dzietności obniżył się do 1,4.  

Koniec wyżu demograficznego miał dwojaki wpływ na gospodarkę. Pierwszy to tzw. dywidenda demograficzna – parę dziesięcioleci szczęśliwej sytuacji, gdy przedstawiciele wyżu demograficznego stanowią siłę roboczą, a liczba osób w wieku przed- i poprodukcyjnym (które trzeba utrzymywać) jest stosunkowo mała, więc dużo pieniędzy zostaje na inne wydatki. Potem włącza się drugi efekt: roczniki wyżu przechodzą na emeryturę. I wtedy okazuje się, że to, co miało być trwałym porządkiem demograficznym, okazało się jedynie wesołym balem, który – jak to bal – musi się kiedyś skończyć. – Czy w 2050 r. będzie dość pracowników, by zarobić na emerytury? – pyta Frans Willekens, dyrektor Holenderskiego Interdyscyplinarnego Instytutu Demograficznego w Hadze. I odpowiada: – Nie.

W krajach uprzemysłowionych proces spadku dzietności kobiet do poziomu zapewniającego tylko reprodukcję prostą lub mniejszego trwał kilka pokoleń. Teraz ten sam proces wystąpił  w pozostałych krajach świata. Wprawdzie ludność Chin nadal rośnie, ale tamtejsza dzietność już nie zapewnia zastępowalności pokoleń i tak się dzieje od 20 lat. Jest to częściowo skutek przymusowej polityki jednego dziecka wprowadzonej w 1979 r. Chinki jeszcze w 1965 r. rodziły średnio sześcioro dzieci, dzisiaj – 1,5. W Iranie, wskutek działań islamskiego reżimu, od początku lat 80. XX w. dzietność spadła o 70 proc. W katolickiej i demokratycznej Brazylii w ciągu tego samego ćwierćwiecza kobiety zmniejszyły współczynnik dzietności o połowę. – Wciąż nie rozumiemy, dlaczego dzietność w tak wielu społeczeństwach różnych kultur i religii spada tak szybko. To niepojęte – mówi Hania Zlotnik, dyrektor ONZ-owskiego Wydziału Ludnościowego.

– W Afryce subsaharyjskiej kobiety wciąż rodzą średnio pięcioro dzieci; w Nigerii – siedmioro. Ale w 17 krajach tego obszaru średnia długość życia wynosi nie więcej niż 50 lat. Tu przejście demograficzne dopiero się zaczyna. W większości społeczeństw wielkość rodziny spadła jednak radykalnie. ONZ prognozuje, że średni światowy współczynnik dzietności osiągnie wartość zapewniającą prostą zastępowalność pokoleń około roku 2030.

Zła wiadomość jest taka, że rok 2030 jest dopiero 20 lat przed nami i że w tym okresie najliczniejsze pokolenie młodzieży wejdzie w wiek rozrodczy. Nawet jeśli każda z tych młodych  kobiet urodzi tylko dwoje dzieci, liczba ludności będzie wskutek bezwładności rosła jeszcze przez ćwierć wieku. Jedno jest pewne: jedna z sześciu tych kobiet żyje w Indiach.

Bombę demograficzną rozumiałem intelektualnie już od długiego czasu. Ale pojąć ją emocjonalnie zdołałem dopiero pewnego upalnego wieczoru w Delhi, parę lat temu… Temperatura przekraczała 40OC, powietrze było cuchnące i zasnute kurzem i dymem. Na ulicach kłębili się ludzie. Ludzie, którzy jedli, myli się, prali, spali. Odwiedzali się, kłócili, krzyczeli. Ludzie, którzy wtykali ręce przez okno taksówki, żebrząc  o grosz. Ludzie, którzy wypróżniali się i oddawali mocz. Ludzie, którzy obwieszali autobusy. Ludzie, którzy pędzili zwierzęta hodowlane. Ludzie,  ludzie, ludzie, ludzie (Paul Ehrlich).

W 1966 r., gdy Ehrlich odbywał tę przejażdżkę taksówką, Indie liczyły 0,5 mld mieszkańców. Dzisiaj – 1,2 mld. Ludność Delhi zwiększyła się jeszcze bardziej i obecnie sięga 22 mln, a ludzie napływający ze wsi tłoczą się w rozpełzających się na wszystkie strony slumsach. W początkach czerwca 2010 r. Delhi też spowijają tumany, bo oczyszczające monsunowe deszcze spóźniają się, a niezliczone place budowy dodają swoje kłęby kurzu do pyłu przywiewanego znad pustyń Radżastanu. Czteroosobowe rodziny przemieszczają się na motocyklach – kolorowe sari kobiet trzymających oseski na rękach łopoczą jak proporce. Rodziny kilkunastoosobowe jak sardynki tłoczą się w parkoczących trójkołowych rykszach zaprojektowanych dla dwójki pasażerów. Między tkwiącymi w korku pojazdami żebracy bez rąk i nóg oraz wychudzone dzieci domagają się jałmużny. Delhi zmieniło się bardzo od czasów przejażdżki Ehrlicha, a zarazem nie zmieniło się wcale.

W szpitalu Lok Nayak, położonym na skraju chaotycznej plątaniny uliczek starego Delhi ludzka rzeka wpływa co rano przez bramę wejściową i tłoczy się w holu izby przyjęć. – Każdy, kto to widzi, nie może się nie martwić o przeludnienie Indii – mówi mi chirurg Chandan Bortamuly, gdy pewnego popołudnia idziemy do jego lecznicy, w której wykonuje się zabiegi wazektomii (przecięcia nasieniowodów). – Przeludnienie to nasz największy problem – Bortamuly zdejmuje kłódkę z drzwi lecznicy i wchodzi do niewielkiego pokoju zabiegowego. Na stołach zabiegowych leży tam dwóch mężczyzn przykrytych zielonymi prześcieradłami. Przez dziurę w każdym z nich wystają jądra. Wentylator sufitowy dmucha chłodnym powietrzem.

Bortamuly walczy na froncie wojny, którą Indie toczą od blisko 60 lat. W 1952 r., po pięciu latach od uzyskania niepodległości, Indie stały się pierwszym państwem, w którym wprowadzono w życie politykę kontroli urodzeń. Od tamtej pory rząd wielokrotnie stawiał sobie ambitne cele – i nigdy nie udawało mu się ich osiągnąć. Program krajowy przyjęty w 2000 r. wzywał do osiągnięcia współczynnika dzietności 2,1 do roku 2010. Nie ma na to szans jeszcze przynajmniej przez następne 10 lat. Według umiarkowanej prognozy ONZ ludność Indii wzrośnie do nieco ponad 1,6 mld do 2050 r. – Do roku 2030 Indie prześcigną Chiny pod względem liczby ludności – twierdzi A.R. Nanda, były szef organizacji Population Foundation of India.

Sterylizacja jest w dzisiejszych Indiach podstawową metodą kontroli urodzin. Zdecydowana większość zabiegów dotyczy kobiet. Władze próbują to zmienić: niewymagający użycia skalpela zabieg wazektomii jest tańszy i łatwiejszy niż zamknięcie jajowodów u kobiety. Na stole zabiegowym Bortamuly działa szybko. – Ukłucie igłą nie jest boleśniejsze niż ukąszenie mrówki – wyjaśnia, gdy pierwszy pacjent drgnął przy podawaniu znieczulenia miejscowego. – A później jest to zabieg bezbolesny i bezkrwawy.

Ostrym końcem nożyc Bortamuly wykonuje maleńkie nacięcie w skórze moszny, wyciąga pętlę białawego sznurka – nasieniowodu. Zawiązuje w dwóch miejscach pętli nicią, przecina i upycha z powrotem pod skórę. Po kilku minutach pacjent wychodzi na własnych nogach ze skaleczeniem zalepionym plasterkiem. Władze zapłacą mu premię w wysokości 1,1 tys. rupii (ok. 70 zł), tygodniówkę robotnika.

Rząd indyjski już raz próbował propagować wazektomię, w latach 70., gdy lęk przed bombą demograficzną był najsilniejszy. Premier Indira Gandhi i jej syn Sanjay wykorzystali uprawnienie, jakie dawał władzom wprowadzony w kraju stan wyjątkowy, do radykalnego zwiększenia liczby zabiegów sterylizacyjnych. W  latach 1976–1977 liczba zabiegów wzrosła trzykrotnie i sięgnęła 8 mln. Pracownicy służby planowania rodziny byli pod presją narzuconych norm ilościowych. W niektórych stanach Indii poddanie się sterylizacji było warunkiem otrzymania mieszkania czy innych przywilejów zależnych od władz. Bywało, że policja po prostu zgarniała ubogich i zawoziła do „obozu sterylizacyjnego”.

Te nadużycia sprawiły, że planowanie rodziny zyskało złą reputację. – Następne rządy wolały tego tematu nie tykać – tłumaczy Shailaja Chandra, była szefowa finansowanej przez rząd fundacji NPSF działającej na rzecz stabilizacji liczby ludności kraju. Mimo to dzietność w Indiach  zmniejszyła się i tak, choć nie tak bardzo jak w Chinach, gdzie spadła na łeb na szyję, jeszcze nim dała efekty drakońska polityka jednego dziecka. Obecnie średni współczynnik dzietności w Indiach wynosi 2,6. Południowa część  kraju i kilka stanów na północy już uzyskały dzietność na poziomie prostej reprodukcji lub nawet niższą. W Kerali na wybrzeżu południowozachodnim inwestycje w  opiekę zdrowotną i oświatę obniżyły dzietność do 1,7. Podstawową sprawą jest kształcenie kobiet: 90 proc. kobiet w Kerali umie czytać i pisać. To najwyższy wskaźnik w Indiach. Dziewczęta, które chodzą do szkoły, później rodzą pierwsze dziecko. Są bardziej skłonne stosować antykoncepcję i lepiej rozumieją, jakie mają możliwości do wyboru.

W najbiedniejszych stanach północnych Indii, w tzw. pasie hindi, który rozciąga się w poprzek subkontynentu tuż na południe od Delhi, takie podejście – traktowane jako wzór dla innych krajów – nie przyjęło się. Niemal połowa wzrostu liczby ludności kraju dokonuje się w Radżastanie, Madhja Pradeś, Biharze i Uttar Pradeś – w tych stanach wskaźnik dzietności oscyluje między 3 a 4. Większość tamtejszych kobiet to  analfabetki. Ich status społeczny podnosi się w wyniku urodzenia dzieci. I muszą mieć syna.

Zupełnie inna niż w Kerali jest sytuacja w stanie Andhra Pradeś. W latach 70. zakładano tam „obozy sterylizacyjne” – prowizoryczne gabinety organizowane w szkołach itp. – i od tamtej pory wykonuje się bardzo wiele zabiegów, choć dziś już w nowoczesnych lecznicach. W ciągu jednej dekady lat 90. wskaźnik dzietności spadł tu z ponad 3 do mniej niż 2. Inaczej niż w Kerali, połowa kobiet w Andhra Pradeś to analfabetki.

Obecny dyrektor NPSF Amarjit Singh oblicza, że gdyby cztery największe stany pasa hindi poszły w ślady Andhra Pradeś, nie doszłoby do 40 mln urodzeń. Jego zdaniem, jeśli w całych Indiach przyjmie się nowoczesne programy zachęcania do sterylizacji (w szpitalach, a nie w obozach), w 2050 r. Indie będą liczyły 1,4, a nie 1,6 mld ludności.

Krytycy modelu Andhra Pradeś twierdzą, że mieszkańcom Indii potrzebna jest przede wszystkim lepsza opieka zdrowotna, zwłaszcza na wsi. Sprzeciwiają się narzucaniu urzędnikom  norm ilościowych wykonywanych zabiegów oraz stosowaniu premii finansowych. – To powinna być decyzja osobista – mówi Nanda.

– Kluczem jest zapewnienie znośnej jakości życia na wsi – mówi Almas Ali z Population Foundation. – Zawsze gdy mówimy o ludności Indii, nawet dziś, myślimy głównie o rosnącej liczbie. A trzeba się skupić na ludziach.

Doroczna konferencja amerykańskiego stowarzyszenia PAA (Population Association of America) to jedno z najważniejszych zgromadzeń demografów z całego świata. W kwietniu 2010 r.  nie dyskutowano o bombie demograficznej.  – Ten temat już trochę wyszedł z mody – twierdzi Hevré Le Bras. Demografowie są przekonani, że w drugiej połowie stulecia zakończymy jedyną w swoim rodzaju epokę w dziejach ludzkości  – eksplozję demograficzną – i wejdziemy w następną: stabilizacji, a nawet spadku liczby ludności.

Ale czy będzie nas zbyt wiele? Na spotkaniu PAA w hotelu Hyatt Regency w Dallas dowiedziałem się, że cała ludzkość zmieściłaby się na obszarze stanu Teksas, gdyby gęstość zaludnienia Teksasu była taka jak w Nowym Jorku. To porównanie sprawiło, że zacząłem liczyć jak  Leeuwenhoek. Jeśli w 2045 r. 9 mld ludzi będzie zamieszkiwało sześć kontynentów, to gęstość zaludnienia świata będzie na poziomie tylko nieco wyższym niż pół dzisiejszej gęstości zaludnienia Francji. Francji raczej nie uważa się za jakiś horror. Dlaczego więc świat ma się stać horrorem?

Na niektórych obszarach rzeczywiście będzie horror, niektóre zaś obszary są horrorem już dziś. Na świecie jest 21 miast o ludności większej niż 10 mln; w 2050 r. takich miast będzie dużo więcej. Do Delhi przybywają setki tysięcy migrantów rocznie. I – jak podkreśla Shailaja Chandra – okazuje się, że nie ma żadnych  planów dostarczenia im wody, mieszkań, odprowadzenia ścieków. Dhaka w Bangladeszu czy Kinszasa w Demokratycznej Republice Konga są dzisiaj 40 razy większe niż w 1950 r. Slumsy tych miast pełne są nędzarzy, którzy uciekli ze wsi przed nędzą jeszcze większą.

Bangladesz należy do krajów najgęściej zaludnionych na świecie; jest też jednym z tych, które najbardziej odczują skutki zmian klimatu. Podniesienie się poziomu morza spowoduje konieczność ewakuacji dziesiątków milionów mieszkańców. Rwanda jest przypadkiem równie alarmującym. Jared Diamond w książce Upadek twierdzi, że ludobójcze masakry z roku 1994, które kosztowały życie 800 tys. Rwandyjczyków, były wynikiem nie tylko nienawiści plemiennych, lecz przede wszystkim przeludnienia.