Lekko podenerwowani młodzi indyjscy inżynierowie zajęli miejsca w tymczasowej sali konferencyjnej w ogromnym dawnym magazynie akumulatorów w Bengaluru. Przed nimi w rzędach siedziało kilkoro dużo starszych luminarzy rozbudowanego indyjskiego programu kosmicznego. Pierwsza azjatycka agencja kosmiczna, która wysłała orbiter na Marsa, prawie potroiła poprzedni rekord świata, umieszczając 104 satelity na orbicie w czasie jednej misji w lutym. Uwaga wszystkich skupiona była na urządzeniu wielkością przypominającym kuchenkę mikrofalową.

Członkowie młodego zespołu omówili swoje plany dotyczące wystrzelenia tego urządzenia pod koniec roku w kosmos, wprowadzenia go na orbitę księżycową w odległości prawie 400 000 km, doprowadzenia do lądowania na Księżycu i wysłania go w podróż po niegościnnej powierzchni naszego satelity. Inżynierowie z Team Indus stwierdzili, że ich firmie wystarczy na to skromny budżet mniej więcej 65 mln dol., z czego większość została pozyskana od prywatnych inwestorów.

Ashish Kacholia, który zainwestował w firmę około miliona dolarów, siedział z tyłu pomieszczenia porażony tą dyskusją. Kacholia w zasadzie nie musiał spędzać tu całego dnia, aby skontrolować tę konkretną inwestycję, ale został, żeby posłuchać dialogu erudytów.

– To naprawdę ekscytujące – wyjaśniał. – Ci 25-, 28-latkowie broniący swoich obliczeń, całej swojej pracy, przed łącznie tysiącami lat mądrości i doświadczenia całego narodu w dziedzinie przestrzeni kosmicznej”. Jego przyjaciel S. K. Jain, także znany inwestor z Indii, pokiwał głową na znak zgody. – Te dzieciaki rozpalają wyobraźnię całych Indii – skomentował. – Mówią każdemu, że nic nie jest niemożliwe.

Prawie 50 lat po kulminacji pierwszego wielkiego wyścigu na Księżyc, w ramach którego Stany Zjednoczone i Związek Radziecki wydały gigantyczne  sumy pieniędzy publicznych, starając się wysłać pierwszych ludzi na powierzchnię Księżyca, przed naszymi oczami rozgrywa się ciekawy nowy wyścig na naszego najbliższego kosmicznego sąsiada. Ale tym razem zaangażowany jest tu prywatny kapitał i koszty są o wiele niższe. Główną nagrodę, 20 mln dolarów w ramach Google Lunar XPrize (czyli GLXP), otrzyma jeden z pięciu finałowych zespołów z całego świata. To pierwsze w historii finansowane z prywatnych środków zespoły, które postarają się wylądować na Księżycu łazikiem zdolnym przesyłać wysokiej jakości obrazy na Ziemię.

Konkurs wzoruje się bezpośrednio na wielkich wyścigach o nagrodę, które były źródłem niezwykłych innowacji we wczesnych latach rozwoju lotnictwa. Przede wszystkim na Nagrodzie Orteiga, którą w 1927 r. wygrał Charles Lindberg, kiedy przeleciał swoim samolotem Spirit of St. Louis (Duch St. Louis) bez zatrzymania z Nowego Jorku do Paryża.

Tak jak wyścig o Nagrodę Orteiga, współzawodnictwo o Lunar XPrize wiąże się z międzynarodowym prestiżem. Zespoły z Izraela, Japonii i USA oraz jedna grupa wielonarodowa walczą
o ten zaszczyt z zespołem z Indii. Wiele innych narodów uczestniczyło w fazie obejmującej 16 zespołów, które dotarły do półfinału w ub. roku.

Zespoły różni nie tylko kraj pochodzenia uczestników, ale przede wszystkim podejście do rozwiązania trzech głównych problemów, którymi są: wystrzelenie z powierzchni Ziemi, lądowanie na Księżycu i uzyskanie mobilności w celu zbierania i przesyłania danych. Aby poradzić sobie z tym ostatnim wyzwaniem, trzy zespoły planują wykorzystać różne odmiany tradycyjnych łazików, zaś dwa inne zamierzają sprawić, że jednostka lądująca na Księżycu zamiast jechać po jego powierzchni, „przeskoczy” wymagane co najmniej 500 m na Księżycu.

Tak samo jak w przypadku wielu wczesnych nagród lotniczych zespół, który wygra, prawdopodobniej wyda o wiele więcej, aby zdobyć laur zwycięzcy, niż odzyska w postaci nagrody finansowej, choć wszystkie zespoły liczą na to, że ogólnoświatowy rozgłos i „wzmocnienie marki” w przypadku zwycięstwa ostatecznie sprawią, że inwestycja się opłaci.

Ten nowy sprint w kosmos generalnie stawia pytanie, które zostałoby wyśmiane w czasie zimnej wojny w latach 60. XX w., kiedy USA były gotowe wydać ponad 4 proc. swojego budżetu, aby pokonać superpotężnego konkurenta w wyścigu na Księżyc. A brzmi ono: czy ktokolwiek faktycznie może zarobić na wyprawach w kosmos? Dla ewidentnie wielkiej rzeszy przedsiębiorców, naukowców, wizjonerów, pasjonatów, marzycieli, ekscentryków i wszelkich możliwych dziwaków zaangażowanych w rozwój przemysłu kosmicznego odpowiedzią jest entuzjastyczne „Tak”.

Prezydent John F. Kennedy w słynnych słowach ponaglał Amerykanów w 1962 r., aby: polecieli na Księżyc w tej dekadzie i zrobili inne rzeczy nie dlatego, że to łatwe, ale dlatego, że to trudne. Dziś Bob Richards, założyciel i prezes Moon Express, zespołu amerykańskiego, proponuje inne, świadomie bezczelne uzasadnienie.

– Polecimy na Księżyc, bo to się opłaca! – twierdzi.

Wciąż niejasne pozostaje, czy Richards ma rację w tej kwestii, a jeśli ma, to kiedy się o tym przekonamy. Niepowodzenia są normą w branży kosmicznej, a realistycznie rzecz biorąc, wiele firm zdobędzie pierwsze pieniądze głównie z kontraktów rządowych, nie zaś od prywatnych klientów. Mimo to Richards przewiduje, że pierwszym bilionerem na świecie będzie przedsiębiorca działający w branży kosmicznej, być może ten, który z księżycowej gleby wydobędzie hel-3, gaz rzadko występujący na Ziemi, ale powszechny na Księżycu i stanowiący doskonałe potencjalne źródło paliwa do fuzji atomowej – Świętego Graala technologii, którą naukowcy starają się opracować od wielu dziesięcioleci. Ogromną fortunę można też zbić na asteroidach i innych obiektach pozaziemskich, z których dzięki technologii robotycznej można pozyskiwać ogromne ilości złota, srebra, platyny, tytanu oraz innych cennych pierwiastków.

– Są jak czeki warte 20 bln dolarów, wystarczy je spieniężyć! – twierdzi Peter Diamandis, fizyk i inżynier, współzałożyciel Planetary Resources, firmy, którą wspiera reżyser Avatara James Cameron i kilku miliarderów z branży technologicznej. Planetary Resources nabyła też firmę Asterank w 2013 r. Strona internetowa Asterank oferuje dane naukowe i projekty ekonomicznego wydobycia z ponad 600 tys. asteroid.

Diamandis jest także założycielem i prezesem XPrize Foundation, która sponsorowała kilka innych konkursów z nagrodami finansowymi. Ich celem było przesunąć granice innowacji i technologii w dziedzinach tak różnych, jak sztuczna inteligencja, matematyka, energia i zdrowie publiczne. Cała siła konkursu Lunar XPrize, według Chandy Gonzales-Mowrer, dyrektor fundacji, to pomóc utorować drogę dla „nowej ery przystępnego cenowo dostępu do Księżyca i poza niego”.

W przeszłości ogólnoświatowe uznanie dla brawury Lindbergha rozpaliło ogromne zainteresowanie lotnictwem cywilnym, zaś księżycowe współzawodnictwo ma dziś rozniecić publiczną wyobraźnię na temat prywatnych pionierów kosmicznych, którzy już wysyłają ładunki na Międzynarodową Stację Kosmiczną i tworzą satelity, rakiety orbitalne i moduły badawcze. Być może niedługo statki będą przewoziły pasażerów: firma Virgin Galactic, którą jej założyciel, miliarder Richard Branson, nazywa „pierwszą na świecie prywatną linią kosmiczną”, twierdzi, że zamierza zabierać pasażerów na krótkie podróże kosmiczne, podczas których doświadczą oni nieważkości i będą mogli podziwiać Ziemię z kosmosu – ten widok zapiera dech w piersiach. Założyciel SpaceX, Elon Musk, ogłosił w lutym, że jego firma „przewiezie” dwóch, dotąd nieznanych z nazwiska, prywatnych pasażerów dookoła Księżyca na pokładzie swojego statku Dragon pod koniec 2018 r. Dwa miesiące później założyciel Amazona Jeff Bezos powiedział, że będzie sprzedawać co roku akcje warte miliard dolarów, aby finansować Blue Origin, jego własne, komercyjne przedsiębiorstwo zajmujące się też turystyką kosmiczną.

Jest wiele powodów, by zachować sceptycyzm, jeśli chodzi o to, jak szybko te firmy będą rzeczywiście w stanie zabrać prywatnych klientów w kosmos. Przecież rozbicie się prototypowego kosmicznego statku pasażerskiego Virgin Galactic w 2014 r. cofnęło prace firmy o kilka lat. A choć wydaje się, że konkurs Lunar XPrize zbliża się ku końcowi, nadal trzeba przezwyciężyć wiele trudności: możliwość opóźnienia w stosunku do harmonogramu, nieudane testy przed wystrzeleniem rakiety – to tylko dwie z nich. Dodatkowo może okazać się, że wpływ wyścigu na wyobraźnię publiczną będzie słabszy, niż przewidywano. Przede wszystkim po prostu brakuje tu ludzkiego dramatu i suspensu, jakie towarzyszyły lądowaniu na Księżycu i bezpiecznemu powrotowi ludzi na Ziemię w 1969 r. Bezzałogowe łaziki księżycowe są znane już od dekad: gdy w 2013 r. Chiny doprowadziły do lądowania Yutu, stały się trzecim krajem, który umieścił na Księżycu swój łazik.

– Nowością jest obniżający się koszt dotarcia w kosmos – ten spadek jest naprawdę radykalny – wyjaśnia John Thornton, dyrektor wykonawczy w firmie Astrobotic, której celem jest „sprawić, że Księżyc będzie dostępny dla całego świata”, i która świadczy usługi logistyczne obejmujące wynoszenie w kosmos zarówno wszystkiego, co niezbędne do uniwersyteckich eksperymentów, jak i poczty księżycowej MoonMail dla klientów, którzy po prostu chcą zostawić na powierzchni Księżyca coś małego.

– Firma taka jak nasza może wykonać obliczenia i pokazać inwestorom, że naprawdę mamy prosty plan, jak zarobić – mówi Thornton. – Niedawno byłoby to jak science fiction.

Jeśli wyścig mający na celu umieszczenie człowieka na Księżycu był odpowiednikiem zbudowania jednego z tych ogromnych, koszmarnie drogich komputerów z pierwszych dni zaawansowanej technologii, to dzisiejszy wyścig jest analogiczny do innej ery obliczeniowej: jego celem jest umieszczenie przystępnego cenowo komputera na każdym biurku lub (kilka lat później) w telefonie każdej osoby. Dzisiejsze komputery są tak maleńkie – a zasilające je baterie tak kompaktowe – że możemy dotrzeć na Księżyc, wykorzystując coraz mniejsze i tańsze urządzenia. Księżycowe łaziki wielkości wózka golfowego może zastąpić kolejna generacja urządzeń badających, mapujących, a nawet prowadzących wydobycie na powierzchni Księżyca, a każde z takich urządzeń będzie wielkości dziecięcego samochodzika. I właśnie to jest głównym czynnikiem sterującym dzisiejszą ekonomią kosmiczną.

– Wyobraź sobie mikrołaziki i miniaturowe satelity CubeSats – mówi William L. „Red” Whittaker, legendarny robotyk i pionier technologii związanej z łazikami i pojazdami samojezdnymi. – To, co się dzieje, jest zadziwiające. Bycie małym, bardzo małym, to następna wielka sprawa.

Fizyka stojąca za podróżami ludzi w kosmos pozostaje bardziej złożona – nie stajemy się ani mniejsi, ani bardziej kompaktowi, więc nadal potrzeba bardzo dużo paliwa, aby nas tam wysłać. Ale postępy technologiczne mogą zapowiadać mniejszy, szybszy i tańszy sposób, aby wysłać ludzi na Księżyc i dużo dalej.

W rzeczywistości niektóre osoby z branży kosmicznej twierdzą, że Księżyc może pewnego dnia być nie tyle celem podróży, co raczej ogromnym lotniskiem, gdzie będziemy musieli się przesiąść w drodze do innego miejsca. Korzyści inżynieryjne i ekonomiczne startu z miejsca, gdzie grawitacja jest sześciokrotnie mniejsza niż na Ziemi, sprawią, że baza księżycowa będzie stacją przesiadkową w drodze do eksploracji kosmosu.

Woda, obecnie zablokowana w postaci lodu na biegunach księżycowych, będzie podtrzymywać życie i zapewniać paliwo – rozbita na tlen i wodór. Ten pierwszy wykorzystamy do oddychania, drugi zaś jako paliwo pędne do statków kosmicznych poza bazą księżycową. Tak jak poprzednio nie wiemy jednak, czy ta wizja okaże się prawdziwa, a jeśli tak, kiedy to się stanie. Ale jedno wiemy na pewno: pierwszy cel powstającego przemysłu kosmicznego jest jasny: Księżyc.

Aby być świadkiem misji testowej zespołu Hakuto – japońskiego uczestnika konkursu Lunar XPrize – poleciałem na odległy obszar w zachodniej części Japonii znany jako wydmy Tottori. Przez wiele dni ulewne i zupełnie nieksiężycopodobne deszcze siekły wybrzeże, zatapiając odpowiednie warunki do testowania łazika. Szef zespołu Takeshi Hakamada i jego współpracownicy stawali się niespokojni. Ubrani w wysokiej jakości szare kurtki z logo z królikiem doskonalili oprogramowanie, które szczegółowo odzwierciedlało opóźnienie komunikacyjne między Ziemią a Księżycem wynoszące 2,5 s.

Nagle pewnego wieczoru niebo się przejaśniło. Zespół Hakamady wywiózł ogromną liczbę laptopów, tabletów i czujników przez pozbawiony drzew obszar na wydmy. Potem pojawiła się para łazików zaprojektowanych do pracy na Księżycu głównie w tandemie, ale częściowo niezależnie.Propozycja zespołu Hakuto to czterokołowy łazik który podczas przyszłych misji będzie związany z oddzielnym, dwukołowym robotem. Obie jednostki są wykonane głównie z bardzo lekkich, wytrzymałych elementów z włókna węglowego. Hakamada mówi, że mniejszy robot może być opuszczany do pęknięć i jaskiń lawowych. Będzie zbierał istotne dane dotyczące tych miejsc, które mogą pewnego dnia pełnić kluczową funkcję jako tymczasowe lokalizacje przyszłych baz księżycowych, chroniące przybywających ludzi przez pewien czas, dopóki nie zostaną zbudowane trwałe konstrukcje.

Prowadzona przez Hakamadę tokijska firma iSpace planuje wykorzystać japońskie postępy w dziedzinie miniaturyzacji technologii do badania, fotografowania, mapowania i modelowania Księżyca o wiele dokładniej, niż widać na zdjęciach i w wynikach badań gleby pochodzących z wcześniejszych księżycowych misji łazików.

– Naszym celem jest nie tylko zdobycie nagrody, choć niewątpliwie byłoby to miłe – powiedział mi Hakamada niedługo przed rozpoczęciem testu. – Chcemy pokazać światu, że mamy technologię zdolną pozyskiwać ważne informacje, za które ludzie będą gotowi zapłacić.

Główny łazik, którego koła przypominają nieco staroświeckie koło młyńskie, dotarł do „punktu zrzutu” na wydmach pozorującego nierówną powierzchnię Księżyca. Pojazd załapie się na podwózkę w kosmos dzięki Indian Space Research Organisation – agencji rządowej, której rakieta wyniesie też łazika zespołu TeamIndus.

Hakamada i jego zespół skoordynowali kilka wprowadzanych do komputera poleceń i nagle łazik ożył, gładko przemieszczając się po piasku z prędkością kilku centymetrów na sekundę. Prawidłowo wykrywał kolejne przeszkody umieszczone na jego trasie i nawigował wokół nich. Ta umiejętność będzie najważniejsza na Księżycu, gdzie odpowiednio duża skała lub zagłębienie mogłyby zadecydować o powodzeniu całej misji.

– Łazik wspaniale się sprawdził – powiedział później Hakamada, promieniejąc z dumy. Wyjaśnił, że przestał martwić się o odpowiednią sprawność łazika, co było dla niego wyzwaniem. – Uważamy, że największym problemem, jaki stoi obecnie przed innowacjami kosmicznymi, nie jest technologia sama w sobie, ale powiązana z nią przedsiębiorczość. Aby otworzyć nowe rynki w kosmosie, musisz przekonać ludzi, że to się naprawdę dzieje – a tym samym pokonać dawne stereotypy mówiące, że tylko wielkie agencje rządowe mogą podejmować się eksploracji kosmosu.

– To jest właśnie najlepsze w tym wyścigu
– dodał. – Niezależnie od tego, kto wygra, zwycięzca i tak pokaże, że można to osiągnąć.

Kilka kroków od Oceanu Atlantyckiego, na Florydzie, kompleks Space Launch Complex (SLC) 17 na przylądku Canaveral wydaje się reliktem. W latach od 1957 do 2011 miejsce to było wykorzystywane do startów rakiet.

W pewien przyjemny marcowy wieczór tego roku jedynym dźwiękiem słyszalnym w SLC-17 była lekka bryza od oceanu świszcząca między rdzewiejącymi wieżami kompleksu. Ale za zamkniętymi drzwiami dawnego warsztatu do konserwacji prototypowy pojazd amerykańskiej firmy, która otrzymała rządową zgodę na misję kosmiczną poza orbitę ziemską, był gotowy do drogi na plażę – to pierwszy odcinek podróży, której ostatecznym celem był Księżyc.

Dla Boba Richardsa, szefa Moon Express, piękno lądownika MX-1E należącego do tej firmy tkwiło w podwójnej funkcjonalności. – Nie potrzebujemy łazika, jeśli lądownik potrafi zrobić to samo – powiedział mi Richards. – Największym wyzwaniem w ramach GLXP jest wylądowanie na Księżycu – twierdzi. – Łaziki nie potrafią samodzielnie wylądować na Księżycu, zaś sam termin „łazik” nie pojawia się ani razu w zasadach współzawodnictwa. Jedynym wymaganiem jest zapewnienie mobilności na odcinku co najmniej 500 m.

Po początkowym wyniesieniu za pomocą rakiety na niską orbitę okołoziemską MX-1E, jednostopniowy robotyczny statek kosmiczny, zostanie wystrzelony przy użyciu bardzo stężonego nadtlenku wodoru jako głównego paliwa i wyruszy w podróż do swojego celu na Księżycu z prędkością pocisku. Po znalezieniu się na orbicie okołoksiężycowej pojazd firmy Moon Express wykona ostatecznie to, co inżynierowie eufemistycznie nazywają „miękkim lądowaniem”: pomimo wykorzystania ciągu wstecznego opadanie w pionie będzie i tak dość gwałtowne, aby konieczna była amortyzacja za pomocą systemu giętkich „nóg” do lądowania. Wykorzystując niewielką ilość pozostałego paliwa, MX-1E wykona duży skok – lub być może serię mniejszych skoków – i pokona odległość wymaganą, aby wygrać XPrize.

Richards znany jest w branży ze swojego talentu do przemawiania, dlatego to, co mówi, brzmi absolutnie wykonalnie. Ale Moon Express jest obecnie umówiony na wystrzelenie misji nie ze sprawdzonym przewoźnikiem, takim jak SpaceX, posiadającym linie rakietowe Falcon, ale z Rocket Lab, amerykańską firmą, której lądowisko na półwyspie Mahia na Wyspie Północnej Nowej Zelandii otwarte zostało we wrześniu minionego roku.

Testy zaczynają się w tym roku, co oznacza, że firma będzie miała bardzo napięty harmonogram, aby utrzymać założony w ramach XPrize rzeczywisty start przed końcem roku. XPrize twierdzi, że zamierza wkrótce kończyć zawody. Dlatego może ostatecznie zakończyć konkurs bez zwycięzcy, choć fundacja oficjalnie twierdzi, że „bardzo, bardzo chce, aby ktoś wygrał”.

Kolejny zespół, który chce przeskoczyć odległość konieczną do zwycięstwa, ma siedzibę na przedmieściach Tel Awiwu. Jego lider też emanuje wiarą w powodzenie swojej misji.

– Nasza wizja to odtworzenie efektu Apollo tutaj, w Izraelu. Chcemy zainspirować dorastające pokolenie dzieciaków, żeby doskonaliło swoje umiejętności w nauce i technologii – powiedział Eran Privman, dyrektor generalny SpaceIL. Jego słowa odnoszą się do wpływu, jaki programy kosmiczne Apollo wywarły na młodych ludzi w latach 60. i 70. XX w., kiedy zakończone sukcesem misje zainspirowały wielu założycieli wiodących dziś firmy zajmujących się wysoką technologią.

Lądownik SpaceIL wielkością zbliżony do niewielkiej lodówki, ale bardziej zaokrąglony, będzie ważył ok. 600 kg, gdy odłączy się od rakiety Falcon 9 SpaceX, choć mniej więcej dwie trzecie tej masy stanowić będzie paliwo, które zostanie zużyte do czasu lądowania. Podobnie jak MX-1E, SpaceIL wykorzysta pozostałe paliwo, by przeskoczyć odległość 0,5 km. Izraelskie prace zaczęły się pod koniec 2010 r. od „trzech szalonych chłopaków z niewielką ilością pieniędzy, ale z przekonaniem, że naprawdę świetnie byłoby wylądować robotem na Księżycu”. Właśnie tak współzałożyciel Yariv Bash opisał swoje początki, gdy odwiedziłem laboratorium testowe głównego komputera lądownika. Walczyli do ostatnich chwil, aby zdążyć przed wyznaczonym w ramach konkursu terminem przedstawienia planów strategii lądowania i co najmniej 50 tys. dol. w aktywach. – Prosiliśmy o pieniądze, kogo się dało – wspomina Bash. – W pewnym momencie przez sen prosiłem o pieniądze żonę.

Choć z pieniędzmi było krucho, zespołowi nie brakowało fachowej wiedzy. Bash to inżynier elektroniki i informatyki, który prowadził prace badawcze i rozwojowe dla wywiadu izraelskiego.

Ich pierwsze projekty były o wiele mniejsze – wielkości dwulitrowej butelki po napoju – niż lądownik, który montują w tym roku z części pochodzących z całego świata. W przeciwieństwie do przedsiębiorstw nastawionych na zysk, SpaceIL jest jedynym przedsięwzięciem non profit wśród pozostałych konkurentów do nagrody XPrize. Finansuje je hojnie dwóch dobrze znanych miliarderów. Mają obecnie ma dwa cele – oczywiście zdobyć nagrodę, ale także edukować i inspirować nowe pokolenie potencjalnych liderów w dziedzinie technologii w kraju, o którym mówi się, że jest narodem start-upów.

Tak jak w Indiach duma narodowa odgrywa tu dużą rolę. Praktycznie każda szkoła w Izraelu ma obecnie lekcje poświęcone wysiłkom związanym z misją SpaceIL, a uczniowie będą śledzili postępy misji, gdy już zostanie wystrzelona w kierunku Księżyca, licząc, że staną się pierwszym krajem, który wyśle finansowaną z prywatnych pieniędzy misję badawczą na Księżyc.

Hakuto, TeamIndus i mieszczące się w Kalifornii międzynarodowe konsorcjum znane jako Synergy Moon planują wykorzystać osobnego, kołowego łazika do zbierania danych, co pokazuje dyskusyjną lukę w przepisach: Hakuto może wygrać, podzlecając zarówno wystrzelenie, jak i lądowanie. Musi tylko uruchomić swojego łazika Sorato, aby sięgnąć po zwycięstwo. Gonzalez-Mowrer, dyrektor zawodów XPrize, mówi, że to jest w porządku: – Chcieliśmy, aby zespoły opracowały różne rozwiązania pozwalające na wykonanie misji – wyjaśnia. Jeśli chodzi o finansowanie, zawodnicy muszą pokazać sędziom XPrize, że co najmniej 90 proc. ich funduszy pochodzi ze źródeł pozarządowych i to jest główne wymaganie.

– Fantastycznie było obserwować, jak zespoły konsultują się między sobą i z dostawcami, aby zmniejszać koszty – mówi. – Pod tym względem ostateczny cel konkursu został już osiągnięty.

Gdyby pewnego dnia powstać miała ogromna IKEA dla podróżników kosmicznych, tę rolę będzie pełnić Interorbital Systems, główna firma stojąca za konsorcjum Synergy Moon. Jej celem jest zostać „firmą oferującą najtańsze loty w komercyjnym przemyśle kosmicznym”, mówi jej współzałożycielka i dyrektor generalny, Randa Relich Milliron. W tym celu, jak wyjaśnia, firma będzie budować rakiety w modułowych, standardowych jednostkach. Będzie wykorzystywać dostępne od ręki komponenty, gdy tylko jest to możliwe, w tym przemysłowe rury do irygacji i mikrosterowniki. I będzie też eksperymentować z tańszymi paliwami pędnymi, takimi jak terpentyna.

W swoim biurze w Mojave Air and Space Port na pustyni w Kalifornii Milliron z dumą pokazuje broszurę firmy, która oferuje zestaw satelitarny TubeSat Personal do samodzielnego montażu za blisko 16 tys. dol. – ta cena obejmuje darmowe wyniesienie w przestrzeń i może zostać obniżona do 8 tys. dol. dla studentów. Klienci zmontują tubę (dostępny jest także dużo droższy zestaw CubeSat) i wyposażą ją w dowolny mały sprzęt dodatkowy, jaki w niej zmieszczą, np. kamerę do wykrywania z orbity migrujących zwierząt lub czujniki, które potrafią monitorować warunki pogodowe. Firma planuje wynieść prywatne satelity na orbitę 309 km ponad powierzchnią Ziemi – to wystarczająca wysokość, aby mogły pracować od trzech tygodni do dwóch miesięcy, w zależności od aktywności słonecznej. Po tym czasie urządzenie bezpiecznie spali się, wchodząc w atmosferę.

Milliron i jej mąż Roderick pracowali z przerwami przez ponad 20 lat, aby przygotować firmę do startu. Można spokojnie stwierdzić, że kilku pozostałych i byłych konkurentów w ramach konkursu GLXP podziwia ich zryw, ale wątpi w powodzenie. Nawet jeśli dotrą na Księżyc jedną ze swoich rakiet typu „zrób to sam”, ich plan obejmujący wykorzystanie niestandardowego „robota miotanego” jako łazika na Księżycu także budzi zdziwienie. (Roboty miotane, throwboty są często używane przez wojsko, policję i strażaków, aby zapewnić „wideooczy” w miejscach zbyt niebezpiecznych, aby tam wejść).

Mimo to małżeństwo i niewielki zespół pracowników nie ustają w wysiłkach. Millironowie twierdzą, że pierwsze starty odbędą się z pokładu barki na oceanie u wybrzeży Kalifornii. Przy niewielkim budżecie, którego nie chcą ujawniać publicznie, ale z wielkimi marzeniami, które chętnie omawiają, nie wiadomo dokładnie, co myśleć o nich lub o udziale Synergy Moon w wyścigu kosmicznym, za którym generalnie stoi ich firma. Zespół nie ma zweryfikowanego kontraktu na start, choć wydaje się, że będzie to kontrakt wewnętrzny, bo są jedynym uczestnikiem wyścigu, który planuje wykonać wszystkie czynności niezbędne do zwycięstwa – wystrzelenie, lądowanie, przemieszczanie i nadawanie – samodzielnie.

– Czasem czujemy się jak renegaci lub wyrzutki, budując samodzielnie te rakiety – mówi Randa Milliron podczas wyprawy po warsztacie Interorbital. – Ale o to właśnie chodzi. My wprowadza-
my zamęt. Jesteśmy tu, bo chcemy pokazać światu, że można to zrobić przy naprawdę dużo niższych kosztach.

Pięć drużyn dopracowuje swoje misje. Każda chce wygrać, ale także jest zaskakująco przyjacielska wobec konkurencji. Przez kilka minionych lat, nawet gdy liczba zespołów oficjalnie zmniejszyła się z 29 do 16, a potem do pięciu, które zostały w momencie pisania tego tekstu, jeden z nich był gospodarzem corocznego spotkania na szczycie dla wszystkich, także dla oficjeli z XPrize Foundation, a każdy lider szczerze prezentował sukcesy i porażki do danej chwili. Tworzyły się sojusze, takie jak umowa między TeamIndus a Hakuto, że będą współdzielić rakietę indyjskiej agencji kosmicznej
i lądownik Indus. Tak rodzi się przemysł.

– Tu naprawdę dzieją się rzeczy typu „Tak, damy radę”! – mówi Rahul Narayan, charyzmatyczny przywódca TeamIndus. – To ten moment. Jak dokładnie wszystko się potoczy, tego nie wiem. Nie mam pewności, czy ktokolwiek to wie. Ale to jest ta chwila. 

Tekst: Sam Howe Verhoek