O tym, jak trudne jest to wyzwanie, opowiada Tomasz Stachura, który XVI-wiecznego Marsa ukazał w pełnej krasie za pomocą mozaiki złożonej z 650 zdjęć.

Jak pan trafił na Marsa?

Tomasz Stachura: Przez Ławicę Słupską, położony na wysokości Ustki akwen oddalony o 25 mil morskich od brzegu. W 2011 r. Instytut Morski znalazł na jej dnie 44 XVIII-wieczne działa. Zostałem poproszony o ich sfotografowanie, a następnie złożenie w mozaikę. Rok później Johan Rönnby, naczelny podwodny archeolog Szwecji, pokazał moją pracę na jednej z ostatnich odpraw przed ekspedycją na Marsa. Razem z jej szefem Richardem Lundgrenem postanowili zrobić coś podobnego. Zadzwonili do mnie. Parę godzin po telefonie spakowałem się i dołączyłem do ekipy.

Czy na dnie poczuł się pan, jakby wylądował na innej planecie?

Wrażenie było raczej takie, jakbym odbywał podróż w czasie. Na głębokości 72 m w tym rejonie Bałtyku nie ma prądów morskich. Na dnie wszystko leży dokładnie tak jak w momencie zatonięcia, a niskie zasolenie morza i poziom tlenu powodują, że nawet drewniane wraki są tam idealnie zakonserwowane.

Na takiej głębokości panuje jednak mrok. Jak zdołaliście oświetlić wrak na tyle, by zobaczyć go w całości?

Nurek widzi wrak tylko w świetle latarki, mniej więcej na 2–3 m; reszta pozostaje kompletnie ciemna, wręcz czarna. Fotografując sekwencyjnie wrak, doświetlałem lampami błyskowymi dodatkowo 2–4 m2. Potem, gdy złożyliśmy zdjęcia w gotową mozaikę, pokazaliśmy wrak w całości, tak jak gdyby był pięknie oświetlony na co dzień.

Czyli główną przeszkodą okazał się Bałtyk?

Wręcz przeciwnie. Bałtyk to najlepsze miejsce dla nurków wrakowych. Przez setki lat toczyła się tu cała masa konfliktów, miały tu również miejsce trzy największe katastrofy morskie w historii (zatopienie Gustloffa, Steubena i Goi). Na otwartym morzu widoczność sięga nawet 30 m.

W niektórych miejscach jasny piasek odbija światło i pozwala oglądać wraki bez sztucznego światła lamp. Legendy czy opinie o zimnym i brudnym Bałtyku są mocno przesadzone. My, nurkowie bałtyccy często przekonujemy innych, że jesteśmy w stanie zobaczyć wrak w jego całej okazałości, tak jak jest to możliwe np. w Egipcie czy Chorwacji.

Co było najtrudniejsze podczas fotografowania Marsa?

Największym wyzwaniem było utrzymanie kierunku i jednakowego dystansu od wraku – to ważna rzecz przy późniejszym składaniu mozaiki. Samo sfotografowanie burty było stosunkowo łatwe, pływałem wzdłuż jednostki w odległości jednego metra i robiłem zdjęcia kawałek po kawałku. Problem zaczął się, kiedy przeniosłem się nad jej zniszczoną część. Sporo desek sterczało tam w pionie. Wtedy zrozumiałem, że sam nie dam sobie rady.

Ale na mozaikowym zdjęciu wraku widać je równie dobrze jak pozostałą część burty?

Miesiąc później dostałem do pomocy pięciu najlepszych nurków na świecie. Codziennie schodziliśmy na dno o piątej rano, aby uniknąć silnego wiatru w południe. Rozłożyliśmy liny kierunkowe wzdłuż wraku i pracowaliśmy zespołowo. Przede mną płynął nurek, który utrzymywał kierunek, oświetlał wrak i teren dookoła, a ja utrzymywałem do niego stałą odległość i robiłem zdjęcia. Jednorazowo spędzaliśmy pod wodą nawet 3 godziny, ale większość czasu pochłaniała dekompresja. Początkowo na dnie spędzaliśmy tylko 20 minut, później dwa razy tyle.

To tylko fragment artykułu z marcowego wydania "National Geographic Polska" – całość już w kioskach!