Na prostym odcinku drogi między Bobolicami a Koszalinem niebieski fiat 132 mirafiori na warszawskich numerach rejestracyjnych skręca nagle w prawo. Przejeżdża przez płytki rów, ścina drewniany słup linii telefonicznej, niewielką sosnę i zatrzymuje się na kolejnym drzewie. Z rozbitego auta ratownicy wyciągają 53-letniego kierowcę z ciężkim urazem głowy i towarzyszącą mu kobietę. Jest 5 sierpnia 1978 r.

Sześć tygodni później, nie odzyskawszy przytomności, w warszawskim szpitalu wojskowym umiera prof. Sylwester Kaliski, jeden z najwybitniejszych polskich naukowców, który kilka lat wcześniej wprowadził PRL do elitarnego grona krajów eksperymentujących z energią jądrową. Razem z nim umierają sny Edwarda Gierka o potędze gospodarczej i własnej bombie atomowej. (Przeczytaj też wywiad: Polska – biedny kraj bogatych ludzi)

Atomowy PRL

Dzisiaj byli członkowie jego zespołu żartują z atomowej legendy, którą obrósł Instytut Fizyki Plazmy i Mikrosyntezy Laserowej. Choć jego podziemną halę na warszawskim Bemowie przykryto kilkumetrowym nasypem, ze zdobyciem wyników badań nie miałby problemów żaden wywiad. Prof. Karol Jach, najbliższy współpracownik Kaliskiego tłumaczy, że wystarczyło wejść do jednej z warszawskich księgarń i kupić jego książkę. A już na pewno wszelkie wątpliwości rozwiałaby wizyta w instytucie. Wejścia strzegł wówczas jeden portier, a w środku nie było nawet komputera.

Celem zespołu było zbudowanie nowatorskiego reaktora, w którym podgrzewana promieniami lasera plazma przy użyciu ładunków wybuchowych uwalniałaby energię termojądrową. W przyszłości można by nią zasilić powstające w całym kraju fabryki, ale projekt wymagał żmudnych badań i sporych funduszy. Wzmianką o bombie prof. Kaliski miał ponoć rozbudzić jedynie wyobraźnię i hojność I sekretarza.

Już sama myśl o inwestycji w technologię, którą Amerykanom udało się ujarzmić dopiero w ubiegłym roku, czyni go postacią absolutnie wyjątkową.

W PRL-u I sekretarz jako szef partii i nieformalna głowa państwa (o funkcji tej nie wspominała konstytucja ani statut PZPR) teoretycznie władzę miał nieograniczoną, w praktyce jednak dbać musiał jedynie o przychylność Kremla i społeczne nastroje w kraju. Tymczasem 57-letni Edward Gierek przejął władzę po starszym zaledwie o osiem lat Władysławie Gomułce, ale sprawiał wrażenie człowieka z innej epoki. Postawny, energiczny, nienagannie ubrany, kontaktowy i odważnie zerkający na Zachód – wydawał się uosobieniem „socjalizmu z ludzką twarzą”. (Czytaj również: PRL – bazarowe eldorado)

Na czele partii i państwa stanął w trudnym momencie. Kiedy w grudniu 1970 r. na Wybrzeżu władza ludowa kazała strzelać do ludu, jej wizerunek legł w gruzach. Nowy I sekretarz KC PZPR musiał natychmiast uspokoić społeczeństwo i odzyskać choćby cień jego zaufania. Ale mimo zmiany na szczycie strajkowali stoczniowcy w Szczecinie i włókniarki w Łodzi. Gierek stanął jednak na wysokości zadania. Odwołał wprowadzone przez Gomułkę podwyżki cen żywności i roztoczył wizję budowy „drugiej Polski”, która „będzie rosła w siłę, a ludzie będą w niej żyli dostatniej”.
Tłusta dekada

Jak obiecał, tak zrobił. Niespełna rok później nadano pierwszy program telewizyjny w kolorze, a w sklepach pojawił się symbol „burżuazyjnego” stylu życia – coca-cola. Z taśm w fabrykach w Bielsku-Białej i Tychach zjeżdżały małe fiaty, a od Gdańska po Śląsk ruszyły gigantyczne inwestycje, które z zacofanego kraju miały uczynić 10. mocarstwo przemysłowe na świecie.

To tylko fragment artykułu Macieja Nikodemskiego ze styczniowego numeru "National Geographic Polska" – całość już w kioskach!