Ogromny bawół prowadzony jest na środek placu. Tłum gapiów się zacieśnia. Mieszkańcy i turyści rozpoczynają walkę o jak najlepsze miejsce. W tle rozlega się monotonny rytm uderzeń bambusowymi tyczkami w koryta do ubijania ryżu. Towarzyszy mu natarczywe bzyczenie owadów żądnych krwi tak samo jak ludzie. Nagle krępy Indonezyjczyk jednym cięciem podrzyna bawołowi gardło. Zwierzę bryzga krwią na stojących bliżej widzów i biegające dookoła dzieci, słania się na nogach, wreszcie pada na klepisko. Ciżba się rozstępuje. Turyści robią ostatnie zdjęcia. Zapada zmierzch.

– Ofiary ze zwierząt stanowią archetypiczny widok. Dla Europejczyka to jest jak powrót do historii, stulecia wstecz – mówi Raluca Bajenaru, rumuńska studentka obserwująca obrzęd. – No i te dzieci, które obserwują rzeź z bliska...

Jesteśmy w niewielkim górskim regionie Tana Toradża na indonezyjskiej wyspie Celebes (Sulawesi). Na piechotę można go przemierzyć w kilka dni. Wspaniałe krajobrazy gór, dolin i pól ryżowych są wystarczającym powodem, by tu przyjechać. Miejsce słynie jednak z czegoś innego: z niesamowitej kultury, w której życie i śmierć są bliżej siebie niż w innych częściach świata.

W osadzie Sangalla obserwujemy ceremonię pogrzebową, którą poprzedzają długie przygotowania. Uroczystości mogą się zacząć, dopiero gdy na miejsce zjedzie cała rodzina i zostaną zebrane odpowiednie fundusze, co może trwać tygodnie, miesiące, a czasem i lata. A co w tym czasie dzieje się z nieboszczykiem? Nic. Najbliżsi w ogóle nie traktują go jak zmarłego, choć z pewnością jest domownikiem kłopotliwym. Myją go zatem, balsamują (kiedyś za pomocą naturalnych środków, dziś formaliny), ubierają, usadzają w zacisznej części domu. I czekają.

W zaświaty mają człowieka przeprowadzić zwierzęta ofiarne. Stosowny bawół może kosztować 25–300 mln rupii, czyli od 10 do nawet 120 tys. zł! Jeśli rodzina jest zamożna, a u takiej gościmy, zabija się wiele zwierząt mających być „dodatkiem dla duszy”. To poważne poświęcenie finansowe krewnych ma pomóc zmarłemu dostać się do lepszego świata. Jest rodzajem gwarancji, że będzie nad nimi czuwał. Znaczenie ma też filozofia „zastaw się, a postaw się”. Każdy chce zrobić wrażenie.

Pogrzebowe wydatki są rekompensowane trochę przez prezenty, bez których goście nie pokazują się na uroczystości. Dla nich to także wyrwa w budżecie: świnia – tradycyjny podarunek – kosztuje ok. 3 mln rupii (1200 złotych). Turyści mogą poprzestać na kartonie papierosów.

Kolorowe stroje, krisy (sztylety) i zdjęcie zmarłego ozdabiają zewnętrzne ściany jego domu. Sprawiają wrażenie, jakby zaraz miały odpłynąć wraz z budynkiem. Tradycyjne domy Toradżan kształtem przypominają bowiem stojące na palach łodzie. Wszystkie też zwrócone są frontem ku północy, by wskazać kierunek, z którego przybyli przodkowie. (Według legendy plemię na Sulawesi przypłynęło z mitycznej wyspy Pongko’). Niezwykłości budowli dodaje masywny filar z rzeźbą przypominającą łeb bawołu, który z przodu podpiera szczyt dachu budynku.

Gwar narasta, mężczyźni urządzają hazardową walkę kogutów. Przelana krew składana jest w ofierze Pong Lalondong, Panu Podziemi. Wygrane wędrują do kieszeni zwycięzców. Toradżanie czczą Pong Lalondong, co nie przeszkadza im uważać się za chrześcijan: zwykła msza niedzielna specjalnie nie różni się od naszej. Jednak w wielu innych uroczystościach pojawiają się silne związki z rytuałami przedchrześcijańskimi. I tak, poza Dekalogiem, w Tana Toradża trzeba przestrzegać 7777 reguł podanych przez anioła, który niegdyś zstąpił na ziemię. Nazywa się je Aluk to dolo („droga przodków”). Kiedyś popularne były rytuały związane z powstawaniem zmarłych, zombie i praktyki zbliżone do wudu. Stosowano je głównie wobec osób, które wyzionęły ducha w miejscu odległym od rodzinnego domu. Toradżanie wierzyli, że obrzędami można przywrócić im funkcje życiowe, by sami doszli do miejsca przeznaczenia.

Ostatni spacer nieboszczyka po wiosce. W barwnej procesji idą dzieci z transparentami, przystrojone bawoły maszerują dumnie, nieświadome, że zbliża się ich koniec. Mężczyźni na barkach niosą rzeźbioną trumnę ze zmarłym. Tragarze ochlapują się wodą, co chwila wybuchając śmiechem, jakby trumna była zabawką.

 

Za nią niesiony jest w lektyce najbliższy krewny, dalej rzeźbiona figura zmarłego, czyli tau tau („mała osoba”). To znak, że uczestniczymy w pogrzebie członka najwyższej kasty. Prawo do ustawienia przy grobie figury tau tau daje zaszlachtowanie w trakcie ceremonii pogrzebowej co najmniej 12 bawołów.

– Najbardziej zaskakujące jest to, że ci ludzie się cieszą. Są chwile smutku i rozpaczy, ale giną w ogólnym nastroju zabawy. Dzięki temu moja fotograficzna opowieść, bądź co bądź o śmierci, jest w sumie pozytywna. Taki powiew nadziei, że nie wszystko się kończy, a właściwie zaczyna coś lepszego – mówi fotograf Grzegorz Komar.

Lament, zawodzenie kobiet, transowe tańce i pieśni badong mają w noc poprzedzającą pochówek pomóc w doprowadzeniu zmarłego do Puya, miejsca spoczynku duszy. Mumia trafia do alang – czegoś w rodzaju spiżarni, która wygląda jak miniatura toradżańskiego domu. Przy jej stopach żałobnicy układają podarunki. Rozpoczyna się uczta. Goście zasiadają w bambusowych altanach. Na podwyższeniu siedzą starcy – mędrcy plemienni baczący, by wszystko przebiegało zgodnie z tradycją. To oni zajęli się zdobyciem pozwoleń na przeprowadzenie uroczystości i przekazaniem władzom podatku. Rodzina zaś serwuje zmarłemu jedzenie, tak jakby był żywy.

Gwar znowu zagłusza głośniejsza muzyka. Na głównym placu niektórzy członkowie rodziny i goście tańczą w transowym rytmie. W tle słychać kwik przywiązanych do tyczek świń. Między nimi przechadza się grupa mężczyzn.

– To kwestia zachowania tożsamości kulturowej, ale także siły więzi rodzinnych wśród ludzi Toradża, wyjątkowych nawet jak na Indonezję – wyjaśnia Ingki Rinaldi, dziennikarz tamtejszej gazety Kompas.

Pamiątką po rzezi są zawieszane nad wejściem bawole rogi. Mają chronić domostwo, ale stanowią też świadectwo statusu. W społeczności Tana Toradża istnieją bowiem trzy kasty: biedota (niewolnicza, kaunan), klasa średnia („ludzie wolni” – makaka) i krewni rodziny królewskiej (arystokracja, kesu’). W dzisiejszych czasach różnice te nie są na co dzień wyraźne, ale w trakcie pogrzebu łatwo się w nich zorientować. Wystarczy policzyć bawoły ofiarne – biedota nie może sobie na nie pozwolić, klasa średnia najczęściej poświęca trzy–cztery, a od dwunastu w górę zaczyna się kasta arystokratyczna.

Czas na pochówek. Często grobem jest po prostu grota, ale Toradżanie stosują też tzw. groby wiszące, wieszając trumny bezpośrednio na ścianach skalnych. Nagrobki na wzór zachodni są jeszcze rzadkie. Kiedyś tau tau nie odwzorowywały dokładnie fizjonomii zmarłego. Wskazywały co najwyżej na płeć. Ich drewniane rączki były wyciągnięte w przestrzeń, a wielkie namalowane oczy nie miały żadnego wyrazu. Wyglądały jak drewniane lalki, które na coś czekają. W takiej pozycji ustawiane były w niszach wykutych w skałach. Mówi się, że rzeźby tau tau drażniły misjonarzy, którzy widzieli w nich pozostałość pogańskiego kultu zmarłych. Toradżanie zaczęli więc swoje figurki modyfikować. Dziś rzeźbiarz musi pokazać już nie tylko płeć zmarłego, ale także rysy twarzy i inne szczegóły fizjonomii. Nie jest to już tau tau będący pogańską figurką, tylko zwyczajny portret pośmiertny, popularny przecież także wśród chrześcijan. Na to misjonarze nie znaleźli argumentu. Zwyczaj przetrwał. Ewolucję tau tau można zaobserwować w Lemo. Obok siebie stoją tam starego typu drewniane figurki oraz te nowe, zindywidualizowane.

Obyczaj pogrzebowy podkreśla wyjątkowości kultury Toradżan wśród grup etnicznych zamieszkujących Indonezję. Trudno jednak przewidzieć, jak długo przetrwa. Pogrzeb jako atrakcja turystyczna jest łakomym kąskiem dla biur turystycznych oferujących „egzotyczną” wycieczkę. A stąd już tylko krok do inscenizacji, której ze skalnych półek z zażenowaniem przyglądać się będą przodkowie.

Tomasz Madej, Gosia Drewa, 2012