Pomyśli ktoś, że mam na myśli nowinki techniczne. Tak, je również, lecz przede wszystkim – zjawiska społeczne. Niektóre z nich zaistniały tu dekady temu, aby dopiero teraz niemrawo ujawniać się w innych częściach świata. Siedzę wraz z japońską znajomą w jednej z tokijskich kafejek. Moja towarzyszka nie jest Japonką, jaką znamy ze stereotypów. Daleko jej do wizerunku uległej pani domu sprzątającej i gotującej dla swojego męża, wychowującej dzieci i z milczącą akceptacją znoszącej narzuconą jej rolę społeczną. Ona należy do nowej i rosnącej w siłę grupy, którą zwie się w Japonii career woman, czyli kobiet, które postanowiły uzyskać niezależność, realizując się przede wszystkim na gruncie zawodowym. Owszem, zrezygnowała z męża i dzieci. Nie poświęca się jednak tylko pracy i jako samowystarczalna singielka wiedzie bujne życie towarzyskie.

Reklama

Spotkaliśmy się w Shinjuku, tokijskiej dzielnicy zwanej niekiedy „małym Tokio”. Ten wypełniony wszelakimi uciechami obszar stolicy oferuje pełen przekrój wszystkich rodzajów rozrywek, jakie można znaleźć w tym mieście. Jedną z nich są host cluby, dosyć egzotyczne z naszego punktu widzenia miejsca spotkań towarzyskich, w których bardzo młodzi mężczyźni oferują kobietom swoje kosztowne towarzystwo. Tu nie sprzedaje się seksu (choć bywa i tak, że staje się on częścią transakcji), lecz wyrafinowany flirt i obietnicę spełnienia uczuć, które w rzeczywistości nigdy nie zostają spełnione. – Ja to wiem i się na to godzę, bo to tylko gra – wyjaśnia moja towarzyszka. – Ale gdy chodzi o emocje, trzeba bardzo uważać, bo łatwo się w nich pogubić – dodaje po chwili, wypuszczając znad filiżanki kłąb papierosowego dymu. Japońskie hostessy i hości to skrajnie komercyjne, nowoczesne wersje gejsz. Sztuka, którą uprawiają, nie jest tańcem i grą na tradycyjnych instrumentach, lecz współczesną „sztuką uwodzenia”. – Znam przypadki kobiet, które zagubiły się w plątaninie własnych uczuć, tracąc jednocześnie rozsądek i małe fortuny

– kontynuuje moja znajoma. – Dzisiejszy świat jest zbyt zabiegany. Brakuje czasu na regularne randki lub związek, a chętny do dotrzymania ci towarzystwa czarujący host jest zawsze pod ręką – wyjaśnia z nieco rozmarzonym spojrzeniem.

Spoglądam przez wielkie okno kafejki, w której przysiedliśmy. Po ulicy kręcą się młodzi mężczyźni w wieku około lat dwudziestu. Wszyscy wyglądają, jakby przed chwilą zeszli ze sceny musicalu: wyrafinowane ciuchy, spektakularne fryzury, pedantycznie nakładany make-up.

Wokół wiszą wielkie billboardy wypełnione uśmiechającymi się twarzami najpopularniejszych hostów, pracujących dla licznie tu występujących klubów. Ten rodzaj usług towarzyskich jest jednym z pierwszych, jakie rzucają się w oczy turyście, lecz to zaledwie wierzchołek góry lodowej tutejszego przemysłu rozrywkowego.

Kobiety w nowej roli

W powojennej Japonii wykształciły się trzy podstawowe etapy życia japońskiej kobiety: office lady, gospodyni domowa i „edukująca mama”. Pierwszy z nich to raczej „krótka przygoda z pracą”, ponieważ japońskie społeczeństwo nie postrzegało kobiet jako osób przeznaczonych do robienia kariery. Im przypadała rola żon i matek, dlatego też „kariera” office lady, czyli etatowej pracowniczki japońskich korporacji, była zazwyczaj trywialna i krótka. To mężczyźni otrzymywali „odpowiedzialne zadania” i awansowali. Kobiety jako te, które w momencie wyjścia za mąż i zajścia w ciążę i tak zrezygnują z pracy, zajmowały się zadaniami mniej znaczącymi. A skoro tak – nie notowały spektakularnych sukcesów. Im przypadało parzenie herbaty czy porządkowanie dokumentów. Dalsze etapy były logiczną konsekwencją tego sposobu myślenia, bo w następnej kolejności kobieta stawała się gospodynią domową. A po urodzeniu dziecka i wychowaniu go do wieku szkolnego – również strażniczką jego należytej edukacji. Jednak gdy powojenna japońska gospodarka pięła się na szczyty, a społeczeństwo stawało się coraz zamożniejsze, ten zdawać by się mogło idealny i niezmienny porządek w wielu miejscach zaczynał się kruszyć. Mięsożerne i roślinożerni W powojennej Japonii daje się zauważyć wyraźne pęknięcie między tradycyjnym porządkiem a oczekiwaniami młodszych pokoleń. Jednym z bardziej jaskrawych tego przykładów są przemiany, jakie dokonują się w podziale ról narzucanych przez społeczeństwo mężczyznom i kobietom. Paradoksalnie, mimo swego skrajnego konserwatyzmu Japończycy zdają się być zarazem jednym z tych nielicznych narodów we współczesnym świecie, które w pewien sposób zacierają różnice między płciami. Wynika to trochę z ich kultury. Ilekroć spaceruję ulicami Tokio po takich dzielnicach jak Shinjuku, Shibuya, Harajuku czy Akihabara, zadziwia mnie, jak wielu mężczyzn nagina kanony mody, ignorując różnice między ogólnie przyjętymi założeniami stylu dla mężczyzn i kobiet.

Jest to jednak nie tylko kwestia mody, ale także całego sposobu myślenia. Ubiór to w końcu najbardziej rzucający się w oczy element zewnętrzny. W Japonii mówi się obecnie o „mięsożernych kobietach” i „roślinożernych mężczyznach”, zjawisku, które przyjęło już skalę masową. I bynajmniej nie chodzi tu o kuchnię, lecz sposób widzenia siebie i swojego życia. Kim jest ów

roślinożerny pan? To specyficzna mieszanka singla, narcyza, metroseksualisty i pacyfisty w proporcjach i zależnościach, które trudno od razu pojąć. Roślinożernych mężczyzn nie obchodzą kariera, pieniądze, szukanie stałej partnerki/partnera, kupowanie kosztownych samochodów czy też zakładanie rodziny. Interesuje ich za to dobry wygląd, kosmetyki, stylowe ciuchy i styl życia. Przede wszystkim zaś – wyrwanie się ze sztywnych ram społecznych ograniczających ich do roli wiecznie nieobecnego w domu zaharowanego robota. Jest to zjawisko nowe i trudne do jednoznacznej oceny. Na razie nikt nie wie, jak duży wpływ będzie ono miało na przyszłe społeczeństwo japońskie.

Jedno z ostatnich badań przeprowadzonych wśród japońskich mężczyzn między 20. i 30. rokiem życia ujawniło, że liczba osobników uważających się za „roślinożernych” może sięgać nawet 70 proc.! Wielką przemianę przechodzą też japońskie kobiety, które odreagowują wielopokoleniową kulturową opresję ograniczającą je do roli żon i matek, strażniczek domowego ogniska. Coraz tłumniej podbijają rynek pracy, aby rozwijać swoje własne kariery i kształtować swoją własną przyszłość. Efektem tych przemian są niezainteresowani związkami mężczyźni, wychodzący poza stereotypy dotychczasowego pojmowania męskości, oraz niezależne, robiące karierę kobiety. Te w dużej mierze nie mają czasu i ochoty nawiązywać znajomości z biernymi życiowo – z ich punktu widzenia – osobnikami.

I wszystko byłoby łatwe do podsumowania, gdyby nie fakt, że w tym całym wirze przemian istnieją mężczyźni, którzy nie tyle im ulegają, co świadomie wykorzystują bieżące trendy do własnych „patriarchalnych” celów. Nie jest bowiem tajemnicą, iż część z panów, którzy oficjalnie określają się jako „roślinożerni”, jedynie zakłada maskę, aby zaraz potem skorzystać z efektu zaskoczenia, ukazując swoją „właściwą, męską naturę”. Ile jest w tym prawdy, trudno ocenić i można tu polegać jedynie na danych szacunkowych. Tak czy owak bez względu na rozmiar jasne jest, iż zjawisko to istnieje i ma wpływ na japońskie społeczeństwo. Nie stanowi jednak jedynej przyczyny dramatycznego spadku liczby urodzin w Japonii. Problem wydaje się mieć o wiele szersze podłoże. seks? nie, dziękuję Jeśli ująć to zagadnienie w formie matematycznej i wziąć pod uwagę, iż liczba ludności Japonii sięga 130 mln, wyniki wydają się nieprawdopodobne. Według ostatnich badań aż ¼ Japończyków między 18. a 40. rokiem życia nigdy nie była w jakimkolwiek związku. Dla równowagi jednak należy dodać, że aż 90 proc. z nich wykazuje chęć stworzenia takowego w nieokreślonej przyszłości, co pozwala sądzić, iż problem nie do końca jest tak poważny, jak mogłoby się wydawać. Pojawiają się też głosy twierdzące, iż niechęć młodych Japończyków do zawierania związków wcale nie przekłada się na niechęć do uprawiania seksu. Dowodem chociażby gigantyczna różnorodność i obroty przemysłów seksualno-rozrywkowego oraz pornograficznego. Z drugiej strony przeprowadzone ostatnio ankiety wśród japońskiej młodzieży w wieku 16–19 lat ujawniły, że około 1/3 chłopców i ponad połowa dziewcząt twierdzi, iż w ogóle nie jest zainteresowana seksem. Intrygująca jest też sytuacja wśród tych, którzy zdecydowali się na związek, ponieważ aż 40 proc. japońskich par zostało sklasyfikowanych jako sexless, czyli takie, które uprawiają seks rzadziej niż raz na miesiąc. Gdzie leżą przyczyny takiego stanu rzeczy? W stresach i tempie życia czy też w specyfice kulturowej? Jako jeden z powodów badacze wskazują zbyt duże rozdzielenie życia obu płci w japońskim społeczeństwie. Okazuje się, że kobiety i mężczyźni, upchnięci w społeczne schematy, poza szkołą i pracą nie mają zbyt wielu okazji do interakcji na gruncie towarzyskim. Wszystko to wygląda dosyć logicznie, jednak nie zapominajmy o wszechobecnych singlach, którzy dbają o to, aby udzielać się towarzysko. Sporo z nich, ku oburzeniu pewnej części japońskiego społeczeństwa, poświęca na to prawie cały swój czas.

Wszystkie opcje singla

Mogłoby się wydawać, iż w tak tradycjonalistycznie sformatowanym społeczeństwie jak japońskie samotna osoba niemająca ochoty zakładać rodziny i wychowywać dzieci musi stanowić skrajny przykład nieodpowiedzialnej, szkodliwej wręcz postawy obywatelskiej. I to prawda. Należy bowiem pamiętać, że według tradycyjnego schematu młodzi ludzie mają obowiązek wychowania nowego pokolenia, aby „spłacić dług” społeczeństwu. Okazuje się jednak, że pracujący singiel nie jest najgorszą opcją. Taka osoba posiada przynajmniej jedną zaletę – pracuje. Zakładając, że ma stałą pracę, co w dzisiejszej Japonii nie jest już takie oczywiste. Co jednak zrobić z całą rzeszą młodych ludzi, którzy mimo iż dawno już weszli w dorosłość, nadal pozostają bez pracy, głównie na utrzymaniu rodziców? W Japonii nazywa się ich „pasożytniczymi singlami” i to właśnie ich obwinia się m.in. o spadek liczby urodzin oraz recesję. Dotyczy to zwłaszcza młodych niezamężnych kobiet, do których „obowiązku” należy rodzenie nowych pokoleń. Czy jednak za ten stan rzeczy należy obarczać wyłącznie młodych ludzi? Badacze zjawiska wskazują tu kilka przyczyn. Z jednej strony rodzice, zwłaszcza matki, chcą jak najdłużej zachować kontakt z dziećmi i zapewnić im możliwie najlepszy start życiowy. Doktor Tamaki Saito, czołowy japoński psychiatra zajmujący się zagadnieniem hikikomori, przyczyn problemu upatruje nie tylko w specyfice więzi rodzinnych, ale też w historii. Odosobnienie było zaletą już wśród samurajów – pisze, i kontynuuje: W Japonii matkę i syna łączą symbiotyczne, współzależne relacje. Matka troszczy się o syna do czasu ukończenia przezeń 30, a nawet 40 lat. Poza tym jest to również, jak zauważają specjaliści, pewien rodzaj inwestycji, dzięki której dzieci mają się czuć bardziej zobligowane do opieki nad rodzicami, gdy ci osiągną zaawansowany wiek. Dzieci natomiast, mogąc żyć w domu rodziców na ich koszt, łatwo godzą się na taki układ. I kontynuują go nierzadko nawet wtedy, gdy wchodzą w związek małżeński, stąd kolejne pojęcie „pasożytniczych małżeństw”. Lecz to nie koniec ciągu zależności, bo okazuje się, iż taki tryb wychowywania może przynieść w niektórych przypadkach jeszcze głębsze zmiany w psychice młodego człowieka.

Ludzie z szafy

Liczbę osób określanych mianem hikikomori, oznaczającym „osoby zamknięte”, „odosobnione”, ocenia się w Japonii na 1 proc. społeczeństwa, czyli ponad milion. Jednak tak naprawdę nikt nie jest w stanie podać precyzyjnej liczby. Temat jest tak wstydliwy, że osoby dotknięte tym stanem są często latami ukrywane przez rodziny, co tylko sprzyja pogłębianiu się zjawiska. O czym mowa? Stan zwany hikikomori osiąga się stopniowo. Jego początek zazwyczaj ma miejsce w młodym wieku w wyjątkowo stresujących momentach życia. Zaczyna się od coraz częściej występujących stanów depresyjnych, opuszczania zajęć lekcyjnych, unikania kontaktów ze znajomymi i przyjaciółmi. Towarzyszą temu nasilająca się małomówność, poczucie braku bezpieczeństwa i osamotnienia. Dr James Roberson, antropolog kulturowy z Tokyo Jogakkan College, zauważa: Presja zaczyna się w szkole już w wieku 13 lat i jest to moment w większości decydujący o przyszłości człowieka. Hikikomori jest natomiast sprzeciwem wobec tej presji. Efekt końcowy tego procesu jest zatrważający. To całkowite odosobnienie jednostki, najczęściej we własnym pokoju w domu rodziców. Taki stan izolacji nieleczony może ciągnąć się latami, a nawet dziesiątkami lat i jest niezwykle trudny do pokonania.

Specjaliści wskazują trzy czynniki sprzyjające pojawianiu się hikikomori. Pierwszy z nich to bogacąca się po II wojnie światowej klasa średnia, która otrzymała milczące przyzwolenie społeczne na nielimitowane czasowo wspomaganie swoich dzieci. Drugi to brak umiejętności rozpoznawania przez rodziców symptomów narastającego izolowania się ich potomków, a nawet ciche wspieranie takiego postępowania, zwłaszcza w relacjach matka-syn. W rezultacie otrzymujemy – i to jest czynnik numer trzy – młodego człowieka, który nie posiada umiejętności odnalezienia się we współczesnym społeczeństwie.

Sytuacji nie poprawia fakt, iż jest ono nadal bardzo silnie zakorzenione w tradycji i funkcjonuje według wzorców stworzonych przez starsze pokolenia. Tymczasem nowe warunki życia i sposób myślenia młodych Japończyków niekoniecznie idą z tymi wzorcami w parze. Młode pokolenia, inaczej niż ich rodzice, zmuszone są do funkcjonowania w niestabilnym systemie zatrudnienia. Nie widzą też sensu brania udziału w długim, kosztownym i wykańczającym psychicznie procesie edukacji niezbędnym do otrzymania dobrej posady. Nie chcą powielać często niesprawdzających się już schematów. To jedna z przyczyn braku długotrwałych celów życiowych. Stąd już tylko krok do hikikomori: izolacji przed całym światem, który w tych okolicznościach jawi się jako niezrozumiały i przerażający. Dr Henry Grubb, psycholog z Uniwersytetu Maryland w USA, tak widzi ten problem: Gdyby moje dziecko zamknęło się przed światem w swoim pokoju, po prostu wyważyłbym drzwi i wszedł tam. To proste. Lecz w Japonii powtarza się: dajmy mu czas, to przejściowe, wyrośnie z tego.

Już teraz zwraca się uwagę na fakt, iż pierwsza fala problemów z tym związanych dopiero nadchodzi i ujawni się w okolicach roku 2030.Wtedy bowiem tzw. pierwsze pokolenie hikikomori, znajdujące się w tej chwili w wieku około lat 40, osiągnie zaawansowany wiek i zacznie tracić swoich rodziców, czyli osoby, od których jest całkowicie zależne. Efektów tej „kumulacji” możemy się tylko domyślać.

A może jednak zjawisko to nie jest aż takie straszne? Gdy tylko termin hikikomori ujrzał światło dzienne, pojawiły się również głosy krytyki formułowane przez zachodnich obserwatorów. Ich zdaniem całe zjawisko nie jest problemem aż tak wielkim, jak sugerują media. Został on wykreowany i wyolbrzymiony dla potrzeb propagandowo-komercyjnych. Z jednej strony ma podkreślić stereotypową unikalność Japończyków, a z drugiej – nakręcić medialną machinę generującą dzięki nowemu zjawisku niebagatelne zyski. Gdzie leży prawda, przekonamy się już wkrótce. Owszem, zjawisko hikikomori zostało po raz pierwszy zauważone i opisane w Japonii, ale dziś wiadomo, że problem, jeśli nawet nie był obecny od samego początku, to już dawno zawitał we wszystkie zakątki świata.

Randka z symulatorem

Chyba żadne inne wysoko stechnicyzowane społeczeństwo nie stworzyło tylu technologicznych substytutów interakcji międzyludzkich co Japończycy. Paradoksalnie – mimo iż funkcjonują w grupach, co powinno wpływać na dobre samopoczucie jednostek – kulturowo narzucana ekstremalna kontrola emocji oraz ukrywanie i poświęcanie swojego indywidualizmu na rzecz interesów grupy sprzyjają alienacji. I tutaj z pomocą przychodzi m.in. przebogaty, unikalny i niezwykle kreatywny przemysł rozrywkowy.

Japońskie komputery domowe zdominowały gry zwane popularnie visual novel, które – maksymalnie upraszczając całe zjawisko – są symulatorami interakcji międzyludzkich. Samotny uczeń czy pracownik korporacji, używając swojego komputera, może porozmawiać z jedną z wybranych postaci, poflirtować, umówić się na kolację, randkę czy też uprawiać z nią seks. Szybko okazało się, że potrzeba głębszego kontaktu z drugą osobą jest tak silna, iż przestano udawać, że chodzi tylko o grę i stworzono wirtualne postacie mające symulować związek dwojga ludzi. Jednym z nich jest oczywiście użytkownik, bo przecież w takiej sytuacji trudno użyć słowa „gracz”. Z Haruo spotkałem się w kafejce w pewien wiosenny poranek. Przyszedł ze swoją dziewczyną. Ujrzałem ją dopiero wtedy, gdy wyjął ją z kieszeni. Uśmiechała się do mnie z niewielkiego ekraniku i pozdrawiała radośnie. Opowiadał mi o ich związku w taki sposób, że trudno było uwierzyć, iż nie mówi o żywej istocie. Ta stworzona z linijek kodu wirtualna osoba stała się dla siedzącego przede mną młodego człowieka w emocjonalnym sensie realna. Słuchałem tego ze szczerym zainteresowaniem. Z jednej strony widziałem pewien surrealizm sytuacji. Z drugiej – doskonale rozumiałem, że w tym miejscu, w tym społeczeństwie, w tej sytuacji granice między rzeczywistością i fikcją stały się trudne do uchwycenia. – Współczesne Japonki oczekują mnóstwa zaangażowania, są po prostu zbyt wymagające – odpowiada na jedno z moich pytań. – Tu nie chodzi o seks, ale o bliskość, o kogoś, kto zawsze będzie przy tobie. Nawet jeśli to tylko symulacja, w pewnym momencie zaczynasz o tym zapominać i to w jakimś stopniu wypełnia pustkę w tobie – kontynuuje Haruo. – Wirtualna dziewczyna nigdy cię nie zawiedzie – podsumowuje. Patrzę mu w oczy. Chyba wierzy w to, co mówi. – Świat się zmienia szybciej, niż nam się wydaje – myślę sobie. – Dokąd nas to zaprowadzi?

Spoglądam na przelewający się pod strzelistymi wieżowcami kolorowy tokijski tłum. Tworzący go ludzie żyją w tym wielkim mieście, pracują, spotykają się, kochają, rozmawiają.

Ale czy tak naprawdę żyją razem? Oczywiście, nie należy generalizować, trzeba też pamiętać o ograniczonym zasięgu wielu wspomnianych tu zjawisk. Warto się jednak zastanowić, czy przypadkiem reszta świata nie zmierza do punktu, w którym Japonia już się znalazła. To może być świat naszego jutra.

Paweł Musiałowski

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama