Tutejszy ryneczek lśni w miękkim porannym słońcu. Zaczynamy od śniadania w „Malajkinie”. To sympatyczne miejsce stworzone przez Wojciecha Malajkata oferuje kawę z ekspresu i coś do niej. Szkoda tylko, że ceny wielkomiejskie, ale to na Mazurach, niestety norma, o czym się przekonamy w trakcie tego wyjazdu nie raz. Na ścianach zdjęcia z kinowych hitów wszech czasów – Casablanki, Przeminęło z wiatrem, Brzdąca, Popiołu  i diamentu. Resztki senności wygania z nas łagodny głos Katie Melui sączący się z głośników. Zjadamy tosty i idziemy na drugą stronę miasteczka, do czarterującej jachty „Cichej Zatoki”. Decydujemy się na Sasankę 650 – tańszą po sezonie, zresztą jak wszystkie jachty. Wchodzimy na pokład, który kołysze się pod naszymi stopami. Będziemy się musieli do tego przyzwyczaić na kilka dni. Montujemy bom, zakładamy kapoki, wciągamy żagle na maszt i rzucamy cumy. Cała naprzód! Wiatr dmie w żagle, dziób tnie wodę. Nabieramy prędkości. W dłoniach napięte szoty grota. Przy zwrotach kabestan terkocze radośnie.

Z tyłu za nami zostają bardzo malownicze od strony wody „kolorowe” Mikołajki. Nowoczesne miasteczko żeglarskie z długimi pomostami i rzędem przycumowanych łodzi, czerwone dachy domów, wieża zegarowa. Prawdziwa Europa, w niczym nieprzypominająca tego miejsca sprzed kilkunastu lat. Płyniemy w kierunku Bełdan. Na Jeziorze Mikołajskim regaty. Młode załogi ścigają się zwrotnymi, szybkimi, ale wywrotnymi Omegami. Trzeba uważać, by nie wpłynąć im w drogę, szczególnie że wiatr przybiera na sile. Raz prawie ryzykujemy staranowanie zawodników, którzy w ferworze walki zapominają o zasadzie „prawy hals ma pierwszeństwo” i nie ustępują nam z drogi. W ostatniej chwili nasz sternik ostrym ruchem rumpla zmienia kurs. Sasanka niebezpiecznie przechyla się na bok, bom przelatuje nad głowami, ale udaje nam się uniknąć kolizji. Uff! Znów z bezpiecznej odległości obserwujemy żeglarskie zawody. Nagle jedna łódka pod wpływem silnego podmuchu dostaje takiego przechyłu, że załoga w pomarańczowych kapokach ląduje w jeziorze. Nie zazdroszczę im, bo temperatura wody nie zachęca do kąpieli. Na szczęście szybko nadpływa ponton WOPR, a ratownicy wciągają pechowców na pokład.
Pozazdrościliśmy uczestnikom regat ostrego pływania, więc przed wypuszczeniem się na Bełdany postanawiamy zboczyć na Śniardwy. Zwane Mazurskim Morzem, są największym z tutejszych jezior (mają powierzchnię 112 km2), za to niezbyt głębokim – średnio 5 m. Wśród żeglarzy słyną ze swej kapryśności i błyskawicznych zmian pogody.


Fale osiągają tu czasem niemal morskie rozmiary, a jeśli łódka zaliczy wywrotkę na środku jeziora, może to być naprawdę niebezpieczne, bo do brzegu daleko. Rzeczywiście, wiatr się nasila i robi się chłodno. Sięgamy po sztormiaki i czapki. To już jednak jesień, a na wodzie jest dużo chłodniej niż na lądzie. Płyniemy szybko, a zwroty stają się dynamiczne. Idziemy pod wiatr, żagle wybrane „na blachę”, łódka w ostrym przechyle. Dziób uderza o fale, woda pryska w twarz. Trzymając szoty, nogami zapieramy się o pokład, by nie stracić równowagi. Trzeba być czujnym, szybko przesiadać się przy zwrotach i uważać na nagłe szkwały. Z daleka obserwujemy wyspy znajdujące się w południowej części jeziora – Czarcią, Pajęczą i Szeroki Ostrów. Nie podchodzimy bliżej, w ich okolicy pod wodą znajdują się „kamienne rafy”. Szczególnie przy takim wietrze kontakt z nimi mógłby okazać się zgubny dla naszego jachtu i zakończyć dziurą w kadłubie. Po dwóch godzinach gorących, a właściwie zimnych atrakcji, zmęczeni, nacieszywszy się „prawie morskimi” doznaniami, zawracamy na Bełdany. Wpływamy na wąskie jezioro i od razu robi się spokojniej. Przed nami już widać ośrodek PAN w Wierzbie. Na jego wysokości w poprzek jeziora pływa prom. W lecie trzeba czasem czekać w długiej kolejce samochodów, by z niego skorzystać. Teraz przewozi z jednej strony na drugą najwyżej jedno–dwa auta.
Na Bełdanach też pusto, na horyzoncie rysuje się zaledwie kilka żagli, żadnych motorówek, które szaleją tu w sezonie, zakłócając spokój rykiem silników. Niesamowite, bo w lecie zazwyczaj jest tu tłoczno jak na autostradzie. Co za przyjemność, nie musimy myśleć o tym, by stale lawirować między tłumem innych żaglówek i możemy spokojnie obserwować to niezwykle malownicze jezioro. Wiatr znów złagodniał, zrobiło się całkiem ciepło, słońce miło grzeje. Płyniemy pod wiatr, halsując w poprzek jeziora. Wysokie brzegi Bełdan porośnięte są bujną Puszczą Piską. Piękny widok. Co jakiś czas niewielkie malownicze zatoczki, idealne, by do nich zawinąć. Przed nami kilka czarnych zwinnych perkozów co chwila znika w wodzie, by potem wynurzyć się w niespodziewanym miejscu. Naszym celem na dziś jest gospodarstwo agroturystyczne Gąsior 2 położone nad brzegiem Bełdan, tuż za ujściem Krutyni do Zatoki Iznockiej. Wiadomość o nim dostaliśmy pocztą pantoflową od znajomych. Do Gąsiora docieramy późnym popołudniem. Przycumowawszy naszą Sasankę do pomostu obok tabliczki „Kemping Cypel”, ruszamy w stronę domu. Trawiasta skarpa wspina się niezbyt stromo. Najpierw trafiamy na ogrodzony wybieg dla koni. Biegają na nim cztery eleganckie rumaki. Po chwili naszym oczom ukazuje się obejście. Stary bielony dom kryty czerwoną dachówką, jak się później dowiemy ponad 120-letni, i podobnie wyglądająca obora przebudowana tak, by pomieścić pokoje gościnne. Po drugiej stronie, nieco niżej, stoi stajnia. Pomiędzy budynkami rozległy, przystrzyżony trawnik, a wokół sosnowy las. Ślicznie tu i spokojnie.


Wnętrze też sympatyczne – drewniane podłogi, stylowe meble, obrazy, naczynia. Jak w szlacheckim dworku, ale bez nachalności, która często bywa efektem nagromadzenia zbyt dużej liczby starych przedmiotów. Ocierając się o nogi i mrucząc zachęcająco, witają nas dwa koty – rudzielec i łaciaty, a tuż za nimi pani Irena, gospodyni i autorka tutejszych „czarów” w kuchni i wnętrzu. Częstuje nas herbatą podaną w starym porcelanowym dzbanku i stylowych filiżankach. Z kuchni dochodzą smakowite zapachy. Wcześniej umówiliśmy się telefonicznie na kolację. Gdy chce się zjeść w Gąsiorze, trzeba to najpierw z właścicielką ustalić, bo to nie restauracja działająca non stop. Pani Irena sama gotuje z lokalnych produktów, przede wszystkim ryb i koźliny, a jej kulinarne eksperymenty chwali nawet znana restauratorka Magda Gessler.
Nagle zdaję sobie sprawę, że woda i wiatr wyssały ze mnie energię i teraz dosłownie umieram z głodu. Siadamy więc do stołu w przestronnej jadalni. W rogach pokoju zabytkowe serwantki pełne wiekowej porcelany, nad głową secesyjny żyrandol. Na białym obrusie stoją stare świeczniki. Biorę do ust pierwszy kęs sandacza w kaparach i zamieram. Z całą pewnością mogę powiedzieć, że takiej ryby nie jadłam nigdy dotąd, po prostu rozpływa się w ustach. Do tego ziemniaki i wynalazek gospodyni – kapusta pekińska z gruszkami, imbirem i olejem z dyni. Pycha! A na deser tort orzechowy. Prawdziwa uczta, popijana lekkim białym winem. Noc spędzamy jednak na łódce (10 zł za cumowanie + 5 zł od osoby), bo choć w Gąsiorze są 22 miejsca w przytulnych pokojach, cena jest dość wysoka (100 zł ze śniadaniem od osoby).
Ranek budzi nas śpiewem ptaków i promieniami słońca nieśmiało zaglądającymi do wnętrza jachtu przez uchyloną klapę na dziobie. Śniadanie zgodne z oczekiwaniami – pyszne pieczywo, kozie sery, domowe wędliny, konfitury.
Postanawiamy na trochę porzucić żeglarski trud i spróbować czegoś innego. Nigdy nie jeździłam konno, a tu gospodarz, pan Krzysztof, uczy jazdy od podstaw. Świetna okazja. Wykupuję więc pierwszą w życiu lekcję tej, jak się okazuje, niezwykle trudnej sztuki. Aż nie mogę się doczekać, kiedy wsiądę na koński grzbiet, ale najpierw dowiem się trochę o historii tego zwierzęcia, o tym, jak myśli i patrzy na świat. W końcu z pomocą instruktora ląduję w siodle. I wtedy okazuje się, że utrzymywanie konia łydkami i trzymanie się prosto do łatwych nie należy. Ale nie zrażam się. Po półgodzinie jazdy na lonży po padoku jestem jednak wykończona. Wracamy na łódkę i odbijamy w stronę Rucianego-Nidy. Płyniemy wąskimi Bełdanami. To typowe jezioro rynnowe. Wąskie – 2,5 km w najszerszym miejscu, długie na 12,5 km i dość głębokie – 46 m w najgłębszym miejscu obok Kamienia, który właśnie mijamy.



Zmierzamy w kierunku śluzy Guzianka będącej atrakcją nawet dla doświadczonych żeglarzy. Już widać jej wielkie wrota, które otwierają się przed nami, jeszcze jedną żaglówką i trzema kajakami. W sezonie wewnątrz komory o betonowych ścianach mieści się 20 jachtów, a w kolejce do śluzowania trzeba czasem czekać długo. Komora śluzy jest na tyle przestronna, że mogą do niej wpływać także statki białej żeglugi. Zrzucamy i klarujemy żagle, na burty wyrzucamy obijacze i wpływamy do środka. Nagle zaczynamy się unosić. To dość niezwykłe uczucie. Wypełniająca komorę woda wypycha nas do góry. Musimy pokonać około 2 m różnicy w poziomie wody. A potem drugie wrota otwierają się powoli i wypływamy na niewielkie jezioro Guzianka Mała. Cała zabawa trwała kilkadziesiąt minut, ale zupełnie tego nie odczuliśmy, zajęci odpychaniem się pagajami od ściany śluzy. Niesamowite, że ta ważna dla wodnej komunikacji konstrukcja ma już ponad 100 lat, została wybudowana w 1900 r. i działa do dziś. Dalej droga prowadzi jakby rozlaną rzeką z małymi jeziorkami. Płyniemy na silniku, bo właściwie nie wieje. Po prawej stronie widać już pierwsze zabudowania Rucianego-Nidy. Mijamy jednak tę miejscowość, by dotrzeć do ośrodka „Pod dębem”, który swą nazwę wziął od 420-letniego drzewa z pobliskiego rezerwatu. Cumujemy przy jednym z długich drewnianych pomostów. Nawet o tej porze roku jest tu trochę ludzi. Duży budynek, w którym mieści się restauracja, sąsiaduje z parkingiem na kilkadziesiąt samochodów. Jest również warsztat szkutniczy. Przestronny, drewniany, zadaszony taras restauracji wychodzi na Jezioro Nidzkie. Trudno mówić o kameralnym nastroju. Ale już kusi nas zapach ryby z grilla, więc nie żałujemy decyzji. Zamawiamy smakowite sielawy i piwo. Przed nami wdzięczy się łabędzia rodzina z podrośniętymi młodymi, która przypłynęła wyżebrać od żeglarzy coś do jedzenia. Noc jest piękna i spokojna, niebo niesamowicie rozgwieżdżone. Wynosimy karimaty na pomost i w ciepłych śpiworach zasypiamy wpatrzeni w Wielki Wóz.

Następnego dnia w planie mamy atrakcje kulturalne. Wyruszamy o świcie, bo przed nami długa trasa. Płyniemy dalej Jeziorem Nidzkim w kierunku leśniczówki „Pranie”. Tę nazwę znają nie tylko miłośnicy poezji Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Wszyscy uczyli się o tym miejscu w szkole. Autor Teatrzyku Zielona Gęś przez ostatnie lata życia przyjeżdżał do niewielkiego ceglanego domku ukrytego w zieleni. W 1980 r. utworzono tu jego muzeum. Możemy zobaczyć biurko, rzeczy osobiste, zdjęcia, rękopisy. Urok leśniczówki polega jednak przede wszystkim na tym, że to miejsce nadal żyje. Za sprawą opiekującego się nią poety Wojciecha Kassa i jego żony Jagienki w „Praniu” odbywają się liczne koncerty, przedstawienia i poranki poetyckie, na które przyjeżdżają znani i cenieni wykonawcy, a także młodzi artyści. Nas zafascynowała jeszcze jedna rzecz. To prawdopodobnie jedyna leśniczówka w Polsce, do której można dostać się od strony wody. A widok ze schodów prowadzących z pomostu na szczyt skarpy, na której stoi leśniczówka, jest naprawdę niesamowity. Pod nami rozciąga się jezioro, w które wcina się połać lądu pokryta lasem. Pojedyncze liściaste drzewa już nabierają jesiennych kolorów.



To był wysunięty najdalej na południe punkt naszej wycieczki. Zawracamy, by na wieczór dotrzeć w okolice ośrodka w Wierzbie. Po drodze znów mijamy Ruciane-Nidę i śluzę w Guziance. Wygłodniali, zatrzymujemy się na obiad w tawernie „Kotwica” w stanicy Korektywa w Piaskach. Jesteśmy już niedaleko Wierzby, ale rezygnujemy z noclegu w cywilizowanych warunkach. Wybieramy opcję romantyczną, czyli spanie na dziko. Wpływamy do jednej z niewielkich zatoczek po lewej stronie jeziora. Rzucamy kotwice i przywiązujemy się cumą do pochylonej nad wodą brzozy. Jesteśmy zdani na siebie. Ruszamy do lasu po drewno i z nazbieranych gałęzi rozpalamy ognisko. Pieczemy kupione wcześniej kiełbaski. Ogień trzaska, z lasu dochodzi pohukiwanie sowy. W miarę jak zapada zmrok, wokół brzegów jeziora pojawia się kilka świetlnych pomarańczowych punkcików – to inni żeglarze i ich ogniska. Po wodzie niesie się dźwięk gitary i słowa dobrze znanej szanty Żegnajcie nam dziś hiszpańskie dziewczyny…

Rano przepływamy na drugą stronę jeziora i cumujemy w Wierzbie. Po szybkim śniadaniu idziemy obejrzeć pobliski rezerwat koników polskich w Popielnie. Te niewielkie zwierzęta mają beżową podpalaną sierść, ciemny ogon i grzywę oraz pręgę na grzbiecie. Wywodzą się od dziko żyjących niegdyś na terenie Polski, Litwy i Prus tarpanów. W Popielnie konie spacerują swobodnie po lesie. Mamy szczęście, bo natykamy się na jeden z tabunów, który pędzi piaszczystym duktem. Nasza wycieczka po mazurskich szlakach wodnych dobiega końca. Wracamy na jacht i odpływamy w stronę Mikołajek. Idziemy z wiatrem, więc mamy całkiem dobre tempo. Widoczne na horyzoncie czerwone dachy i wieża są coraz bliżej. Wchodzimy do portu w „Cichej Zatoce”. Żagle w dół, klarujemy liny, zdejmujemy bom. Pora pożegnać się z łódką. Następne żeglowanie dopiero za kilka miesięcy.

NO TO W DROGĘ – MIKOŁAJKI Wypożyczalnie sprzętu:
- „Cicha Zatoka”: jachty 160–460 zł /doba, rowery wodne 15 zł/godz., motorówki 40–150 zł/godz., kajaki 10 zł/godz. Al. Spacerowa 11, tel. do właściciela: 0 605 317 511.
- „Fun”: jachty 150ľ–200 zł doba, ul. Kajki 82, tel. 087 42 16 277.
- „Rybitwa”: łodzie motorowe 85–150 zł/godz., ul. Okrężna 5, tel. 087 42 16 163. Gastronomia:
- Bar „Malajkino”, pl. Wolności 10 tel. 078 42 16 60.
- Bar „Bart”, ul. Kowalska 4, tel. 087 4216511.
- Bar „Kaskada”, ul. 3 Maja 6, tel. 087 42 16 192.
www.mikolajki.pl/gastronomia - „Mirada” (pokoje 25–45 zł/doba), ul. Popiełuszki 7, www.mirada.spanie.pl
- Ośrodek Wypoczynkowy „Leśna Polana” (40–84 zł/doba, domek 4-os. 110 zł/doba), ul. Leś- na 9, www.lesnapolana.com