Niewtajemniczeni nazywają je „rybką”, a to oko Tikiego. Wytatuowane nad prawą kostką jest moim najcenniejszym podróżniczym trofeum. Polinezyjskie bóstwo ogromnymi oczami miało lepiej widzieć ludzkie sprawy. Ja dzięki Markizom lepiej zobaczyłam świat – dziki i cywilizowany.

Według polinezyjskich wierzeń Tiki był pierwszym człowiekiem, a jednocześnie bogiem. Jego oblicze było tak piękne, że w jednej chwili zakochiwał się w nim każdy, kto je zobaczył, i tak brzydkie… że Tiki musiał zagrzebywać się   w piasku, by przerażeni ludzie nie zrobili mu krzywdy.   Dobrotliwy i uosobienie zła w jednym. Tiki jest taki jak Polinezja, gdzie piekło od nieba dzieli tylko jeden krok. Zrozumiałam to nader dobrze w ciągu pierwszego kwadransa na Nuku Hiva. Po doświadczeniu spokojnych atoli Wysp Towarzystwa, do których należy też Tahiti – szarych, wulkanicznych gór otoczonych błękitnymi lagunami i koralowymi wysepkami, Nuku Hiva wydała mi się groźna i posępna. Sterczące ku niebu czarne skały, spalona słońcem ziemia.   I żywego ducha. Na lotnisku huk fal mieszał się z rykiem silników helikopterów.

Markizy to najdalej wysunięty na północ archipelag Polinezji Francuskiej. Tworzy go 15 wysp i wysepek. Większość bezludna. Stolica Markizów Taihohae nie przypomina metropolii. Parterowe domki z desek, jedna główna ulica z barem i katedrą. To tutejszy zabytek A.D. 1977, ważny, bo kościół zbudowano z kamieni przywiezionych z każdej z wysp archipelagu. A obok krzyż z połowy XIX w. – pamiątka po pierwszych misjonarzach, którzy tu dotarli. Obok niej, jak na ironię, zrekonstruowano mae, główne miejsce starożytnego kultu na Piki Vehine Pae Pae. Zlikwidowano je co do jednego, właśnie dzięki zabiegom misjonarzy.

Ścieżki pamięci
Na Nuku Hiva chciałam znaleźć ślady najsłynniejszego z uciekinierów – Hermana Melville’a. Autor Moby Dicka w 1842 r. uciekł z wielorybniczego statku, który zatrzymał się na Nuku Hiva, aby zabrać zapas świeżej wody. W dolinie Taipivai schwytali go pokryci tatuażami wojownicy i zaprowadzili do swej wioski. Jego los wydawał się przypieczętowany – trafił bowiem na ludożerców, ale udało mu się przetrwać. Dla tubylców nie był atrakcyjny – zjadali tylko mężnych wojowników, bo ci mieli mocne mana, czyli energię duszy. A o nią właśnie w rytualnym ludożerstwie chodziło. Melville   przeżył, a jego opowieść – Taipi, o plemieniu ludożerców, podbiła serca czytelników na całym świecie.

Mimo prowincjonalnego spokoju i urody Markizów tę dzikość czuje się każdym nerwem. Opowieść o szwedzkim stolarzu, który ponoć w latach 50. XX w. był ostatnią ofiarą ludożerców, włożyłam między bajki. Tu czai się coś znacznie potężniejszego. – Nie chciałbym mieszkać nigdzie indziej na świecie – mówił z przekonaniem nasz przewodnik Riki. Nic to, że na Nuku Hiva nie ma dyskotek, kin, teatrów ani innych rozrywek. – Są ocean, góry i ludzie, którzy są moimi przyjaciółmi – tłumaczył. Zatrzymał się   w środku tropikalnego lasu, by pokazać czarny wulkaniczny głaz stojący przy drodze.   – Tu właśnie był dom Melville’a – wyjaśnił. Nie został po nim najmniejszy ślad, tylko ustawiony przy drodze kamień. – Tu wszystko niszczeje szybciej. Taki klimat. Dzięki pamięci przetrwały nasza kultura, tradycje, obyczaje – tłumaczył zaskakująco dojrzale jak na dwudziestolatka. Nie wiedziałam, że za te chwile leśnych przemyśleń przyjdzie mi słono zapłacić. Wieczorem ręce i nogi paliły mnie żywym ogniem. Tysiącem maleńkich czerwonych bąbli. – Nonu – wyjaśniła mi pielęgniarka serwująca białe mazidło. Maleńkie komary. Nie bzyczą, ich ukąszenia są bezbolesne, a skutki… Ko(sz) marne!!! Ponoć plaga dotarła na Markizy z jednym z niemieckich statków. Nonu, bo właśnie tak Polinezyjczycy nazywali niegdyś Niemców.

Liść dla ludożercy
Na Hiva Oa spotkałam Paperu. Ponadstukilowa potężna postać ze szczerym zniewalającym uśmiechem i przenikliwymi czarnymi oczami. – Ia orana – chciałam go grzecznie przywitać po polinezyjsku. – Kaoha – uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Witam na Markizach, mówimy tu swoim językiem   – skwitował, tak że poczułam się zaintrygowana. Wyprawa u boku tego dobrotliwego olbrzyma, śladami Paula Gauguina i Jacques’a Brela, wydała mi się nader zabawna. Tymczasem czekała mnie niespodzianka. – Jedziemy na piknik. Sabina będzie robić konfitury z mango. Trzeba jej pomóc zbierać owoce – zapowiedział Paperu.




Wyruszyliśmy, jak u nas w Polsce, na grzyby. Drzewa mangowe rosły dosłownie wszędzie. Owocują dwa razy w roku. Zbieraliśmy różne odmiany: żółte, pomarańczowe, zielone z czerwonym „klapsem”, okrągłe i podłużne. Ja z ziemi, te nieuszkodzone i nienadgniłe, a Paperu kamykami strącał   z drzew dojrzałe sztuki. W końcu wyszliśmy na polanę. Poczułam się nieswojo. Czarne kamienie ktoś ułożył w platformy, ławy, gdzieniegdzie ku niebu wznosiły się skalne bloki, na których czas zatarł rysy wyrzeźbione przez dawnych artystów. – Dla naszych przodków mae było tym, czym dla starożytnych Greków agora, a w waszych europejskich miastach rynek. Tutaj spotykano się, aby odprawiać rytuały, mianowano nowych wojowników, to było najważniejsze miejsce w życiu plemienia – zaczął swoją opowieść Paperu. Stanął przy jednej z platform, wziął głęboki oddech i wydobył   z siebie: „Miheaooooooooooooe!”. Potężny, śpiewny krzyk, który dobył się z jego piersi, przyprawiał o dreszcz. W jednej chwili przedzierzgnął się w wojownika, a ja znalazłam się w czasach kanibali. Opowiadał o tym, jak jego przodkowie spotykali się tu raz w miesiącu, by odprawić rytuał. Grzmiały bębny, piszczały flety, w które dmuchało się nosem, tańczyli wojownicy. Z niewielkiej dziury w ziemi wyłożonej kamieniami wywlekano jeńca. Nie mogłam uwierzyć, że ktokolwiek może się zmieścić w tym „areszcie”. Wślizgnęłam się tam. Kamienie były wilgotne. We wnętrzu jamy panował stęchły zaduch. Szybko wróciłam do świata żywych. Dawni więźniowie nie mieli tej szansy. Powalano ich na kolana i podrzynano gardło. Paperu pokazał platformę, gdzie przygotowywano ciało do upieczenia. Zawijano je w bananowe liście. Następnie umieszczano w wypełnionym żarzącymi się węglami dole. Było gotowe, kiedy umieszczony na głowie liść łatwo dawał się zdjąć. Ciało wyjmowano z ziemnej kuchni i dzielono. Głowę otrzymywał wódz. Zwykle w pierwszej kolejności zjadał oczy, by lepiej widzieć swoich poddanych, potem uszy, aby lepiej słyszeć, jak powinien rządzić. Wierzono, że w głowie koncentrowała się najważniejsza, najszlachetniejsza część mana. Żona wodza otrzymywała genitalia, które miały jej zapewnić płodność. Dla każdego z wojowników,   w zależności od ich rangi, przeznaczona była inna część   ciała. W tym rytuale chodziło o przejmowanie energii ofiary. W połowie XIX w., kiedy Markizy wzięli we władanie Francuzi, procederu zakazano. Jednak jeszcze kilkadziesiąt lat później Paul Gauguin miał wrażenie, że jego przyjaciele z Markizów „pamiętali smak ludzkiego mięsa”. Dawne wierzenia odeszły w niepamięć, a wraz z nimi, jak się wydawało, charakter Markizów. Mae zostały zniszczone, tatuaże przestały być popularne. Dopiero w latach 80. zaczęto wracać do dawnych tradycji, rekonstruowano mae, tak by były świadectwem polinezyjskiego dziedzictwa. O kanibalizmie mówi się tu bez wstydu, to po prostu część historii, a dzikość serc przetrwała w ludziach mieszkających na końcu świata.

Cuda w czasie
W powrotnej drodze zatrzymaliśmy się przed niewielkim domkiem. Na widok mężczyzny, z którym przywitał się Paperu, odjęło mi mowę. Znałam go z portretów i autoportretów. Tylko że ten był siwy i miał ciemniejszą skórę. – Chciałaś swojego Gauguina, to masz Alfreda Tipaehaehae, wnuka mistrza   – zaprezentował Paperu. Mężczyzna nigdy nie poznał swojego dziadka, nigdy też nie widział w oryginałach jego obrazów. Ma kilka albumów. Gauguin nigdy nie uznał swoich polinezyjskich dzieci. Alfred kilka lat temu spotkał innego wnuka artysty. Mieszka na Tahiti, zamówił kopie wszystkich obrazów dziadka.   Może kiedyś powstanie z tego muzeum. Na razie są dwa muzea Gauguina na Polinezji. Jedno na Tahiti, drugie na Hiva Oa. Nie ma w nich żadnego oryginalnego obrazu mistrza. Gauguin   umierał w nędzy i zapomnieniu. Obrazy, które zostawił,   w większości zniszczono. Teraz kosztowałyby krocie, ale cóż…

Muzeum w Hiva Oa to zrekonstruowany dom Gauguina. Dom Rozkoszy z drzwiami ozdobionymi repliką płaskorzeźby Bądźcie zakochane, a będziecie szczęśliwe. Prawdziwe skarby kryją się na werandzie położonego na tyłach domu Jo Reus, kustosza. Fragmenty porcelany, butelek, ampułki po morfinie i fiolki po strychninie. To rzeczy, których Gauguin naprawdę używał. Jo znalazł je, przekopując centymetr po centymetrze miejsce, gdzie stał prawdziwy dom malarza. Mężczyzna pochodzi z Argentyny i jest jednym   z niewielu przybyszów, którzy zostali tu na stałe. Większość ucieka, bo wcześniej czy później na maleńkiej wyspie czuje się klaustrofobicznie. Razem   z Jo poszliśmy na cmentarz w Atuonie. Grób Gauguina z wulkanicznych czerwonych okrąglaków (to kolor na Markizach należny królom i wojownikom) sąsiaduje z mogiłą biskupa Martina,   z którym za życia artysta nieustannie wojował. Kwiat hibiskusa Paperu położył jeszcze na grobie Jacques’a Brela. Śmiertelnie chory na raka najsłynniejszy bard lat 60. właśnie na Hiva Oa postanowił schronić się przed wścibstwem świata. Po to by łatwiej poruszać się między wyspami   i móc dotrzeć do szpitala na Tahiti, kupił samolot. Staroświecka cessna stoi obok rekonstrukcji domu Gauguina.




Błękitny Znak
Czekała mnie jeszcze niespodzianka. Hiki nie wyglądał na członka dawnej królewskiej rodziny. Zastaliśmy go, kiedy pokrywał dom dachem z palmowych liści. Zabrał ze sobą reklamówkę, a w niej maszynkę na sznurek i flaszkę chińskiego atramentu. Tym wykonał mój tatuaż. „Tatoo”, słowo pochodzące z Polinezji, znaczy „ranić”. Mieszkańcy wysp, choć znali pismo, nie znali niegdyś papieru. Wszystkie historie spisywali więc na własnych ciałach, tatuażem. I dziś ta moda wraca. W żadnym innym miejscu na świecie na taki prezent bym się nie zdecydowała. Ale właśnie tu… to było tak naturalne.

Zbiegła się cała wieś. Z emocji, w upale zemdlałam. Sabina myślała, że umarłam. Ale w końcu otworzyłam oczy. Hiki starł mi z nogi krew szmatką. – Musisz tu wrócić, poprawić tatuaż – żegnał mnie Paperu. Przez okno samolotu patrzyłam tak długo, aż czarna kropka wyspy zlała się z błękitnym oceanem. Oko Tikiego pulsowało bólem. A ja już zaczynałam tęsknić za Markizami. Ale jak jest wyryte na pomniku wzniesionym nad Zatoką Zdrajców, w miejscu gdzie miał stanąć dom Jacques’a Brela – Markizy to nie miejsce do lamentowania.

INFO

Powierzchnia: 1128 tys. km2.

Położenie: 1500 km na północny wschód od Tahiti.

Ludność: 9 tys.

Języki: francuski,  tahitański (lokalny dialekt).

Waluta: frank polinezyjski, 1 XPF to ok. 33 zł.

Czas:14 dni
 
Koszt: 5 tys. zł (plus bilet lotniczy) Ze względu na Prąd Peruwiański tutejszy klimat jest niespotykanie suchy. Burze i cyklony pojawiają się w styczniu. Do 90 dni nie jest wymagana. Wystarczy paszport lub dowód os. Najpierw trzeba dotrzeć do Papeete – czyli na Tahiti. Loty np.   z Paryża przez Los angeles albo przez santiago de chile, z postojem na Wyspie Wielkanocnej, do Papeete. Jeszcze dłuższa jest droga przez australię. Podróż z Polski trwa blisko 24 godz. koszt ponad 7 tys. zł. Z Papeete wewnętrznymi polinezyjskimi liniami leci się na Markizy – do atuony (Hiva oa) lub Taihohae (Nuku Hiva). Lotniska pasażerskie są też na Ua Pu i Ua Huka. Między wyspami Markizów także są połączenia lotnicze. Na Hiva Oa i Nuku Hiva są hotele w europejskim stylu. Drogie: powyżej 100 euro za dobę. są także rodzinne pensjonaty – ok. 50 euro za dobę, w cenie zazwyczaj śniadanie i kolacja. Archipelag odkrył w 1596 r. Hiszpan Álvaro de Mendana y Neyra. Na cześć wicekróla Peru, Garcii Hurtado de Mendozy, markiza canete, który ufundował jego wyprawę, nazwał archipelag Markizami. Lokalna nazwa brzmi Henua Enana, czyli „ziemia człowieka”.

Słowo „tabu” pochodzi z Polinezji. Jednym z nich jest to, że trzy osoby nigdy nie powinny być razem uwieczniane na fotografii.

Przychodzenie do czyjegoś domu z prezentem – do picia czy jedzenia – świadczy tu o braku zaufania do gospodarzy.