Tekst Robert Kunzig
Zdjęcia Luca Locatelli

 

Hamburg wiedział, że naloty nadejdą prędzej czy później, dlatego jeńców wojennych i robotników przymusowych zapędzono do budowy ogromnego schronu przeciwlotniczego. Ukończono go w lipcu 1943 r.

Pozbawiony okien sześcian o dwumetrowej grubości żelbetowych ścianach i jeszcze grubszym stropie wyrósł w parku nad Łabą. Działka przeciwlotnicze sterczące z czterech opancerzonych wieżyczek strzelniczych strącą z nieba każdy aliancki bombowiec, zapewniali hitlerowcy, a dziesiątki tysięcy obywateli będzie się mogło w nim bezpiecznie schronić.

Bombowce angielskie, które nadleciały nocą znad Morza Północnego po sześciu tygodniach od ukończenia bunkra, skierowały się na wieżę śródmiejskiego kościoła pw. Św. Mikołaja. Najpierw wypuściły chmury pasków z metalowej folii, by zdezorientować niemieckie radary i artylerię przeciwlotniczą. Bomby zrzucone na dzielnice mieszkalne wywołały tzw. burzę ogniową. Pół miasta legło w gruzach, zginęło ponad 34 tys. ludzi. Nad morzem płomieni ogrzane powietrze unosiło się, powodując wichry tak silne, że porywały ludzi i wrzucały ich w ogień. Kościelne dzwony biły jak oszalałe.

Wieża kościoła pw. Świętego Mikołaja, która jakimś cudem ocalała, stoi dzisiaj jako pomnik, który ma przypominać Niemcom piekło, jakie sprowadzili na nich hitlerowcy. Wielki bunkier przeciwlotniczy też się stał monumentem. Przykładem, jak wstydliwą przeszłość Niemiec można zamienić w pełną nadziei wizję przyszłości.

Wewnątrz bunkra mieści się wysoki na sześć pięter zbiornik o pojemności 2 mln litrów, magazyn ciepła i gorącej wody dla 800 okolicznych domów. Woda jest ogrzewana ciepłem z kilku różnych źródeł: z układów chłodzenia pobliskiej fabryki, ze spalania biogazu z oczyszczalni ścieków, a także z kolektorów słonecznych, którymi pokryto dach bunkra, opierając je na wspornikach umocowanych do dawnych wieżyczek strzelniczych. Bunkier ze światła słonecznego wytwarza również energię elektryczną. Panele fotowoltaiczne umocowane na jego południowej ścianie dają prąd dla tysiąca domów jednorodzinnych. Na ścianie północnej na wysokości 30 m znajduje się taras, z którego kiedyś strzelcy z działek przeciwlotniczych oglądali morze płomieni ogarniające śródmieście. Na tym tarasie jest dziś kawiarniany ogródek i można z niego podziwiać nową panoramę Hamburga. Urozmaica ją 17 wielkich turbin wiatrowych.

Niemcy są pionierem epokowego zwrotu – Energiewende. To rewolucyjne przekształcenie systemu energetycznego, które zdaniem naukowców musi się odbyć na całym świecie, jeśli chcemy uniknąć klimatycznej katastrofy. Wśród państw przemysłowych Niemcy niekwestionowanie przodują. W ub. roku 27 proc. produkowanej przez nich elektryczności pochodziło ze źródeł odnawialnych, czyli elektrowni wiatrowych i słonecznych. To trzy razy więcej niż 10 lat wcześniej. Transformacja nabrała tempa po 2011 r., po awarii w japońskiej elektrowni jądrowej w Fukushimie, gdy kanclerz Angela Merkel ogłosiła, że Niemcy do 2022 r. wyłączą wszystkie swe siłownie atomowe, których jest 17.

Ważniejsze jest jednak, czy Niemcy zdołają zrezygnować z paliw kopalnych. Naukowcy twierdzą, że jeśli mamy uniknąć katastrofy klimatycznej, w najbliższych dekadach emisja dwutlenku węgla, głównego sprawcy ocieplania klimatu, powinna spaść dosłownie do zera. Niemcy są czwartą gospodarką świata, a ich rząd zadeklarował bardzo radykalne cięcia w emisji CO2 – 40 proc. (w stosunku do poziomu z 1990 r.) do 2020 r. i nie mniej niż 80 proc. do roku 2050.

I właśnie dziś ważą się losy tej deklaracji. Niemiecka rewolucja zachodzi oddolnie: połowy inwestycji w odnawialne źródła energii dokonali poszczególni obywatele i lokalne spółdzielnie. Tymczasem wielkie spółki energetyczne, które zdają się nie dostrzegać zachodzącej rewolucji, naciskają na rząd, by spowolnił przemiany. Kraj wciąż wytwarza więcej elektryczności z węgla niż ze źródeł odnawialnych. A jeszcze dalej do przejścia na energię odnawialną jest w transporcie i ciepłownictwie, które wspólnie emitują więcej CO2 niż elektrownie.

Energiewende będzie dotyczyło każdego Niemca; już dzisiaj ponad 1,5 mln obywateli kraju, czyli 2 proc. ludności, dostarcza do sieci energetycznej produkowaną przez siebie elektryczność.

– To przedsięwzięcie na całe pokolenie, ma trwać do 2040 czy 2050 r. i wcale nie będzie łatwe – zwraca uwagę Gerd Rosenkranz, były dziennikarz Der Spiegel, a obecnie analityk berlińskiego think tanku Agora Energiewende.

– Jego przeprowadzenie wymagało podniesienia cen energii dla gospodarstw domowych. A mimo to, jeśli ankieter pyta ludzi: „Czy jesteście za Energiewende?”, 90 proc. odpowiada „Tak”.

Dlaczego przyszłość energetyczna staje się teraźniejszością właśnie tutaj, w kraju, który 70 lat temu był zrytym bombami gruzowiskiem? I czy taka rewolucja może nastąpić wszędzie?

Niemcy mają pewien mit założycielski: według niego Germanie pochodzą z nieprzebytego matecznika puszczy. Mit sięga czasów rzymskich, zanotował go Tacyt, który pisał o hordach teutońskich dziesiątkujących rzymskie legiony. W XIX w. ubarwili go niemieccy romantycy. Przez cały burzliwy XX w. mit ten – według etnografa Albrechta Lehmanna – pozostawał niezmiennie źródłem poczucia tożsamości Niemców. Do lasu udają się oni ukoić duszę – i stąd wywodzi się ich troska o przyrodę.

Pod koniec lat 70. XX w., gdy wyszło na jaw, że dym z kominów niszczy lasy kwaśnymi deszczami, oburzenie ogarnęło całe społeczeństwo. Już kryzys naftowy z 1973 r. sprawił, że Niemcy, którzy mają mało własnej ropy i gazu, zaczęli myśleć o nowych źródłach energii. A obumieranie lasów, Waldsterben, dodatkowo ich do tego zachęciło. Rząd i branża energetyczna lansowali energetykę jądrową, ale Niemcy niezbyt chętnie ją przyjmowali. – Pewna buntowniczość jest skutkiem II wojny światowej – mówi mi niejaki Josef Pesch, mężczyzna po pięćdziesiątce. – Autorytetów już się nie akceptuje w ciemno.

Pesch siedzi przy stoliku górskiej restauracji na zboczach Schwarzwaldu niedaleko Fryburga. Na zaśnieżonej polanie nieco powyżej stoi 98-metrowy wiatrak ufundowany przez 521 obywateli-inwestorów, których namówił Pesch. Na razie jednak nie rozmawiamy o turbinach wiatrowych. Rozmawiamy z inżynierem Dieterem Seifriedem o elektrowniach jądrowych, których nigdy nie wybudowano koło miejscowości Wyhl, położonej nad Renem około 30 km od miejsca, gdzie się obecnie znajdujemy.

Rząd kraju związkowego twierdził, że elektrownię atomową trzeba mieć, bo we Fryburgu zabraknie prądu. Ale od 1975 r. miejscowi rolnicy wraz ze studentami okupowali budowę. Protestowali wytrwale przez całą dekadę, zmuszając rząd do porzucenia planów wznoszenia reaktora atomowego. To był pierwszy taki przypadek w Niemczech.

We Fryburgu prądu nie zabrakło, bo Fryburg stał się miastem energii słonecznej. Tutejszy oddział Instytutu Fraunhofera przoduje na świecie w badaniach nad uzyskiwaniem energii ze słońca. Osada Słoneczna (Solarsiedlung) we Fryburgu zaprojektowana została przez Rolfa Discha, miejscowego architekta, który był aktywistą podczas protestów w Wyhlu. Składa się z 50 domów, które są producentami energii netto, tj. wytwarzają jej więcej, niż zużywają. – Wyhl to był początek – mówi mi Seifried. W 1980 r. założony m.in. przez Seifrieda instytut opublikował artykuł zatytułowany Energiewende. Ten tytuł dał nazwę późniejszemu ruchowi.

Sprzeciw wobec energetyki atomowej w czasach, gdy jeszcze prawie nikt nie mówił o ocieplaniu się klimatu, był czynnikiem decydującym. Przyjechałem do Niemiec w przekonaniu, że Niemcy głupio postępują. Po katastrofie w Fukushimie rezygnują ze źródła energii, które nie emituje dwutlenku węgla, a dostarcza jedną czwartą całej zużywanej w ich kraju elektryczności. Wyjeżdżałem przekonany, że nie byłoby w Niemczech przestawienia systemu na źródła odnawialne, gdyby nie sprzeciwy wobec energetyki jądrowej. Strach przed katastrofą atomową jest bowiem znacznie silniejszym motywem do radykalnych kroków niż obawa, że zajdą jakieś powolne zmiany klimatyczne.

Od moich rozmówców wszędzie słyszałem tę samą opowieść. Od Discha, z którym rozmawiałem w jego prywatnym domu w kształcie walca, który obraca się za słońcem niczym słonecznik. Od Rosenkranza w Berlinie, który w pamiętnym roku 1980 rzucił studia na fizyce, żeby miesiącami okupować plac, gdzie miało się znajdować składowisko odpadów promieniotwórczych. Od Wendelina Einsiedlera, bawarskiego hodowcy krów mlecznych, który pomógł przekształcić swoją wieś w zielony agregat prądotwórczy.

Wszyscy mi mówili, że Niemcy muszą zrezygnować i z atomu, i z elektrowni spalających paliwa kopalne równocześnie. – Nie da się wypędzić diabła Belzebubem – wyjaśnił mi metaforycznie Hans-Josef Fell, znany polityk partii Zielonych. – Trzeba się pozbyć obydwu.
Volker Quaschning, naukowiec zajmujący się zagadnieniami energetyki, ujął to następująco: – Energetyka jądrowa zagraża mi osobiście.  Ocieplenie klimatu zagraża moim dzieciom. Na tym polega różnica.

Żeby zrozumieć, dlaczego niechęć do elektrowni atomowych miała znacznie większe konsekwencje w Niemczech niż, powiedzmy, we Francji – gdzie nadal 75 proc. elektryczności pochodzi z reaktorów atomowych – trzeba wrócić do II wojny. W jej wyniku Niemcy zostały podzielone, a po dwóch stronach przecinającej je granicy stanęły wojska dwóch mocarstw atomowych. Ci, którzy protestowali przeciwko atomowi w latach 70. i 80. XX w., sprzeciwiali się nie tylko nowym reaktorom jądrowym, ale także amerykańskim planom rozmieszczenia rakiet z głowicami atomowymi w Niemczech Zachodnich. Obie te sprawy były nierozłączne. Gdy w roku 1980 powstała niemiecka partia Zielonych, najważniejsze w jej programie były zarówno hasła pokojowe, jak i sprzeciw wobec energetyki jądrowej.

W 1983 r. posłowie Zielonych dostali się do Bundestagu i dzięki nim „zielone” idee przeniknęły do głównego nurtu politycznego. Po katastrofie w Czarnobylu na pozycję antyatomową przeszła także jedna z dwóch głównych partii politycznych kraju, Socjaldemokratyczna Partia Niemiec. Chociaż do Czarnobyla jest ponad 1000 km, promieniotwórcza chmura znad jego reaktora dotarła nad Niemcy, a w całym kraju rodziców proszono, by nie wypuszczali dzieci na dwór. Grzybów i dziczyzny ze Schwarzwaldu nadal nie należy jeść, mówi mi Pesch. Czarnobyl był przełomem.

Ale dopiero Fukushima, 25 lat później, przekonała kanclerz Merkel i jej partię, Unię Chrześcijańsko-Demokratyczną, że wszystkie elektrownie jądrowe powinno się wyłączyć. I wtedy nastąpił boom na energetykę. A warunkiem, który to umożliwił, były przepisy prawa, w których przygotowaniu i uchwaleniu w 2000 r. brał udział Hans-Josef Fell.

Dom Fella w jego rodzinnym mieście Hammelburgu na północy Bawarii łatwo zauważyć z daleka: jedyny w dzielnicy wzniesiony z drewna, ciemnego modrzewia, na dodatek z zielonym, pokrytym murawą dachem. Na południowej połaci, od strony ogrodu, murawę zastępują panele fotowoltaiczne i kolektory słoneczne do ogrzewania wody. Gdy słońca jest za mało i wytwarzanej elektryczności i ciepła w domu nie wystarcza, w piwnicy włącza się kogenerator. Jest to urządzenie będące równocześnie kotłem grzewczym i agregatem prądotwórczym wykorzystujące biopaliwa: olej słonecznikowy lub rzepakowy. W marcowy poranek, gdy jestem tam gościem, drewniane wnętrze domu jest skąpane w słońcu i cieple z ogrodu zimowego. Już za parę tygodni, zapewnia Fell, na dachu będą kwitły kwiaty.

Fell, wysoki mężczyzna w dżinsach i korkowych sandałach, czasami przemawia jak kaznodzieja, ale nie jest żadnym ekologicznym ascetą. W jego ogródku tuż koło basenu stoi sauna ogrzewana tą samą zieloną energią, co jego dom i samochód. – Największym błędem ruchów ekologicznych było mówienie: „ograniczajcie się, zaciśnijcie pasa, mniej konsumujcie” – tłumaczy mi. – Ludzie zaczęli myśleć, że ekologia jest równoznaczna ze spadkiem jakości życia. Tymczasem właściwy komunikat powinien brzmieć: „nie ograniczajcie, tylko zmieńcie i wykorzystujcie tanią elektryczność ze źródeł odnawialnych”.

Z ogródka Fella w pogodny dzień można było zobaczyć białe pióropusze pary nad elektrownią atomową w Grafenrheinfeldzie. Jego ojciec, konserwatywny burmistrz Hammelburga, był zwolennikiem zarówno energetyki jądrowej, jak i miejscowej bazy wojskowej. Młody Fell chodził na manifestacje pod elektrownię w Grafenrheinfeld i był sądzony za odmowę służby wojskowej. Po latach, gdy ojciec przeszedł na emeryturę, Fell został radnym Hammelburga.

W 1990 r. całe Niemcy żyły wielkim zadaniem scalania kraju. Dlatego wniesiony do Bundestagu projekt prawa, które zapowiadało Energiewende, nie spotkał się z wielkim zainteresowaniu opinii publicznej. Zaledwie dwustronicowy dokument obejmował zapis podstawowej zasady:  sieć energetyczna ma obowiązek kupować wytwarzany przez producentów prąd ze źródeł odnawialnych. Na wietrznej północy zaczęły wyrastać wiatraki.

Instalując na dachu swojego domu w Hammelburgu panele fotowoltaiczne, Fell zdał sobie sprawę, że nowe przepisy nie spowodują ogólnokrajowego boomu: owszem, płacono ludziom za wytwarzanie energii, ale płacono za mało. W 1993 r. przekonał radę miejską Hammelburga do przyjęcia uchwały obligującej miejską sieć energetyczną do zakupu energii od producentów ze źródeł odnawialnych po gwarantowanej cenie, która przewyższałaby koszty jej wytwarzania. Fell szybko zorganizował spółdzielnię miejscowych inwestorów do budowy 15-kilowatowej elektrowni słonecznej – według dzisiejszych norm maleńkiej, ale była to pierwsza spółdzielnia tego rodzaju. Dzisiaj w całych Niemczech są ich setki.

W 1998 r. sukcesy odniesione w Hammelburgu oraz wzrost popularności Zielonych zaniosły Fella do Bundestagu. Zieloni stworzyli z SPD koalicję rządową. Fell nawiązał współpracę z Hermannem Scheerem z SPD, znanym w Niemczech propagatorem energii słonecznej. Razem opracowali przepisy, które w 2000 r. rozszerzyły hammelburski eksperyment na cały kraj. Nowa ustawa gwarantowała, że przez 20 lat energia ze źródeł będzie kupowana od wytwórców w każdej ilości i po cenie zapewniającej opłacalność. – Podstawowa zasada, jaką przyjąłem, była taka, że cena musi być na tyle wysoka, by inwestorzy mogli być pewni zysku. Skoro żyjemy w gospodarce rynkowej, nie mogło być inaczej – tłumaczy.

Fell jako jedyny wśród poznanych przeze mnie Niemców twierdzi, że żywiołowy rozwój energetyki odnawialnej, jaki potem nastąpił, wcale go nie zaskoczył.

– Nie wierzyłem wtedy, że to się odbędzie na taką skalę – mówi mi hodowca bydła mlecznego Wendelin Einsiedler. Przed jego ogrodem zimowym, skąd jest widok na Alpy, kręcą się leniwie skrzydła dziewięciu wiatraków stojących tuż przy zagrodzie dla krów. Einsiedler swoją prywatną rewolucję energetyczną rozpoczął w latach 90. od jednego wiatraka i komory fermentacyjnej do produkcji metanu z gnojówki. Wraz z bratem Ignazem, tak samo producentem mleka, spalali metan w 28-kilowatowym kogeneratorze, który dostarczał ich gospodarstwom elektryczność i ciepłą wodę. – Nie robiliśmy tego dla pieniędzy – mówi Einsiedler. – To był idealizm.

Ale gdy w 2000 r. weszła w życie ustawa o energii odnawialnej, Einsiedlerowie rozwinęli działalność. Dzisiaj mają pięć dużych komór fermentacyjnych, które przetwarzają na biogaz kiszonki i gnojówkę z ośmiu gospodarstw mleczarskich i dostarczają go pięciokilometrowym rurociągiem do miasteczka Wildpoldsried. Tam jest spalany w kogeneratorach, które zapewniają ogrzewanie wszystkich budynków publicznych, dzielnicy przemysłowej i 130 domów jednorodzinnych. – To cudowna zasada, pozwala zaoszczędzić niewiarygodne ilości CO2 – mówi burmistrz Arno Zengerle.

Dzięki instalacji biogazowej, kolektorom słonecznym na dachach, a zwłaszcza dzięki wiatrakom Wildpoldsried wytwarza pięć razy więcej energii elektrycznej, niż zużywa. Einsiedler zarządza wiatrakami i nie ma najmniejszego kłopotu ze znalezieniem inwestorów. W pierwszą turbinę wiatrową zainwestowało 30 osób. W drugą już 94. – To są ich turbiny – mówi Einsiedler. Wiatraki są w Niemczech wszechobecne, niektórzy są zdania, że oszpeciły krajobraz. Einsiedler twierdzi jednak, że jeśli ludzie czerpią z nich zyski, patrzą na nie znacznie życzliwiej.

Przekonać rolników i właścicieli domów mieszkalnych, by ułożyli na dachach kolektory, nie było trudno. Taryfa gwarantowana skupu prądu, ustalona w 2000 r. na poziomie 50 eurocentów za kilowatogodzinę, zapewniała godziwy zysk. W szczytowym roku 2012 zainstalowano w Niemczech panele fotowoltaiczne o sumarycznej mocy 7,6 gigawatów. Gdy świeci słońce, dają energii tyle, co siedem elektrowni atomowych. Przemysł wytwórczy kolektorów i paneli rozkwitł, choć potem, gdy produkcję uruchomiły Chiny, zrobiło się trudniej. Chiny za to umożliwiły upowszechnienie energetyki odnawialnej na całym świecie

Dzięki ustawie Fella koszt energii uzyskanej ze słońca i wiatru spadł na tyle, że w wielu regionach mogła konkurować z kosztami energii ze spalania paliw kopalnych. Jedną z oznak było zmniejszenie taryfy za energię kupowaną od dużych nowych instalacji słonecznych z 50 do niecałych 10 eurocentów za kilowatogodzinę. – W ciągu 15 lat doprowadziliśmy do powstania zupełnie nowej sytuacji. To wielki sukces ustawy o energii odnawialnej – przekonuje Fell.

Niemcy zapłaciły za ten sukces nie z podatków, ale z dopłat do rachunków za prąd. W tym roku ta dopłata wynosi 6,17 eurocenta za kilowatogodzinę, co daje około 18 euro miesięcznie na statystycznego konsumenta. Dla niektórych to spore obciążenie, mówi mi Rosenkranz, ale nie dla przeciętnego pracownika. Niemiecka gospodarka jako całość przeznacza dziś na elektryczność mniej więcej taką samą część produktu krajowego jak w 1991 r.

W wyborach do Bundestagu w 2013 r. Fell stracił mandat poselski w wyniku wewnętrznych rozgrywek w partii Zielonych. Wrócił więc do Hammelburga, ale dziś już nie musi patrzeć na pióropusze pary nad Grafenrheinfeldem. W czerwcu reaktor tej elektrowni wyłączono. Nikt, nawet branża atomowa, nie sądzi, by energetyka jądrowa kiedykolwiek wróciła do Niemiec. Z węglem jest jednak inaczej.

W ubiegłym roku 44 proc. energii elektrycznej w Niemczech wytworzono z węgla. 18 proc. z kamiennego, który pochodzi głównie z importu, i około 26 proc. z brunatnego. Wykorzystanie węgla kamiennego spadło znacznie w ostatnim dwudziestoleciu; natomiast zużycie węgla brunatnego utrzymuje się na zbliżonym poziomie. To jedna z przyczyn, przez którą Niemcy będą miały kłopoty z osiągnięciem ustalonego limitu emisji gazów cieplarnianych w 2020 r.

Niemcy przodują na świecie w wydobyciu węgla brunatnego. Emisja CO2 przy jego spalaniu jest większa niż przy spalaniu węgla kamiennego, ale węgiel brunatny jest najtańszym paliwem kopalnym. Jest tańszy od węgla kamiennego, który z kolei jest tańszy od gazu. Idealnie byłoby, gdyby Niemcy zastąpiły węgiel brunatny gazem. Ale gdy sieć elektryczną zaczęła zalewać subsydiowana energia ze źródeł odnawialnych, stało się coś innego. Na rynku hurtowym, gdzie zawierane są umowy na dostawę elektryczności, cena energii spadła. I to tak, że elektrownie opalane gazem, a niekiedy nawet te na węgiel kamienny, nie były w stanie sprzedać swojej produkcji po opłacalnej cenie. Stare elektrownie na węgiel brunatny pracują non-stop pełną parą, a nowoczesne zakłady  spalające gaz, dające o połowę mniejszą emisję, stoją bezczynnie.

– Musimy znaleźć jakiś sposób na rezygnację z węgla, to oczywiste – mówi Jochen Flasbarth, sekretarz stanu w ministerstwie środowiska. – Ale to dość trudne. Jesteśmy państwem, które nie ma zbyt wielu surowców, a tym, którego mamy najwięcej, jest węgiel brunatny.

Zmniejszenie zużycia węgla brunatnego jest tym trudniejsze, że wielkie spółki energetyczne w Niemczech ostatnio borykają się z dużymi trudnościami finansowymi. Wszystko przez Energiewende, twierdzą przedstawiciele energetyki węglowej. Wszystko przez to, że spółki energetyczne nie potrafią się przystosować do Energiewende, ripostują ich krytycy. Największa firma energetyczna w Niemczech, E.ON, do której należy m.in. Grafenrheinfeld, odnotowała w ubiegłym roku straty w wysokości 3 mld euro.

– Spółki energetyczne w Niemczech mają tylko jedną strategię – narzeka Flasbarth – a polega ona na obronie tradycyjnych metod, energii nuklearnej i energii z paliw kopalnych. Nie mają planu B. Spóźniły się na pociąg przemian, a teraz, gdy dawno już odjechał, próbują go gonić. E.ON rozdziela się na dwie spółki, jedna ma się zajmować węglem, gazem i energetyką jądrową, a druga energią odnawialną. Dyrektor generalny, niegdyś wielki krytyk przestawiania systemu na źródła odnawialne, poszedł do tej odnogi, która się zajmie energetyką odnawialną.

Vattenfall, państwowa spółka szwedzka, jedna z czterech wielkich firm energetycznych działających w Niemczech, próbuje podobnej ewolucji. –Możemy stanowić przykład Energiewende – próbuje mnie przekonać rzecznik koncernu Lutz Wiese, witając się ze mną w Welzow-Süd, położonej przy polskiej granicy kopalni odkrywkowej, w której wydobywa się 20 mln ton węgla brunatnego rocznie.

Jest wspaniały wiosenny dzień; jedyna chmurka to pióropusz pary nad 1,6-gigawatową elektrownią Schwarze Pumpe, w której spalana jest większość surowca wydobytego w Welzow-Süd. Olaf Adermann, kierownik ds. aktywów kopalni Vattenfalla, wyjaśnia mi w salce konferencyjnej, że ani jego koncern, ani inne spółki energetyczne nie spodziewały się tak błyskawicznego rozwoju energetyki odnawialnej.

– Bez wątpienia wiele przedsiębiorstw wypadnie z rynku – zastrzega Adermann. Ale podkreśla, że nie powinno to dotyczyć węgla brunatnego, bo to „godny zaufania i elastyczny partner”, gdy nie świeci słońce i nie wieje wiatr. Adermann jest przekonany, że kopalnie będą działały do 2050 r., a może i dłużej.

Vattenfall jednak planuje sprzedać swoje kopalnie węgla brunatnego i oparte na nim elektrownie, jeśli tylko znajdzie nabywcę. Chce się skupić na energetyce odnawialnej. Inwestuje miliardy w dwie nowe elektrownie wiatrowe na Morzu Północnym. Na morzu mocniej wieje i łatwiej tam założyć wielką farmę wiatrową, a wielkie korporacje muszą działać na wielką skalę, by finansować swoje duże koszty ogólne.

Vattenfall nie jest jedyną dużą spółką, która rzuciła się na energetykę odnawialną. Energetyka wiatrowa przesuwa się na Morze Północne i Bałtyk i w coraz większym stopniu znajduje się w rękach spółek energetycznych. Rząd Merkel zachęca do tej przemiany, ograniczając budowę kolektorów słonecznych i lądowych siłowni, zmieniając reguły gry i utrudniając działanie spółdzielniom obywatelskim. Krytycy twierdzą, że pomaga wielkim spółkom i podcina skrzydła ruchowi obywatelskiemu, który zapoczątkował przemiany.

Pod koniec kwietnia Vattenfall oficjalnie uruchomił DanTysk, pierwszą niemiecką siłownię wiatrową na Morzu Północnym, na którą składa się 80 wiatraków położonych około 80 km od brzegu. Uroczystość otwarcia, która odbywała się w sali balowej w Hamburgu, była okazją do świętowania również w Monachium. Miejska spółka energetyczna Stadtwerke München ma w tym przedsięwzięciu 49 proc. udziałów. W efekcie Monachium wytwarza dziś tyle elektryczności ze źródeł odnawialnych, że wystarcza jej do zasilenia wszystkich odbiorców domowych, metra i sieci tramwajowej. Miasto planuje, że do roku 2025 całe zapotrzebowanie na energię zaspokoi ze źródeł odnawialnych.

Niemcy mają jedną z najwyższych w Europie emisji CO2 na głowę mieszkańca; przyczyną jest działający wciąż przemysł ciężki. Rząd zamierza do 2020 r. obniżyć ten wskaźnik o 40 proc. w stosunku do roku 1990. Na razie (dane za ubiegły rok) udało się uzyskać 27 proc. Chociaż Niemcy mają małe szanse na osiągnięcie własnego celu na 2020 rok, to i tak wyprzedzają harmonogram ustanowiony przez Unię Europejską. Mogłyby na tym poprzestać – i wielu polityków z partii CDU naciska na Merkel, by tak uczynić. Tymczasem zarówno kanclerz, jak i minister gospodarki Sigmar Gabriel z SPD zapewnili, że zobowiązanie do ograniczenia emisji do 40 proc. zostanie dotrzymane.

Niemniej jednak nie dowiedli, że są to w stanie zapewnić. Rząd postanowił płacić spółkom energetycznym, by zamykały część kopalni węgla. To jednak da tylko połowę z planowanego zmniejszenia emisji. Jeśli Energiewende ma się powieść, Niemcy muszą uczynić więcej.

Będą musiały też odejść od benzyny i ropy. Branża transportowa odpowiada za 17 proc. całkowitej emisji dwutlenku węgla w Niemczech. I podobnie jak spółki energetyczne także słynni niemieccy producenci samochodów – Mercedes-Benz, BMW, Volkswagen – spóźnili się na pociąg. Ale dzisiaj oferują dwadzieścia kilka modeli samochodów elektrycznych. Celem rządu jest doprowadzenie do tego, by w 2020 r. po niemieckich drogach jeździł milion samochodów elektrycznych; dzisiaj jest ich ok. 40 tys. Podstawowy problem polega na tym, że te samochody są wciąż zbyt drogie dla większości Niemców, a rząd nie zaproponował poważnych zachęt do ich nabywania.

Podobnie jest z ogrzewaniem budynków: ciepłownictwo odpowiada za 30 proc. emisji gazów cieplarnianych w Niemczech. W całym kraju stare budynki okłada się 15-centymetrową warstwą styropianu i wymienia okna na nowe. Na tego rodzaju przedsięwzięcia banki zapewniają nisko oprocentowane kredyty, podobnie jak kiedyś w ramach planu Marshalla na odbudowę kraju ze zniszczeń wojennych. Niestety rocznie termomodernizuje się zaledwie 1 proc. zasobów. Po to, by do roku 2050 wszystkie budynki stały się „neutralne klimatycznie” (cel założony przez rząd), tempo modernizacji musiałoby być co najmniej dwukrotnie szybsze.

– Po Fukushimie mieliśmy krótką chwilę Aufbruchstimmung, przez pół roku trwała prawdziwa euforia – wspomina Gerd Rosenkranz. Aufbruchstimmung znaczy po niemiecku „radość z wyjazdu”. Niemcy tym słowem określają uczucie, jakie ogarnia kogoś, kto np. wyrusza na długą pieszą wycieczkę z przyjaciółmi. W taki stan wpadli Niemcy na początku Energiewende; zapanowała pełna zgoda i chęć do działania. Niestety nie trwało to długo. Dziś górę biorą sprzeczne niekiedy interesy gospodarcze.

Ale Niemcy są uparci. Wiedzieli, że transformacja systemu energetycznego to nie będzie spacerek, a mimo to podjęli wyzwanie. Z ich dokonań możemy chyba czerpać natchnienie i nadzieję, że Energiewende jest możliwe także w innych krajach.

Niedawno William Nordhaus, ekonomista z Yale zajmujący się od dziesięcioleci problemem walki z ociepleniem klimatu, opisał w artykule zjawisko, które uważa za główną przeszkodę w rozwiązaniu problemu: maruderstwo. Ponieważ ocieplenie jest problemem globalnym, a kroki zaradcze są bardzo kosztowne, większość krajów nic nie robi, licząc, że coś zrobią inni. Większość krajów to maruderzy. Niemcy zachowały się inaczej: ruszyły przed siebie, nie oglądając się na nikogo. I w ten sposób przetarły szlak nam wszystkim.