Moje życie ostatnimi dniami zbiegami okoliczności stoi. Niczego nie jestem w stanie zaplanować z wyprzedzeniem. Uczę się reagować na przydarzające się okazje. Spotykam codziennie wielu ludzi. Opowiadam moją historię miliony razy. Ludzie są ciekawi, co mnie tu przygnało w czasie wojny. Odpowiadam, że ja tej wojny nie planowałam, ale nie zamierzam rezygnować z powziętego marzenia. Prowadzę miłe, spokojne ale też konfrontacyjne rozmowy. Z wieloma osobami się zaprzyjaźniam.

I tak pewnego razu, po krótkiej wymianie zdań z Karoliną, mieszkającą od kilkunastu lat w Jerozolimie zostaję zaproszona na tradycyjne żydowskie wesele w roli osoby towarzyszącej, z zastrzeżeniem, że ja gram rolę mężczyzny w tym tandemie. No cóż poświęcę moją kobiecą naturę i w zamian za udział w tym niezwykłym dla mnie wydarzeniu zgadzam się na wszystko. A teraz powiem coś na marginesie na temat postrzegania czasu. Z praktycznego punktu widzenia, wydaje się, że czas w Izraelu rozciąga się jak przysłowiowa „guma w majtkach“. Jest powiedziane, że wesele zaczyna się o 17...a o 17 dopiero jesteśmy w drodze na miejsce.

Jedziemy do położonego na wzgórzach Jerozolimy domu weselnego. Cudowna romantyczna, ale i święta sceneria.

Słońce właśnie zaczyna zachodzić. Goście się gromadzą. Panuje chaos i nieporządek. Ale mimo to każdy wie, co ma robić i jak się zachowywać. Wesele skrojone jest na ponad 300 osób. W czasie przygotowań, gwaru i podniosłego nastroju nie widzę Pana Młodego. Dowiaduję się, że podpisuje ketubę – kontrakt przedślubny, w którym są zapisane obustronne zobowiązania małżonków. Przez głowę przemyka mi myśl - jakie to patriarchalne, bo gdzie w tym wszystkim przyszła małżonka? Czemu jej przy tym nie ma? Karolina tłumaczy mi, że treść ketuby została wcześniej obustronnie potwierdzona, a teraz męska część rodziny ją uroczyście akceptuje. Nie jestem pewna, czy mi wystarczy takie wyjaśnienie, ale mam w sobie szeroki margines akceptacji dla niezrozumiałej dla mnie tradycji. Staram się nie unosić świecką, feministyczną dumą. Widzę, że Panna Młoda jest traktowana z wielkim szacunkiem, więc tak bardzo mnie to nie boli, że akurat nie podpisuje ketuby razem z mężem. A poza tym, co ja wiem? Wchodzę w zupełnie inny świat znaczeń.

Jeszcze przed ceremonią ślubną wybija godzina codziennej, wieczornej modlitwy Z tłumu gości, występują mężczyźni i udają się do sali balowej na wspólną kilkunastominutową modlitwę.

Gdzieś mniej więcej ok godz. 18 wraz z  zachodem słońca rozpoczyna się przecudowne przedstawienie. Panna młoda tańczy, cieszy się razem z innymi kobietami. Przyjmuje od nich uściski, gratulacje i błogosławieństwo. Wreszcie siada na chwilę na specjalnym krześle - stylizowanym na tron - i jakby zapominając, że wszyscy na nią patrzą zaczyna się żarliwie modlić. Kołysze się w rytm własnej modlitewnej pieśni. Zaciska oczy. Wznosi ręce ku górze. Pewnie cytuje specjalnie wybrany na tę uroczystość fragment ze Świętej Księgi.  Nie wiem, czy ma łzy w oczach. Sam widok jej żarliwości, radości, poczucia dumy przemieszanej ze świadomością przyjmowanego obowiązku wymalowany jest na twarzy i wygląda niewiarygodnie. Nie wzruszam się zazwyczaj na weselach, ale jeszcze nie zaczęła się ceremonia zaślubin, a ja mam ciarki i szkliste oczy. Ta emocjonalna intensywność mnie hipnotyzuje.

Wreszcie pojawia się Pan Młody. Otoczony tłumem wiwatujących mężczyzn zbliża się do Panny Młodej. Ta zakłada na twarz chustę. Jak tłumaczy Karolina w bardziej ortodoksyjnych społecznościach Panna Młoda bywa przykryta czarną chustą, przez którą nic nie widać. Tu chusta była przeźroczysta. Kiedy narzeczeni znajdą się pod chupą, mężczyzna będzie mógł sprawdzić, czy nikt nie podstawił mu niewłaściwej żony. Wszystko dzieje się w niewiarygodnej dynamice. Krzyki, płacze, oklaski, muzyka.

Jakimś cudem wszyscy znajdują się wreszcie pod chupą – tradycyjnym baldachimem ślubnym. Uroczystości przewodniczy zaproszony Rabin, przyjaciel rodziny. Pod chupą znajdują się także rodzice Młodych. Trzymają się za ręcę. Nie ukrywają wzruszenia.  Tłum gości skanduje, cieszy się, tańczy, klaszcze. Atmosfera nie tylko jest podniosła, atmosfera uroczystości jest wręcz szalona, nieformalna, autentycznie radosna. Uśmiecham się do siebie, do ludzi. Czuje się wybrana, że mogę w tym uczestniczyć. Z drugiej strony niewiele rozumiem.

Zachwyca mnie energia ludzi, zaproszonych gości. Tłum jest zaangażowany. To nie są obserwatorzy ceremonii. Tu nie potrzeba wodzireja. To tłum ludzi, z którego każdy z osobna „dokłada się do ceremonii“, daje coś od siebie.

Największe wrażenie robią na mnie doskonale dobrane pieśni do każdej części ceremoniału. Wpisują się atmosferę i znaczenia. Szczególnie ta dotycząca Jerozolimy - Jeśli zapomnę cię, Jeruzalem, niech uschnie prawica moja!
 Niech przylgnie język mój do podniebienia, jeślibym nie pamiętał o tobie. (Psalm 137:5-6)

Po pieśni, która jest krótko mówiąc wspólną modlitwą Młodzi rozbijają szklankę. Jaki jest wydźwięk tego rytuału? Ma przypominać, iż nawet w tak radosnym momencie nie wolno zapominać o zburzeniu Świątyni Jerozolimskiej, ani o potrzebie powrotu do Ziemi Obiecanej.

Kończy się „formalna“ część zaślubin. Idziemy się bawić. Zanim ludzie trafią do stolików mija kolejnych 45 minut. Trzeba jeszcze z każdym zamienić słowo. Trzeba się przywitać, uściskać. Jeśli chodzi o obowiązujący dress code to wygląda na to, że nie przykłada się do tego znacznej wagi. Nie ma rewii mody. Każdy coś wrzucił na siebie. Bez wątpienia Panna Młoda jest najpiękniejszą i najlepiej ubraną bohaterką imprezy.  Wreszcie dopadłam stołu. A tam? Wielka pita do rwania i wspólny humus. Mało to uroczyste i wyszukane jedzenie. Ot taka przystaweczka. Goście są zachwyceni. Rwę więc tę bułę razem z nimi. Młodzi kelnerzy w wieku ok. 15 lat uwijają się jak w ukropie, żeby obsłużyć wszystkich gości. Jako danie główne można wybrać między rybą a ...rybą....? Uff – na szczęście gdzieś na samym dole karty znalazło się mięso. Nie umrę z głodu. Jedzenie wyśmienite. Na każdym stole jest jedno wino. I jak się okazuje to wystarcza. Nikt nie pije więcej niż jeden kieliszek i to nie zawsze, a mimo to parkiet pęka w szwach. Wygląda na to, że goście się dobrze bawią bez „wspomagania“.
Taneczna część sali podzielona jest na dwie – żeńską i męską. Podział ten trwał jednak do pewnego czasu. Widać młoda część gości idąc z duchem czasu, chce bawić się razem.

Około godziny 21:30 zabawę zakłóca syrena ostrzegająca przed nadlatującą rakietą. Pierwsza, którą w ogóle słyszę na moje własne uszy i bodaj jedna z pierwszych w Jerozolimie. Siedzę z Karoliną na tarasie. To ona rozpoznaje syrenę jako pierwsza. Chwyta mnie za rękę i chowamy się do pomieszczenia. Państwo młodzi dowiadują się o syrenie. Na ich twarzach pojawia się smutek. Nie mają jednak zamiaru rezygnować z żadnej minuty zabawy. To jest ich dzień. Nic im tego nie zepsuje.

I moja ulubiona część zabawy. W pewnym momencie wszyscy goście gromadzą się po „męskiej stronie“. Myślę sobie...no tak, pewnie teraz będzie jakiś taniec pary młodej, co to przygotowywali go specjalnie na tę okoliczność. I co ja widzę? Na parkiet wychodzi kilku młodych mężczyzn w kipach, rozpoczyna się fenomenalny pokaz specjalnie przygotowanego dla pary młodej układu tanecznego. I kto tańczy? Faceci! Moje wyobrażenia o poważnych, świątobliwych religijnych Żydach „padły trupem“. Oto tradycyjna, religijna społeczność na czele z rabinem cieszy się i bawi w najlepsze. Z poczuciem humoru, z lekkością. Wracamy do domu około północy. Większość gości wychodzi również o tej porze. Większość to kierowcy. Nikt nikogo nie wynosi. Nikt nie robi afery. A zabawę weselną mogę zaliczyć do jednej z najlepszych, w jakich brałam udział. Hipnotyzująca kultura.

Karolina Czyżowska