Śmierć na wojnie dopada ofiary w banalnych sytuacjach: Marie Colvin właśnie wiązała prawego buta. Nie zdążyła wybiec z budynku prowizorycznego centrum prasowego w syryjskim Hims. Kolejne bomby spadły w ciągu kilkunastu sekund, w sumie było ich 11. Wraz z nią zginął francuski fotoreporter Rémi Ochlik, tegoroczny laureat World Press Photo. Miał zaledwie 28 lat. Ich ciała przez kilka dni leżały w gruzie, miedzy resztkami komputerów i aparatów fotograficznych. Była świadoma ryzyka. Po poprzednim ostrzale na swoim Facebooku napisała: Wieści o tym, ze przeżyłam, mogą być mocno przesadzone. Żart okazał się tragicznie proroczy: kilka godzin później była martwa. W czasie kiedy ginęła od bomb, prezydent Syrii Baszar al-Assad wysyłał do przyjaciół maila z „zabawnymi” filmikami z frontu. Jego pochodząca z Londynu żona Asma kupowała zestaw garnków nierdzewnych na Amazon.com oraz dobijała targu w Paryzu. Chodziło o srebrną zastawę wartą 12 tys. euro. Państwo al-Assadowie ściągali też piosenki w serwisie iTunes. Wiemy to, bo w połowie marca hakerzy włamali się do skrzynki pocztowej dyktatora. Wykradli z niej ponad tysiąc maili.

 

Al-Assad znaczy lew

Historia lubi symboliczne daty: Marie Colvin, legendarna amerykańska korespondentka wojenna, zginęła 22 lutego 2012 r. Dokładnie w 41. rocznice inauguracji rządów krwawego prezydenta Syrii Hafiza al-Assada. Prawdziwe nazwisko dyktatora brzmiało Wahsz, po arabsku „dzikie zwierze”. Zmienił je jednak na al-Assad, czyli „lew”. Zmarł na zawał serca w upalny czerwcowy dzień w 2000 r., podczas rozmowy telefonicznej z prezydentem Libanu. Wtedy władze objął syn Baszar al-Assad, który rządzi krajem do dziś. Jest przywódca nie mniej okrutnym niż ojciec. I podobnie jak on nie ma skrupułów. „Spróbujcie tylko tknąć Syrie, a czeka was prawdziwe trzęsienie ziemi i wojna 10 razy gorsza niż w Afganistanie” – ostrzegał opozycje i Zachód, gdy ponad rok temu do jego kraju dotarła rewolucja nazywana arabska wiosna. Syryjczycy chcą obalić swoje władze tak jak Egipcjanie i Libijczycy. Jednak reżim nie zamierza ustępować, w antyrządowych zamieszkach zginęło już około 11 tys. ludzi. Z dyktatorem próbował negocjować Kofi Annan, specjalny wysłannik ONZ ds. Syrii. Na razie bezskutecznie. Rosja i Chiny od miesięcy blokują rezolucje potępiające dyktaturę. Władze Syrii popiera tez Iran. Szczególnie bezwzględnie Baszar al-Assad tłumi powstanie w Hims. Wszystko wskazuje na to, że to on kazał swojej armii strzelać do  przebywających tu zachodnich dziennikarzy. W efekcie większość przedstawicieli mediów juz dawno z miasta uciekła. Zostało kilka osób, w tym Marie.

 

Wściekłość i bezradność

Kiedy na początku lutego Amerykanka z piracka opaska na oku przekraczała pilnie strzeżoną granice Libanu z Syria, było bardzo zimno. Mimo że padał deszcz ze śniegiem, ona czołgała się w błocie, przeskakiwała przez zasieki. Wybrała szlak libańskich przemytników, część drogi  przemierzyła na terenowym motorze. Rebelianci przeszmuglowali ją do miasta Homs. Ryzykowali wiele, bo już w kwietniu ubiegłego roku reżim syryjski surowo zakazał wjazdu do kraju  przedstawicielom zagranicznej prasy. Colvin złamała zakaz, w dodatku postanowiła zamieszkać w najniebezpieczniejszej dzielnicy miasta. Na miejscu 56-letnia korespondentka londyńskiego Sunday Timesa wyjęła telefon satelitarny i laptopa. Jestem w dzielnicy Baba Amr. Koszmar. Nie rozumiem, jak świat może być obojętny – napisała w swej pierwszej relacji z Syrii. W jej przekazach sytuacja w dzielnicy Baba Amr przedstawia się tragicznie. Z dachów budynków rządowi snajperzy celują do przechodniów. Zabijają z wielka precyzja: kula zwykle przechodzi przez szyje ofiary. Mieszkańcy boja się wychodzić z domów. Czasem, z głodu i rozpaczy, ktoś wtargnie do opuszczonego sklepu po żywność. Wtedy snajperzy zabijają „złodzieja”. Sąsiedzi wyburzają ściany w mieszkaniach, żeby móc się ze sobą kontaktować. Brakuje wody, lekarstw i nadziei. Trwa bombardowanie. Niszczone są szkoły, sierocińce i meczety. Ludzie boja się aresztowań. Więźniów politycznych czekają tortury: falaka, czyli bicie w stopy, dulab – upychanie w podwieszonej pod sufitem oponie, szabih –  wieszanie za ręce, ze stopami kilka centymetrów nad podłoga. A także mniej wyrafinowane – oblewanie woda, rażenie prądem i bicie do nieprzytomności. Aby się bronić, rebelianci utworzyli Syryjska Wolna Armie. Są jednak słabo uzbrojeni, w starciu z reżimem nie maja szans. Bywają równie okrutni jak druga strona. Gdy złapią kogoś kolaborującego z władzą, związują mu ręce i miażdżą głowę. Przekazywane przez Marie Colvin obrazy wojny syryjskiej wstrząsały opinią publiczną. Dwuletni chłopczyk o imieniu Adnan umierał po cichutku. Nie miał nawet siły płakać, oddychał ciężko. Był nagi, miał tylko czerwona od krwi pieluchę. Jego łoże śmierci to prymitywny stół w obskurnym mieszkaniu przerobionym na szpital. Ojciec do końca głaskał synka po głowie. Tak sugestywnych scen konfliktu nie opisywał żaden inny korespondent. Wojna w Syrii to najokrutniejszy konf ikt, jaki widziałam – napisała w jednej relacji. Prywatnie dziwiła się, że tak bardzo to przeżywa. W końcu na wojnach spędziła ostatnie 25 lat. Widziała ogrom cierpienia: od Zimbabwe do Afganistanu, od Libii do Timoru Wschodniego. Sytuacje w Hims porównywała do Srebrenicy, gdzie w 1995 r. dokonano masakry na 8 tysiącach bośniackich muzułmanów. Tam tez świat patrzył i nie reagował. Czuła wściekłość i przerażenie. Dziś widziałam, jak umiera dziecko. Byłam bezradna. I było mi zimno. Nadal będę informować świat o sytuacji na miejscu. Musze być twarda – napisała znajomym na Facebooku.

 

Satynowy symbol śmierci

Prace w dziennikarstwie zaczynała od rubryki policyjnej. Zbierała informacje o morderstwach, kradzieżach i gwałtach w rodzinnym Nowym Jorku. Szybko awansowała, została szefowa biura agencji prasowej w Paryżu. W 1986 r. pojechała do Libii zrobić rozmowę z Muammarem Kaddafi m. Miała burze czarnych loków i amerykański uśmiech. To miał być tylko jeden wywiad, ale w tym samym dniu Stany Zjednoczone zaczęły bombardowanie Libii. Piękna Marie, trochę przez przypadek, znalazła się w centrum wydarzeń. Została dłużej, pisała reportaże z pola walki. Do kraju wróciła odmieniona. Z kobiecej i radosnej stała się męska i szorstka. Zrezygnowała z makijażu. Zaczęła chodzić w obcisłych dżinsach i palić paczkę papierosów dziennie. Kilka lat wcześniej skończyła studia z antropologii na prestiżowym uniwersytecie w Yale. Interesowała ja natura ludzka. Na wojnie zrozumiała, że człowiek to okrutne zwierze. Relacjonowaniu konfliktów zbrojnych  poświęciła następne ćwierć wieku życia. – Jestem głęboko przekonana, że to trzeba pokazywać światu! – krzyczała przez telefon satelitarny, nadając relacje z kolejnych konfliktów zbrojnych.

W sierpniu zeszłego roku relacjonowała z Trypolisu upadek Kaddafi ego. Po całym dniu spędzonym w morderczym upale dotarła pod dom syna dyktatora. Młodsi od niej koledzy zrezygnowali, ale ona była nieugięta. Wskoczyła na vana, wyjęła drabinę, która wcześniej kupiła od miejscowych, przeskoczyła mur i zakradła się do rezydencji. Udało jej się zdobyć ekskluzywny materiał. Dekadę wcześniej na Sri Lance cudem uniknęła śmierci. Tamilscy bojownicy rzucili granat pod jej samochód. Uszła z życiem, ale dostała odłamkiem w twarz. Na pomoc lekarska musiała czekać 10 godz. Do Londynu wróciła w kiepskim stanie, w szpitalu spędziła wiele tygodni. Przeżyła załamanie nerwowe. Lekarzom nie udało się uratować jej lewego oka, z kliniki wyszła z czarna opaska. Wyglądała jak kapitan pirackiego statku. Tego symbolu wojennego okrucieństwa nie zdjęła do końca życia. Gdy odbierała liczne nagrody, nakładała jego elegancką, satynową wersję.

 

Babka na wojnie

Porównywano ja do legendarnej reporterki Marthy Gellhorn. Trzecia żona Ernesta Hemingwaya przez ponad 60 lat relacjonowała konflikty zbrojne na święcie. Dziś jedna z najbardziej prestiżowych nagród dziennikarskich nosi jej nazwisko. Z Marie łączyła ją przyjaźn. Obie uważały, że wojny są wytworem rywalizujących ze sobą mężczyzn. Obie pragnęły nieść ratunek ofiarom konfliktów  zbrojnych, szczególnie kobietom i dzieciom. I pomagać ofiarom poprzez nagłaśnianie ich położenia w mediach. Kilka lat temu Gellhorn – w wieku 90 lat – popełniła samobójstwo. Samobójstwo popełnił też drugi mąż Marie, kolumbijski dziennikarz Juan Carlos Gumucio. Wojciech Jagielski, znany dziennikarz wojenny, spotkał ją w Afganistanie w 2001 r. W hotelu Intercontinental w Kabulu, gdzie zbierali się dziennikarze z całego świata, brylowała wśród najbardziej sławnych. Była gwiazdą. Może zbyt wyniosłą i zarozumiałą: znajomych dobierała sobie po tytułach mediów, które reprezentowali. Czas spędzała głównie z korespondentami BBC i New York Timesa. Czy już wtedy była przez wszystkich podziwiana? – W tym środowisku legendy rodzą się dopiero po śmierci. Za zżycia żaden dziennikarz nią nie jest. Każdy jest krytykowany – tłumaczy Jagielski. Ale z wiekiem coraz mniej o swą popularność zabiegała. Kiedy w maju ubiegłego roku poznał ja w Libii dziennikarz podróżniczy i wojenny Andrzej Meller, nie miała w sobie nic z gwiazdy. On wracał z trzyletniej podróży po Azji, miał na sobie kolorowe indyjskie ciuchy w kwiatki i właściwie nic na zmianę. Gdy zobaczyła go pierwszy raz, wybuchnęła śmiechem. – Chłopcze, w takich ciuszkach na front? – zapytała. Pomyślał sobie: „Co babka w tym wieku robi na wojnie?”. Teoretycznie niewiele ich łączyło, może oprócz tego, że oboje chcieli uniknąć pobytu w hotelu dla dziennikarzy. – Marie śmiała się, ze to miejsce dobre dla takich, którzy przyjechali na trzy dni i boja się wychylać nosa z pokoju – relacjonuje Meller. W końcu zamieszkali w tym samym domu, w prywatnej kwaterze jakiegoś byłego przemytnika. Razem jedli posiłki, zazwyczaj tuńczyka, serki topione, kuskus z ciecierzycą, wszystko popijali mocną kawą. Żadnego alkoholu. – Gadaliśmy do piątej rano, a o siódmej jechaliśmy na front – wspomina Meller. Czasem go opieprzała, groziła palcem: „Gdzie masz hełm i kamizelkę kuloodporna?”. Wstyd powiedzieć, ale choć wieczorami oglądał ją na CNN, nie do końca wiedział, z jak sławna osoba ma do czynienia. O tym, że jest legendą, dowiedział się później. Była pomocna. Gdy robił reportaż o gwałtach w Libii, udostępniła mu wiele cennych informacji. W tej branży dziennikarze raczej konkurują ze sobą. Ona miała to w nosie.

 

Przyjdzie dzień, gdy strzelą

Krzysztof Miller, znany polski fotoreporter wojenny, uważa, że korespondentka nie zginęła przez przypadek. Bombardowanie centrum prasowego było zaplanowane i precyzyjnie wykonane, niewykluczone, że władze Syrii namierzyły dziennikarzy za pomocą sygnału z ich telefonów komórkowych. – Reżim chciał powiedzieć światu: jesteśmy bezwzględni, nie boimy się niczego.

Zabierajcie stad swoich ludzi! – tłumaczy Miller. Śmierć każdego zachodniego dziennikarza to gwarantowany news na pierwszych stronach gazet, ale zabicie tak znanej reporterki jak Colvin to uderzenie w całe wolne media i zachodnia opinie publiczna. Nic dziwnego, że tragedia odbiła się w świecie szerokim echem. Głos w sprawie zabrali czołowi politycy. Ponieważ Stany Zjednoczone wycofały z Syrii swych dyplomatów, na prośbę Amerykanów odnalezieniem ciała korespondentki zajęła się polska placówka. Okazało się, że działacze antyrządowej opozycji pochowali ja w ogrodzie nieopodal miejsca, gdzie zginęła. Wkrótce jednak zwłoki ekshumowano i przewieziono do kostnicy w Damaszku. Ambasador Michał Murkocinski osobiście identyfikował szczątki. Przewieziono je do polskiej ambasady, skąd trumna przez Paryż trafiła do Nowego Jorku. O całej operacji niewiele wiadomo. – Ze względu na charakter naszej pracy nie możemy podawać do publicznej wiadomości żadnych szczegółów – tłumaczy Travelerowi Jan Przewoźniak, sekretarz ambasady RP w Damaszku.

Ci, którzy znali Marie, podkreślają, że od lat liczyła się z niebezpieczeństwem śmierci. Ale wierzyła, że to, co robi, ma sens. Chciała, by dzięki jej pracy świat mógł usłyszeć, co na temat wojny maja do powiedzenia zwykli ludzie, a nie urzędnicy Pentagonu, wojskowi czy politycy. Powtarzała jak mantrę, że mimo gładkich słów o inteligentnych bombach, humanitarnych  bombardowaniach i namierzanych z chirurgiczną precyzją celach – wojny od tysięcy lat wyglądają tak samo: spalone domy, okaleczone ciała, krew i pogruchotane kości niewinnych. Zdaniem Wojciecha Jagielskiego takie dziennikarstwo z misją jest dziś w odwrocie. – Śmierć Marie Colvin jest dla mnie symbolem końca pewnej ery dziennikarstwa. Rodzaj zaangażowanego, bezpośredniego reportażu, który uprawiała, niestety się kończy – mówi. – Pokazywane non stop w telewizji cierpienie ludzi spowszedniało, widz jest zmęczony ciągłym zalewem informacji. W internecie można znaleźć wiele nagrywanych przez anonimowych obserwatorów przerażających filmików z różnych egzekucji. To oni stają się dziennikarzami XXI w., choć ich celem bywa nie tyle informacja, co czysta sensacja – ocenia. Pesymizmu nie kryje tez Krzysztof Miller. Pamięta wielu dziennikarzy, którzy ginęli. Na ich miejsce przychodzili nowi. Ich śmierć była jednodniowym newsem, w dziejach świata nic nie zmieniła. – Śmierć Marie tez niczego nie zmieni – mówi gorzko. Ale sama Colvin z cała pewnością by się z nim nie zgodziła. Powtórzyłaby zapewne to, co kiedyś powiedziała podczas jednego ze swych wykładów: „Ktoś musi pojechać tam, gdzie zabijają i strzelają. Ktoś musi opisać, jak tam jest naprawdę. Przychodzi dzień, gdy strzelają do ciebie. Ale przecież prawdy nie da się zabić”.