Człowiek  z głębin

Małgorzata Brączyk O ludziach morza zwykło się mówić, że są silni… Enzo Majorca: Morze mnie wzbogaciło, w sensie duchowym, oczywiście, było dla mnie i ciągle jest najlepszą szkołą życia, ale siły mi nie dało. Przede wszystkim dlatego, że od momentu, kiedy zacząłem bić rekordy w nurkowaniu swobodnym, zdałem sobie sprawę, że środowisko, w którym się poruszam, nie jest naturalnym żywiołem człowieka. Ludzie zostali stworzeni do życia na lądzie, do oddychania płucami. Dlatego zawsze stawiałem sobie pewne ograniczenia podczas nurkowania na duże głębokości. Schodziłem w głąb i do tej pory schodzę z ogromnym lękiem. Starzy sycylijscy rybacy nauczyli mnie, że strach i odwaga są elementami podstawowymi w ludzkim doświadczeniu. Człowiek bez strachu to szaleniec, człowiek bez odwagi to tchórz. Pana głównym rywalem był niegdyś Jacques Mayol. Wasze przeszło- dwudziestoletnie współzawodnictwo przeszło do historii. O panu zawsze mówiło się, że opiera się głównie na treningu fizycznym, Mayol zaś był znany z tego, że koncentrował się na przygotowaniu duchowym, raktykował wschodnie techniki oddechowe, jogę, medytację. Chciałbym od razu jasno postawić tę kwestię – mnie joga się nie podoba. Uzurpuje sobie prawo do wydobycia człowieka z jego fizyczności – a ja tego nie akceptuję. Zawsze chciałem czuć w sobie ciało, duszę i rozum. Kocham wszystkie te elementy. Według mnie to nierozerwalna całość, istota bycia człowiekiem. Ponadto trzeba sobie zdawać sprawę, że kiedy ma się do czynienia z morzem, to duchowe czy medytacyjne podejście niesie jeszcze jedno zagrożenie: wyabstrahowując się z otaczającej rzeczywistości i wkraczając w „wyższy” świat, może się zdarzyć to, co przytrafiło się Jacquesowi – zgubimy drogę powrotną. W ostatniej scenie „Wielkiego błękitu” postać, która uosabia pana, schodząc w morską głębinę, żegna się. Jest to symboliczna scena śmierci. Zwycięża drugi bohater, którego pierwowzorem był Mayol. W rzeczywistości jednak to Mayol popełnił samobójstwo. Przypominam sobie ten dzień – 23 grudnia 2001 roku. Zadzwoniła do mnie znajoma z Florencji i powiedziała, że dzień wcześniej Jacques się powiesił w swoim domu na Elbie. Nie mogłem dojść do siebie. Tym bardziej, że słyszeliśmy się jakieś 20 dni wcześniej i umówiliśmy się, że spotkamy się w Monaco, gdzie mieliśmy uczestniczyć w kręceniu filmu dokumentalnego dla telewizji niemieckiej. Podobno cierpiał na depresję. U Bessona Mayol to Homo delphinus,  żyjący w głębokiej mistycznej symbiozie z oceanem – pradawną ojczyzną człowieka. Filmowy Majorca nie może tego pojąć...   W tym bohaterze w żaden sposób nie mogłem się odnaleźć. Nigdy taki nie byłem. Dlatego wytoczyłem Bessonowi proces. Musiał poprawić film i dopiero wtedy, po 10 latach, wszedł on na włoskie ekrany.
Pana najdziwniejsza przygoda w głębinach… Nurkując w okolicach Noto, kilka kilometrów od Syrakuz, znalazłem antyczny port i wejście do groty. Kiedy tam wpłynąłem, ujrzałem dzban, z którego wydobywała się dziwna substancja. Zdjąłem maskę i natychmiast poczułem się źle. I wtedy zobaczyłem młodego mężczyznę, bez maski, bez płetw. Płynął w moim kierunku. Gdy zbliżył się na odległość wyciągniętej ręki, zdałem sobie sprawę, że znam jego twarz. Jako młody człowiek często włóczyłem się po sycylijskich austeriach, przysłuchując się opowieściom starych marynarzy i rybaków. Jeden z nich opowiedział mi, że podczas wojny znał marynarza, który cieszył się sławą  nieprzeciętnego nurka, czyli – jak się u nas na Sycylii zwykło mówić – palumbaro. Pokazał mi nawet jego zdjęcie.I w tej grocie ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że to ten młody człowiek ze zdjęcia. Przemknęło mi przez głowę – przecież on nie żyje. Niewiele więcej pamiętam.
Podczas badań laboratoryjnych okazało się, że substancja wydobywająca się z dzbana to opium, więc prawdopodobnie miałem halucynacje. Chciałem wrócić w to miejsce, przygotowaliśmy nawet ekspedycję, ale trzęsienie ziemi pokrzyżowało nam plany.  Kiedy później tam zszedłem, nie było już ani groty, ani portu. Do historii nurkowania swobodnego wpisały się również dwie pańskie córki: Patrizia i Rossana. Nie bał się pan wprowadzać je do tak niebezpiecznego sportu? To moje córki na nowo oswoiły mnie z morzem. We wrześniu 1974 w Sorrento miałem podjąć próbę ustanowienia rekordu – przekroczyć 90 metrów. Wszystko było przygotowane jak w szwajcarskim zegarku. Ale linka wkręciła się w przewód telewizyjny – była to pierwsza w historii próba sfilmowania na żywo bicia rekordu – trzeba było więc wyciągnąć cały sprzęt i wszystko zacząć od początku. Pierwotnie miałem bić rekord o godzinie 12, a faktycznie doszło do tego o 17. Na tym nie koniec. Aby poświadczyć przed komisją mój rekord, musiałem wydobyć umieszczone tam wcześniej znaki.  Jeden z członków ekipy w porywie tzw. efektu Martini – czyli w stanie ożywienia ogarniającego schodzących na głębokość większą niż 40 metrów – nie tylko ich nie zamocował, ale wręcz oderwał te zainstalowane przez swoich kolegów. Nie mógłbym więc udowodnić swego rekordu, nawet gdybym go ustanowił. Ale do tego nie doszło, gdyż 18 metrów pod wodą uderzyłem w operatora z telewizji, rozbiłem maskę i musiałem wyjść. Próbę powtórzyłem siedem dni później, ale nie byłem już w tak dobrej kondycji psychofizycznej. To było zadufanie z mojej strony, za które zapłaciłem ogromną cenę, straciłem zmysły, zemdlałem. I wtedy powiedziałem, że już nigdy nie będę bił rekordów. Upłynęło 11 lat.
Moje córki dorosły i pewnego dnia oznajmiły mi: – Tato brakuje nam morza, będziesz nam towarzyszył?
Raimondo Bucher, do którego należy pierwszy, oficjalny rekord w nurkowaniu swobodnym – w 1950 roku zszedł na niewyobrażalną wówczas głębokość 30 metrów – dziś żałuje tego, co zrobił. Uważa, że zbyt wiele osób poszło jego śladami i narusza spokój morza, wolałby, aby pozostało tajemnicze. A pan? Bucher jest wielkim mistrzem i tak będzie zawsze wspominany. Pomimo ogromnego szacunku, jakim go darzę, nie zgadzam się z nim jednak. Po prostu nie wierzę w nakazy i zakazy. Gdyby nie było Buchera, byłby ktoś inny. Taka jest natura ludzka.
Poza tym morze jest ojczyzną ludzi wolnych, uczy swobody. Dlatego je kocham. Dziś zawodnicy nurkują tak głęboko, że aż trudno uwierzyć. Kiedy Francisco Ferreras osiągnął 170 metrów, wydawało się, że jest to rekord nie do pobicia, tymczasem Patric Musimu zanurzył się na głębokość 209,5 metra. Co Pan o tym sądzi? Szczerze mówiąc, przestałem dokładnie śledzić wydarzenia. Kiedy zdecydowałem się odejść ze sportu, była to decyzja definitywna. Mój dziadek, stary notariusz z Syrakuz, nauczył mnie, że jeśli z czegokolwiek rezygnuję, nie mogę żałować, wracać. Teraz schodzę w morze tylko dla przyjemności. Podobno lubi pan nurkować nocą? Nie wiem dlaczego, ale w nocy, gdy jest pełnia księżyca, muszę zejść pod wodę. To silniejsze ode mnie. Lubię oglądać tarczę Srebrnego Globu odbijającą się w wodzie. Kiedy jestem w głębiach, rozbija się onana tysiące księżyców. Jest pięknie.  

Enzo Majorca
urodził się 21 czerwca 1931 roku w Syrakuzach na Sycylii, gdzie mieszka do dziś. Po raz pierwszy pobił rekord świata w nurkowaniu swobodnym w roku 1956. Zanurzył się wówczas 45 m poniżej powierzchni morza. W kolejnych latach nurkował coraz głębiej.
W 1988 r. osiągnął swój rekord życiowy: 101 metrów. Rok później zrezygnował z rywalizacji. Interesuje się archeologią, zwłaszcza cywilizacją fenicką i punicką, oraz mitologią. Jest współautorem wielu programów edukacyjnych dotyczących problematyki morskiej nakręconych dla włoskiej telewizji RAI. Napisał też podręcznik „Szkoła swobodnego nurkowania” i trzy książki wspomnieniowe.