Nie rób tego – powiedział. – Jesteś zbyt zmęczony. To nie jest tego warte.

Jamie McGuinness, przewodnik dowodzący naszą wyprawą, spojrzał na mnie przekrwionymi oczami. Zsunął maskę tlenową i zdjął przeciwsłoneczne okulary. Kilkudniowy zarost pokrywał jego brodę, a skóra miała trupioblady kolor.

Siedzieliśmy na stosie kamieni na 8440 m na północno-wschodniej grani Mount Everestu – po chińskiej stronie, z dala od tłumów w nepalskiej części masywu. Sto metrów pod nami znajdował się punkt orientacyjny GPS, pod którym mogło się kryć rozwiązanie największej zagadki alpinizmu. Być może wskazywał miejsce, gdzie legendarny brytyjski odkrywca Andrew „Sandy” Irvine runął w dół i spoczął na wieki. Czy jego ciało nadal się tam znajdowało?

Niemal sto lat temu podczas schodzenia z grani Irvine zaginął wraz ze swoim wspinaczkowym partnerem George’em Mallorym.Od tamtej pory cały świat zastanawiał się, czy któremuś ze wspinaczy udało się dotrzeć tego dnia na szczyt, 29 lat przed tym, jak Edmund Hillary i Tenzing Norgay zostali uznani za pierwszych zdobywców Everestu. Irvine prawdopodobnie miał ze sobą kieszonkowy aparat fotograficzny. Gdyby udało się go odnaleźć i gdyby znajdowały się na nim zdjęcia szczytu, zmieniłoby to historię najwyższej góry na Ziemi.

Rozejrzałem się dookoła. Niskie, strome urwiska wciśnięte były między pokryte śniegiem i gruzem występy. To pasmo jasnych formacji skalnych znane jest jako Żółta Wstęga. 4000 m niżej rozpościerał się migoczący w oddali niczym fatamorgana jałowy krajobraz Wyżyny Tybetańskiej.

W ciągu ostatnich 48 godzin praktycznie nie zaznałem snu, byłem osłabiony i mdliło mnie od ekstremalnej wysokości. Od chwili wyruszenia trzy dni wcześniej z bazy na 6400 m zdołałem przełknąć ledwie kilka kęsów liofilizowanego curry, garstkę orzechów nerkowca, a po dotarciu na szczyt kawałek batonika, który chwilę później zwymiotowałem. Byłem potwornie zmęczony, mój głodny tlenu mózg błagał, bym położył się na chwilę na plecach i zamknął oczy. Resztka trzeźwości umysłu mówiła mi jednak, że jeśli to zrobię, mogę się już nie obudzić.

Kilka małych kamieni stoczyło się z łoskotem ponad moją głową. Spojrzałem do góry. Fotograf Renan Ozturk schodził w dół po grani w naszym kierunku. Jego ramię owinięte było wokół cienkiej fioletowej liny asekuracyjnej, która łączyła nas niczym pępowina ze szczytem, na którym stanęliśmy kilka godzin wcześniej. Ześlizgnął się w dół i wylądował na tyłku obok mnie.

Odwróciłem się w jego stronę. – I co sądzisz?

Nie odpowiedział od razu. Jego klatka piersiowa unosiła się ciężko. W końcu złapał oddech i usłyszałem stłumiony przez maskę tlenową głos. – Powinieneś to zrobić.

Skinąłem głową, odpiąłem się od liny i zrobiłem kilka kroków w kierunku nawisu skalnego. W chwili gdy puściłem się liny, Lhakpa Sherpa krzyknął: – Nie, nie, nie!

Machnąłem do niego. – Muszę tylko coś sprawdzić. Nie odejdę daleko.

Szerpa jednak nadal próbował mnie przekonać, bym się zatrzymał. – Bardzo niebezpieczne, bardzo niebezpieczne!

Jako weteran wspinaczki i przewodnik, który wszedł na szczyt Everestu wiele razy, wiedział, że wystarczy jeden niefortunny krok na luźnym usypisku i spadnę 2000 m w dół, wprost na lodowiec Rongbuk. Część mnie zgadzała się z nim i pragnęła się wycofać. Po latach wspinania się w różnych miejscach na świecie, również w roli profesjonalnego przewodnika, obiecałem sobie nigdy nie przekroczyć granicy, za którą ryzyko staje się obiektywnie zbyt wysokie. Przecież zostawiłem w domu ukochaną rodzinę.

Zignorowałem jednak McGuinnessa, Lhakpę oraz obietnicę daną samemu sobie. Chęć rozwikłania zagadki zaginięcia Irvine’a była zbyt silna. 

Teorię, iż Mallory i Irvine mogli jako pierwsi zdobyć Mount Everest, poznałem już dawno temu. Ale chęcią odnalezienia ciała Irvine’a zapałałem zaledwie dwa lata wcześniej, po tym jak wziąłem udział w wykładzie mojego  przyjaciela Thoma Pollarda, weterana Everestu. Zadzwonił do mnie kilka dni później.

– Nie sądzisz chyba, że na-prawdę mógłbyś go odnaleźć? – zapytałem. Thom zachichotał.

– A jeśli jestem w posiadaniu kluczowej informacji, o której nie wie nikt inny?

– Czyli? – odparowałem.

Milczał przez kilka sekund.

– Czyli dokładnego położenia ciała.

Pollard brał udział jako operator kamery w wyprawie poszukiwawczej w 1999 r., podczas której amerykański alpinista Conrad Anker odnalazł zwłoki George’a Mallory’ego w tej części północnej ściany Everestu, gdzie docierają nieliczni. Ciało tkwiło twarzą w dół w kamieniach niczym w tafli mokrego cementu.

Plecy Mallory’ego były odkryte, a dobrze zachowana skóra tak czysta i biała, iż ciało przypominało marmurowy posąg. Zerwana lina, którą przewiązany był w pasie, spowodowała obrażenia na tułowiu, których prawdopodobnie doznał przy gwałtownym szarpnięciu podczas spadania w dół. Tym, co mnie najbardziej uderzyło, było ułożenie nóg Mallory’ego. Lewa skrzyżowana była na prawej, złamanej powyżej cholewki buta, tak jakby wspinacz ochraniał okaleczoną kończynę. Cokolwiek się tam wydarzyło, wydawało się oczywiste, iż Mallory wciąż żył, przynajmniej przez chwilę, kiedy znalazł się w miejscu swojego ostatecznego spoczynku.

Anker i jego koledzy początkowo sądzili, że ciało należało do Sandy’ego Irvine’a, ponieważ znajdowało się niemal dokładnie poniżej miejsca, gdzie natrafiono na jego czekan blisko dekadę po zaginięciu wspinaczy. Czy Mallory przywiązany był do Irvine’a w momencie upadku? A jeśli tak, to jak doszło do zerwania liny i dlaczego nie znaleziono w pobliżu Irvine’a?

Inne szczegóły rodzą jeszcze więcej pytań. W kieszeni Mallory’ego znajdowały się gogle z zielonymi szkłami. Czy to oznaczało, że schodził w nocy, gdy nie były mu potrzebne? Jego zegarek zatrzymał się między godziną pierwszą a drugą, ale czy w nocy, czy w dzień – nie wiadomo. Mallory mówił, że jeśli dotrze na szczyt, zostawi tam zdjęcie swej żony. Nie znaleziono przy nim żadnego zdjęcia.

Nie było też śladu po aparacie. Dlatego wielu historyków Everestu uznało, że musiał go mieć przy sobie Irvine. To miałoby sens, zważywszy na fakt, iż Irvine był lepszym fotografem i zapewne zdawał sobie sprawę, że brytyjska opinia publiczna wolałaby zobaczyć zdjęcia swojego Galahada – jak nazywali Mallory’ego jego wielbiciele – niż mniej znanego partnera.

Ostatnią osobą, która widziała tę parę, był ich kolega z zespołu Noel Odell, który 8 czerwca 1924 r. zatrzymał się na 8000 m, aby spojrzeć na szczyt. Gęsty puchaty welon zasłaniał wysokie partie gór, ale wedle relacji Odella o 12.50 kłębiące się chmury podniosły się na chwilę, ukazując Mallory’ego i Irvine’a poruszających się wartko w górę w odległości ok. 250 m od szczytu.

Mój wzrok spoczął na małym czarnym punkciku odcinającym się na ośnieżonym grzbiecie – napisał Odelle w depeszy z 14 czerwca. Następnie jeden z mężczyzn dotarł do uskoku, aby po chwili wyłonić się na jego grzbiecie. Drugi zrobił to samo. Potem ten fascynujący widok zniknął, otulony ponownie chmurami.

Do tego momentu opierałem się pomysłowi wejścia na Everest zniechęcony opowieściami o tłumach żółtodziobów, którzy nie powinni się tam w ogóle znaleźć, i o ryzyku podejmowanym przez zespoły wsparcia wspinaczkowego składające się głównie z Szerpów. Nieśli oni na swoich barkach ego innych i niekiedy przychodziło im płacić za nie własnym życiem.

Dlatego nigdy nie rozumiałem fascynacji Pollarda tą górą. Ale z każdą rozmową z nim czułem się coraz bardziej zaintrygowany historią Mallory’ego i Irvine’a. Podczas jednej z tych rozmów Pollard powiedział mi o Tomie Holzelu, 79-letnim pisarzu i miłośniku Everestu, który przez cztery dekady próbował rozwikłać tę tajemnicę.

W 1986 r. Holzel poprowadził pierwszą wyprawę w poszukiwaniu Mallory’ego i Irvine’a, w której uczestniczyła Audrey Salkeld, wybitna historyczka Everestu. Wyjątkowo duże opady śniegu uniemożliwiły im dotarcie wystarczająco wysoko. Gdyby warunki były lepsze, zapewne znaleźliby ciało Mallory’ego odkryte później 35 m od miejsca, do którego zmierzał Holzel.

Kolejnym jego pomysłem mającym na celu ustalenie punktu, gdzie pewien chiński himalaista, jak twierdzi, widział ciało Irvine’a, było wykorzystanie zdjęcia lotniczego zrobionego podczas projektu odwzorowania topografii Everestu prowadzonego pod kierownictwem Bradforda Washburna we współpracy z National Geographic. Xu Jing był zastępcą dowódcy chińskiej wyprawy, której uczestnicy jako pierwsi weszli na Everest od północnej strony w 1960 r. Według relacji Xu dostrzegł on ciało w szczelinie na ok. 8300 m, gdy schodził skrótem przez Żółtą Wstęgę, po tym jak zrezygnował z ataku na szczyt. Do tamtej chwili tylko dwie osoby zginęły tak wysoko na północnej ścianie Everestu, właśnie Mallory i Irvine. Zanim Xu podzielił się tą historią ze światem w 2001 r., zwłoki Mallory’ego zostały już odnalezione w niższych partiach góry. 

Gdy wraz z Pollardem odwiedziliśmy Holzela w grudniu 2018 r. w jego domu w Litchfield w stanie Connecticut, pokazał nam na powiększonym do 2,5 m zdjęciu zrobionym przez Washburna jedyną drogę mogącą być skrótem, którym szedł Xu. Metodą eliminacji i szczegółowej analizy ukształtowania terenu Holzel zawęził obszar poszukiwań do jednej szczeliny, gdzie według niego znajdowało się ciało Irvine’a, i określił dokładne współrzędne tego miejsca.

Wskazałem na czerwone zakreślenie na gigantycznym zdjęciu.

– Jakie jest prawdopodobieństwo, że on tam rzeczywiście jest?              

– On nie może tam nie być – odparł Holzel.

Przypadek zdecydował o tym, że Irvine w ogóle znalazł się na Evereście.

Ten nieśmiały 21-latek był studentem oksfordzkiego Merton College, kiedy Komitet Mount Everestu zaprosił go do wzięcia udziału w wyprawie w 1923 r. W przeciwieństwie do reszty członków brytyjskiego zespołu Irvine miał niewielkie doświadczenie wspinaczkowe, zdobyte na średniej wysokości szczytach Spitsbergenu czy Alp, którym daleko do himalajskich gigantów.

A jednak zanim jeszcze dotarli na Everest, ten najmłodszy członek zespołu zaskarbił sobie szacunek kolegów i udowodnił swą użyteczność, całkowicie przerabiając ich zestawy tlenowe, tak że stały się lżejsze, poręczniejsze i mniej podatne na uszkodzenia.

Na kilka miesięcy przed naszą wyprawą w 2019 r. pojechałem do Anglii, by zobaczyć Archiwum Sandy’ego Irvine’a w Merton. Składało się z 25 pudeł dokumentów, zdjęć i innych pamiątek, w tym pamiętnika Irvine’a znalezionego na górze po zaginięciu mężczyzny.

Archiwista przyniósł pamiętnik i położył go na ochronnej podkładce z gąbki. Przerzucił kartki do ostatniego wpisu i powiedział: – Kiedy to czytałem, włos jeżył mi się na karku.

Wpis pochodzi z 5 czerwca, kiedy to wraz z Mallorym rozbili obóz na 7000 m na Przełęczy Północnej, wąskim siodle łączącym północną ścianę Everestu z górą Changtse, skąd mieli zaatakować szczyt następnego dnia. Skarżył się swojemu pamiętnikowi, że jego jasna skóra była popękana i pokryta pęcherzami od słońca. Mam twarz w totalnej agonii. Przygotowałem dwa aparaty tlenowe na jutrzejszy poranek.

Po tych słowach poczułem głęboki smutek. Kiedy Irvine zaginął, był w tym samym wieku co mój najstarszy syn.

Zanim przystąpiliśmy do poszukiwania Irvine’a, musieliśmy się zaaklimatyzować i przetestować naszą sekretną broń: małą flotę dronów. 

Ozturk, utalentowany filmowiec, jest także pasjonatem dronów i miał nadzieję wykorzystać je do przeszukania nie tylko tzw.  szczeliny Irvine’a, ale także całej północnej ściany góry. 

1 maja 2019 r. nasz zespół usiadł przy składanym stole w namiocie jadalni rozbitym na 6400 m w bazie na skraju lodowca Rongbuk Wschodni. Było ciepło i namiot był otwarty, co dawało mi widok na północno-wschodnią ścianę Everestu. Lodowcowy jęzor, jak ogon białego smoka, ciągnął się kilometrami, by w końcu zniknąć mi z oczu u szczytu góry.

– To cyklon 4. kategorii – powiedział McGuinness, wskazując na wir o intensywnym kolorze w Zatoce Bengalskiej widoczny na ekranie laptopa. – Może przynieść 30-centymetrowy opad śniegu w ciągu kilku najbliższych dni.

Mieliśmy w planie wylecieć dronami z Przełęczy Północnej następnego dnia. Chcieliśmy przetestować możliwości tych urządzeń na dużych wysokościach. Ale McGuinness był sceptyczny. – Może być zbyt wietrznie tam u góry.

I miał rację. Półtora dnia później porywy wiatru na Przełęczy Północnej były tak silne, że Ozturk nie był nawet w stanie sprowadzić z powrotem pierwszego drona. Musiał wylądować nim w pobliżu, aby go odzyskać.

Tę noc spędziliśmy skuleni w namiocie, podczas gdy burza rosła w siłę. Znajdowaliśmy się 600 m ponad bazą wysuniętą, a mnie męczył kaszel, czułem się ospały i lekko mnie mdliło.  Ściany namiotu zaczęły gwałtownie trzepotać. Gdzieś przed północą usłyszałem coś, co brzmiało jak startujący ponad naszymi głowami odrzutowiec. Kilka sekund później namiot rozpłaszczył się, a mnie przygniotła do ziemi dłoń niewidzialnego giganta. Poryw trwał zaledwie kilka sekund, a namiot wrócił do swojego kształtu, ale wiedziałem, że to dopiero początek.

Burza nasilała się przez kolejne godziny, aż gdzieś o 2 w nocy uderzenie wiatru przygniotło mi głowę do ziemi. Czułem, jak mój policzek wciska się w lód pod namiotem. Góra zadrżała jak wulkan przed erupcją. Ryk unieruchomił nas na 20 czy 30 sekund, a ja pomyślałem: Czy tak czuje się człowiek przed śmiercią? Stelaż namiotu został strzaskany. Byłem przykryty oszronionym nylonem pociętym przez postrzępione krawędzie połamanych słupków na wstążki, które chlastały mnie po twarzy. Modliłem się, by szable przytwierdzające nas do podłoża wytrzymały.

Kiedy w końcu wzeszło słońce, usiadłem, podpierając wymiętoszony namiot swoją pulsującą z bólu głową. Dwaj koledzy leżeli zwinięci w pozycji embrionalnej obok mnie. Szturchnąłem ich nogi, aby upewnić się, że żyją, i wyczołgałem się na zewnątrz. Każdy namiot był powalony i połamany, a jeden, niczym latawiec, unosił się w powietrzu wysoko ponad nami.

Spojrzałem na grań i zobaczyłem grupę Hindusów schodzących w kierunku naszego obozu, kiedy nadeszło kolejne uderzenie wiatru. Nagle wszyscy zaczęli krzyczeć. Cztery osoby zawisły na krawędzi 300-metrowej lodowej ściany niczym sznur bożonarodzeniowych lampek. Jeden z członków naszego zespołu rzucił się w kierunku szabli śnieżnej przytrzymującego koniec liny i wbił swój czekan, aby ją dodatkowo zabezpieczyć, podczas gdy inni wciągali wspinaczy za pomocą drugiej liny.

– Zabierajmy się stąd w cholerę – rzuciłem.

Tydzień później mieliśmy więcej szczęścia. Podjęliśmy ostatnią próbę przeszukania Żółtej Wstęgi z powietrza. Wspięliśmy się ponownie w górę Przełęczy Północnej i patrzyliśmy w napięciu, jak Ozturk wysyła drona w kierunku szczytu. Statek rozpłynął się w powietrzu, a ja instruowałem Ozturka, patrząc mu przez ramię, gdzie ma lecieć i co fotografować. Zanim po południu wzmogła się siła wiatru, Ozturk zrobił 400 zdjęć w wysokiej rozdzielczości obszaru poszukiwań, w tym zbliżenie miejsca wskazanego przez Holzela.

Na jednej z fotografii dostrzegłem szczelinę, ale nie widać było jej wnętrza. Czy w środku znajdowało się ciało Irvine’a? Mieliśmy coraz mniej czasu, aby móc się o tym przekonać. 

Pierwsze okno pogodowe pozwalające na dotarcie na szczyt od chińskiej strony otworzyło się 22 maja, gdy czekaliśmy w obozie wysuniętym. Po dwóch wyjściach na Przełęcz Północną byliśmy już w pełni zaaklimatyzowani, gotowi do wyruszenia wysoko na północno-wschodnią grań. Nie byliśmy sami na tej górze. Oprócz nas 450 osób oczekiwało na wejście od strony nepalskiej, gdzie obóz bazowy zamienił się w skomercjalizowany cyrk. Kolejne mniej więcej 200 osób czekało z nami po stronie chińskiej.

McGuinness obrzucił spojrzeniem ten żądny zdobycia szczytu tłum i powiedział „nie”. Mieliśmy czekać na następne okno. 

W ciągu kolejnych kilku dni dziewięć osób straciło życie na Evereście – siedem na stronie południowej i dwie na północnej (dwoje wspinaczy zmarło po stronie południowej tydzień wcześniej, dając łączna liczbę 11 osób). Nigdy nie zapomnę tego poczucia bezsilności, kiedy obserwowałem przez lornetkę o dużym powiększeniu, jak kilkuset pełnych nadziei wspinaczy brnie z mozołem gęsiego niczym w tańcu konga ku szczytowi, podczas gdy przez radio dochodziły do nas wieści o niefartownych duszach, które nigdy już nie powrócą do domu.

Po południu 23 maja usiedliśmy wraz z naszym zespołem wsparcia wspinaczkowego, aby omówić logistykę poszukiwań. McGuinness zapewnił nas, że zespół jest zaznajomiony z planem, ale najwidoczniej coś umknęło mu w tłumaczeniu. Kiedy opisałem im naszą strategię przeszukania Żółtej Wstęgi w celu znalezienia ciała Irvine’a, wyrzucili w górę ramiona i zaczęli sprzeczać się po nepalsku.

– Nie idziemy na szczyt? – zapytał Lhakpa Sherpa. – Duży problem.

Ozturk przetłumaczył dla reszty z nas. Po pierwsze zespół wspierający nie chciał, abyśmy odczepili się od lin zamontowanych przez Chińczyków. Powiedzieli, że to jest zbyt niebezpieczne i sprzeczne z oficjalnymi wytycznymi. Po drugie dla nich ważne było dotarcie na szczyt. Niektórzy członkowie naszego zespołu byli żółtodziobami, którzy nigdy wcześniej nie wchodzili na Everest. Po trzecie chcieli spędzić jak najmniej czasu w obozie III znajdującym się na 8200 m, w Strefie Śmierci, gdzie rozrzedzone powietrze nie pozwalało zabawić zbyt długo. – Bardzo niebezpieczne dla nas wszystkich – powiedzieli.

Odwróciłem się do McGuinnessa. – Co jest grane? Myślałem, że powiedziałeś im o poszukiwaniach.

Wzruszył ramionami. Zapalenie krtani ledwo pozwalało mu mówić. Zdołał jednak potwierdzić, że rozmawiał na te-mat naszego planu przynajmniej z częścią zespołu wspierającego jeszcze w Katmandu.

Stąpaliśmy po cienkim lodzie. Nie mieliśmy złudzeń co do wspinaczki bez naszego zespołu wspierającego składającego się z 12 mężczyzn. Jak każda ekipa byliśmy zależni od ich wsparcia i gdyby się wycofali, byłby to koniec wyprawy.

– Gdybyśmy jednak ruszyli na szczyt, kiedy mógłbym zboczyć ze szlaku w poszukiwaniu szczeliny Irvine’a, w drodze na górę czy w dół? – zapytałem McGuinnessa.

– W drodze powrotnej byłoby lepiej – odparł. Ponadto wtedy teren wyglądałby tak samo jak ten, który – jak twierdzi – widział Xu Jing w 1960 r.

Gdy zawołaliśmy Lhakpę do namiotu jadalnianego i powiedzieliśmy mu, że ruszamy na szczyt, skinął potakująco głową. Nikt wprost nie wspomniał, że mogę zboczyć z trasy podczas zejścia, ale uznałem, że było to dla niego jasne, zważywszy że kilka minut wcześniej powiedzieliśmy mu, jaki był nasz główny cel. 

Osiem dni później nasz zespół dotarł na szczyt świata i rozpoczął zejście. Lhakpa, który zamykał tyły, bacznie mnie obserwował, gdy stale spoglądałem na GPS. Kiedy odpiąłem się od liny na 8440 m, krzyknął: – Nie, nie, nie!

Stałem tam, próbując podjąć decyzję, co zrobić. W głębi serca wiedziałem, że niewłaściwym było sprzeciwiać się Lhakpie i że zachowywałem się jak jeszcze jeden samolubny człowiek z Zachodu. Gdybym spadł lub zniknął, Lhakpa byłby zobowiązany iść mnie szukać. A gdybym zginął, musiałby wyjaśnić chińskim władzom, co się wydarzyło. Co istotniejsze, na tym etapie wspinaczki czułem szczerą troskę Lhakpy
o mnie. I odczucie to było odwzajemnione. Jednak wiedziałem, iż mogło mi się udać. I że Lhakpa wybaczyłby mi ten występek.

Według GPS szczelina Irvine’a była ledwie rzut kamieniem od nas. Pod bacznym okiem Lhakpy i reszty ruszyłem po wąskiej półce, którą pokrywały luźne płyty wapienia. Po przejściu metra zachwiałem się, stanąwszy na kawałku, który obsunął mi się spod stopy.

– Ostrożnie! – krzyknął Ozturk.

Pokonawszy 30 m, spojrzałem w dół i zobaczyłem płytki żleb biegnący wśród stromych skał do następnego występu. Pamiętałem mgliście ten element terenu ze zdjęć zrobionych przez drona. Czy to był skrót, którym Xu schodził przez Żółtą Wstęgę?

Odwróciłem się twarzą do stoku, przyjmując taką pozycję, jak przy schodzeniu z drabiny,i wbiłem czubek czekana w śnieg twardy niczym skała. Stalowe ostrze zapiszczało, przebijając wysmaganą wiatrem powierzchnię. Spojrzałem w dół między swoimi nogami. Patrzyłem na przyprawiającą o zawroty głowy otchłań pomiędzy mną a lodowcem znajdującym się daleko w dole. Kilkaset metrów niżej był lodowy taras, gdzie został znaleziony Mallory. Znajdowałem się mniej więcej nad miejscem jego spoczynku, w części góry, gdzie nie zapuszczają się ci, co chcą wrócić do domu żywi. Sprawdziłem jeszcze raz GPS. Strzałka na kompasie wskazywała północny zachód. Jeszcze 15 m.

Po zejściu kilku długości ciała w dół zatrzymałem się na potrzaskanym bloku wapienia. Uskok miał jakieś 2,5 m wysokości, a jego stromizna odpowiadała nachyleniu zjeżdżalni na placu zabaw. W innych okolicznościach byłaby to dla mnie błahostka, ale tam w górze, wyczerpany, sam i bez liny asekuracyjnej, byłem przerażony. Spojrzałem w górę żlebu i przeszło mi przez myśl, aby wspiąć się z powrotem. Rozwaga nakazywała zawrócić, ale ciekawość była silniejsza. Trzymając się czekana wbitego w śnieg, zszedłem na skałę. Moje raki zaskrzypiały niczym paznokcie przesuwane po tablicy szkolnej.

Będąc u podnóża klifu, zaczerpnąłem kilka głębokich wdechów. 3 m na prawo ode mnie znajdowała się mała nyża w skalnej ścianie niewiele wyższej i bardziej stromej od tej, na której właśnie zszedłem. Przez środek ściany przebiegała ciemnobrązowa żyła z wąskim pęknięciem pośrodku. GPS mówił mi, że dotarłem do celu. Wtedy zrozumiałem: ciemna część skały była tą „szczeliną”, którą sfotografował dron. W rzeczywistości była to optyczna iluzja. Pęknięcie miało pośrodku jedynie 23 cm szerokości. Dużo za mało, aby mógł się w nie wczołgać człowiek. I była pusta. Nie ma go tu.

Zbocze było zbyt strome, abym mógł usiąść, więc odsunąłem prawą nogę w bok, stawiając ją na łacie śniegu, a lewą oparłem kolanem o górę. Wspierając się na czekanie, oddychałem głęboko przez maskę tlenową, próbując zebrać myśli. Wysoko w górze szczyt lśnił na tle bladoniebieskiego nieba, niewzruszony i obojętny na tych, którzy próbują odkryć jego sekrety.

Sprawdziliśmy każdy trop i przeczesaliśmy zbocze góry za pomocą dronów, a ja sam zaryzykowałem życie, aby rozwiązać jedną z największych tajemnic Everestu. I jak każdy, kto kiedyś próbował tego dokonać, pozostaliśmy z większą liczbą pytań niż odpowiedzi. Co się stało z Irvine’em tego dnia? Gdzie ostatecznie spoczął? Czy ktoś usunął jego ciało ze zbocza? A może strumień wiatru lub lawina zmiotły je w niebyt?

Nie znam odpowiedzi na te pytania. Ale nauczyłem się czegoś na temat mocy przyciągania Everestu, która sprawia, że ludzie przekraczają granice swoich możliwości. Gdybym nie poszedł śladami Sandy’ego Irvine’a, nigdy nie doświadczyłbym tego uczucia. Jedyne, czego jestem pewien, to że losy Mallory’ego i Irvine’a pozostaną tajemnicą – być może na zawsze. I nie ma w tym nic złego.