Towarek, dolarek, flaszkie, alpaszkie – słyszał z bram na Ząbkowskiej klient zmierzający w stronę bazaru Różyckiego, handlowego, a dla niektórych także rozrywkowego centrum Warszawy. Na miejscowym „Monte Karlo” nie miał szans ten, co chciał wygrać w kości albo w benkla. Podobny do gry w trzy karty, nazywany był tak prawdopodobnie dlatego, że odbywał się na odwróconym do góry nogami koszu na śmieci, w praskiej gwarze zwanym benklem. Były też cudowne maści na wszystko, wróżby za kilka groszy, tysiąc i jeden drobiazgów, złodzieje, co nie okradają, lecz kroją, a także ten jedyny w swoim rodzaju wrzask niosący się pomiędzy straganami: „Flaaaki!”, „Pyyyzy gorąceee!”. Słychać też było szeptane ostrożnie „bony, dolary”, bo handel walutą był w PRL-u zakazany i karany bardzo restrykcyjnie. Bony PKO, czyli „polskie dolary” były równowartością walut, które wypłacał państwowy bank. W Peweksie lub Baltonie można było za nie kupić atrakcyjne towary, niedostępne w innych sklepach.

Kto słyszał te nawoływania, te szepty, ten z sentymentem je wspomina. Ale bazar był też niełatwą szkołą życia i przetrwania. Na Różycu bowiem, jak pisał Stefan Wiechecki „Wiech”, bywały chłopy równe jak rzadko, niecykoryjne i z salonowem kodeksem karnem oblatane. Kiedyś Pragę nazywano Targowe Wielkie, bo w piątki odbywały się tu targi końmi i bydłem, a we wtorki i w soboty „targi rzeczy i towarów”. Nic więc dziwnego, że w dzielnicy, gdzie handlowano od niepamiętnych czasów, okazji do kradzieży i rabunków nie brakowało. Bazar to był świat nie tylko kupców, ale też paserów i złodziei. W języku, folklorze, klimacie tego, jak dawniej mawiano, „Dzikiego Zachodu” Warszawy zostawili po sobie ślady nie do wymazania. Pisarz Marek Nowakowski znał tych ludzi, słuchał ich. Fascynowali go. Choćby taki Kulas – kuśtykający nieformalny król bazaru.

Sposób jego pracy dla naiwnego oka był trudno uchwytny. Właściwie tylko spacerował. Z tym się przywitał, tamtego zaczepił, a z innym oddalił się na stronę. Wnikając głębiej pod ten zwodniczy naskórek, można było dostrzec, że coś czasem odbierał od tych napotkanych niby przypadkiem osobników lub coś im wręczał. Ten rytm spacerowy uprawiał od rana do wieczora. Później przychodził czas na relaks w knajpach: U Inwalidów, Pod Żółwiem czy U Marynarza na Brzeskiej, którego to relaksu finalnym akordem była przeważnie Oaza na Targowej. Odpoczynek ten zresztą łączył się z pracą. Przy knajpianym stoliku zawierał jakieś transakcje i finansował jakieś skoki. Miał reputację najlepszego odbiorcy lewego towaru, juchtu, jak się mówiło w warszawskim argot. Solidny i wypłacalny jak bank. Sam też wymagał takich przymiotów od drugiej strony i nieraz można było zobaczyć, jak karcił nieuczciwych kontrahentów. Siłą obdarzony niedźwiedzią, z kilkoma przeciwnikami potrafił dać sobie radę.



Spośród innych bazarowych królów pisarz wspomina także Eleganta, trzęsącego targowiskiem w latach 70., który karierę zaczynał jako drobny złodziejaszek.

Talent handlowy niewątpliwy. Wspinał się bardzo szybko po stopniach bazarowej kariery. Śmiałe pomysły, skuteczność dokonań. Wysokiej miary kunszt ubezpieczania się za pomocą korumpowania służb milicyjnych i skarbowych. Zasłynął jako monopolista od wywozu do NRD ogromnej ilości literatury porno, tak zwanych świerszczyków, dla potrzeb sowieckiego wojska tam stacjonującego. Dowcipnie o tym mówił: „Wyrównuję zaległości seksualne radzieckiego społeczeństwa. Dzięki mnie uczą się, że seks to sztuka i rafinada. Nie tylko bydlęce ruchanie w pozycji tradycyjnej!”.

Zatrudniał rzeszę przewoźników, zorganizował stały dopływ porno ze Szwecji. Zajmował się również masowym skupem dolarów na Węgrzech. Tam były znacznie tańsze niż w Polsce. Nie gardził lewizną, towarem z kradzieży. Inwestował w niektóre śmiałe skoki (...). Interesy prowadził za fasadą skromnej budki z książkami – miał pewien sentyment do drukowanego słowa. Na zapleczu tej budki odbywały się transakcje pełne rozmachu i przebiegłości. Wysoki, śniady, w średnim wieku, nie stronił od wypitki i towarzystwa ładnych kobiet. Serce miał litościwe i wspomagał hojnie różnych nieudaczników. „Nie każdy może mieć fart” – powiadał. Ze zbioru Powidoki

Pytamy Marka Nowakowskiego, czy bywa jeszcze na Różycu. – Po co? – odpowiada pytaniem. – Z bazaru prawie nic już nie zostało. Zresztą, jego los był przesądzony, odkąd powstał Jarmark Europa na Stadionie Dziesięciolecia – dodaje. A jednak legenda niezwykłego miejsca i barwnych, nietuzinkowych postaci, które tworzyły jego klimat, trwa.

W kwadracie ulic Targowej, Ząbkowskiej, Brzeskiej i Kępnej handel kwitł już w drugiej połowie XIX w. Utworzenie zorganizowanego bazaru w tym rejonie wydawało się więc sprawą naturalną. Stało się tak w 1901 r., gdy farmaceuta i społecznik Julian Józef Różycki kupił kilka posesji w tym rejonie. Według legendy pomysłodawcą był jednak jego przyjaciel i wspólnik, znany żydowski przedsiębiorca Manas Ryba, któremu Różycki powierzył zarządzanie bazarem. Z jego osobą wiąże się anegdota, jakich wiele słyszały praskie uszy na Różycu: Estera Halbfisz (Półryba) wyszła za mąż za Manasa tylko po to, by stać się pełną Rybą...

Początki bazaru to ledwie siedem zadaszonych kramów. Po 50 latach było już 1 650 stoisk handlowych i 17 rzeźnicko-wędliniarskich. Na teren targowiska wchodziło się przez ozdobną kutą bramę z napisem „Bazar Różyckiego”. Stał przy niej niebieski kiosk w kształcie ogromnego syfonu do wody sodowej z reklamą „Słodko, mokro i przyjemnie”. Sprzedawano w nim słodycze i wodę sodową z fabryczki Różyckiego.



W pierwszych latach Julian Różycki postawił na szybki rozwój: zainicjował budowę kolejki wąskotorowej do Marek, a wokół powstawały zakłady rzemieślnicze, które przyciągały warszawiaków. W czasie I wojny światowej Niemcy ograniczyli handel na bazarze, ale już po 1918 r. stał się on centrum kupieckim Warszawy.

Jak wyglądał handel w latach 30., jeszcze przed wybuchem wojny? Tak wspominał kiedyś tamte czasy Tadeusz Szurek, warszawiak, znawca Pragi, opiewający jej uroki w wierszach: Marynarkę, spodnie dla chłopca takiego jak ja ojciec zwykle kupował na wyrost. Wyglądało to w ten sposób, że sprzedawca mówił: „Panie tramwajarz, poczekaj pan. Ja mam dla pana garniturek. Specjalnie on tu czekał na pańskiego syna”. Więc przymiarka wyglądała to w ten sposób, że stawiał takiego delikwenta jak ja przed lustrem. Z tyłu pociągał za marynarkę, tu pogłaskał. „Widzisz pan, jak pasuje?”. Potem odwracał i ta sama historia z tyłem. A że był za długi? „To na wyrost, bo zwykle chłopak rośnie”. Jak sprzedawca zaproponował ojcu cenę, to tata dawał połowę. Oczywiście były krzyki, były rozmowy, zaklinanie się na żonę, na dzieci. Kończyło się tak na 60 proc. ceny wywoławczej. Sprzedawano. Zresztą, jakby przyszedł kupujący i gdyby zapłacił tyle, ile kupiec chciał, to byłaby podejrzana transakcja.

W czasie II wojny światowej handlujących Żydów przesiedlono do getta i wymordowano, a bazar Różyckiego stał się centrum czarnego rynku. Można było znaleźć broń, bywało że kupioną od Niemców. Handlarze włączali się w działalność konspiracyjną, np. przekazywali żywność więźniom Pawiaka. Wojnę bazar przetrwał w jako takim stanie, częściowo spalony w okresie powstania warszawskiego. Potem wszystko szybko powrócił do dawnej świetności. W latach 50. było tu ponad 500 stałych stoisk, 200 sklepów, a wielu sprzedawców handlowało „z ręki”. Ale władzy ludowej bazar był solą w oku.

Artykuł 222 kodeksu karnego z 1969 r. mówił: Kto, nie mając uprawnień handlowych, gromadzi w celu odsprzedaży z zyskiem towary w ilościach oczywiście niewspółmiernych do potrzeb własnych jako konsumenta, podlega karze pozbawienia wolności do 3 lat. Milicja często robiła więc naloty na bazar w poszukiwaniu spekulantów. Tajniacy snuli się między straganami incognito, ale i tak szybko ich rozpoznawano. Bywało zresztą, że milicjanci z bazaru mieli z handlarzami swoiste „umowy” i kupcy sami decydowali, kto ma danego dnia zapłacić mandat, by obie strony wyszły na swoje.



W czasach PRL-u, gdy za sprawą socjalistycznej gospodarki sklepy świeciły pustkami, na bazarze było wszystko. A kupcy tworzyli własną społeczną strukturę. Na dole byli naręczniacy z drobnym towarem, na szczycie handlujący futrami, kożuchami i złotem (choć wielu nabywców do dziś być może nie wie, że nosi tombak). Mieli nie tylko pieniądze, ale i coś w owych czasach ważniejszego: układy. W urzędach, na uczelniach, w szpitalach. W końcu na bazar przychodzili i artyści, i lekarze, i prawnicy. Po suknię ślubną albo do komunii, po złoty pierścionek, zagraniczne papierosy, po radio, po buty. Sweterki bouclé i moherowe. Wielokolorowe długopisy. Obrazy i płyty. Po lewe dokumenty albo by odkupić własny skradziony zegarek.

Różyc to były najlepsze delikatesy. W jatkach wisiała wieprzowina, baranie udźce, konina. Był żywy drób, zające i króliki. Na straganach z rybami łososie, węgorze, a nawet niedostępny gdzie indziej kawior. Do zjedzenia na miejscu flaki, pyzy i wódeczka spod lady. A Tadzio grał na harmonii i śpiewał: To był mój błąd…

Najbogatsi kupcy pobudowali wille, jeździli drogimi, zagranicznymi autami. Pieniądze nosili w grubych rulonach owiniętych gumką. Jeden miał w domu sejf pełen złota. Na czas remontu wywiózł go do rodziny, ale schowek wrócił pusty. Podobno przepadło 4 miliardy ówczesnych złotych. Jedna z barwniejszych postaci, Mecenas, zaczynał od dwóch pudełek po bananach, które służyły mu za stoisko, a z czasem dorobił się firmy eksportowo-importowej z punktami sprzedaży w najlepszych miejscach Stadionu Dziesięciolecia.

W latach 70. po towar jeździło się na Węgry i do NRD. Elektryczne grzejniki, marlboro. Ludzie kupowali elektroniczne zegarki i lalki ze złotymi lokami. W latach 80. przebojem był dżins, tureckie spodnie i kurtki. Handel odbywał się już w ilościach hurtowych. Fortuny rosły.

Gdy przyszedł stan wojenny, na bazarze pojawiły się wojskowe patrole. Zgarniały „spekulantów”, a wyroki zapadały w trybie uproszczonym. Przed oblicze sądu nigdy jednak nie trafiali wielcy hurtownicy, tylko jakieś babcie, które nie zdążyły uciec przed patrolem.

Nazwa „bazar Różyckiego” przetrwała obie wojny, PRL, pierwsze kroki polskiego kapitalizmu i obowiązuje do dziś. To był bazar, gdzie można było wejść nago, a wyjść ubrany jak dżentelmen, wspominał Tadeusz Szurek. Przez lata Polski Ludowej i jeszcze w latach 90. Różyc był kolorową enklawą, gdzie pielęgnowało się folklor. Czerpali z niego pisarze, artyści, zwykli warszawiacy. Potem bywało różnie, pojawiła się pustka, strach, że to już koniec. Ostateczny cios zadała mu gospodarka wolnorynkowa. Sklepy zapełniły się dobrami i takie miejsce jak bazar Różyckiego nie miało szans na przetrwanie. Handlowe alejki opustoszały i ledwie część drewnianych bud jest wciąż otwarta. Przed rokiem okazało się jednak, że legendarny bazar wróci do potomków Juliana Różyckiego i zostanie wpisany do rejestru zabytków. Praga bez bazaru Różyckiego? Warszawa bez Pragi? Niemożliwe.

Przy pisaniu artykułu korzystaliśmy z książki Piotra Kuleszy „Niebieski syfon. Z dziejów bazaru Różyckiego”.