Na początku grudnia 2017 roku, grupa biegaczy pojechała do Afryki, by wziąć udział w najwyżej położonym maratonie na świecie. Stanęli na szczycie Kilimandżaro i zbiegli w dół królewski dystans. Dyrektor artystyczna NG, Iwona El Tanbouli-Jabłońska, była z nimi przez wszystkie dni trekkingu i podczas samego wyścigu. Jak organizm biegacza reaguje na wysokość, dlaczego w Afryce nie świeci słońce i dlaczego warto mieć termofor oraz, co wydarzyło się u podnóża góry i ponad chmurami? O tym wszystkim opowie w kilku odcinkach. Gotowi, do biegu, START !

 

HAKUNA MATATA

Rozpakowałam bagaże i strzepałam z butów kurz podróży. W głowie obrazy z trekkingu wciąż przenikają się z dźwiękami. A wszystko zaczynało się od porannej ginger tea.

- Good morning! Ginger tea! – słyszę jeszcze przez sen. Do namiotu wsuwa się ręka z plastikowym kubkiem pełnym parującej, gorącej herbaty. Już jeden łyk tego aromatycznego i słodkiego napoju wystarczył, żeby obudzić wszystkie zmysły. Pierwszy nocleg na trekkingu za mną. Namiot i wszystko w nim jest wilgotne. Wcale nie jest ciepło. Dlaczego? Przecież do Afryki przylatują nasze bociany uciekając przed chłodem zimy. To na pewno się zmieni. Utwierdzam sama siebie w tym przekonaniu. Wyjdziemy tylko z lasu deszczowego, a słońce już zrobi swoje. Jeszcze nie wiem, jak bardzo się mylę.

Nasza wyprawa jest inna niż wszystkie. Nie wchodzimy na szczyt Kilimandżaro, po to, żeby wejść. Ale po to, żeby z niego zbiec. Wejście na krater, to początek maratonu. To właśnie tu, na dachu Afryki, grupa szalonych biegaczy stanie na linii startu i rozpocznie pościg w dół. Piszę „szalonych”, gdyż dla wielu samo osiągnięcie szczytu jest już ogromnym wysiłkiem, a co dopiero zbieganie z niego. Kilimanjaro Extreme Marathon, to pionierskie tego typu wydarzenie sportowe w Tanzanii. To maraton, którego start odbywa się w najwyżej położonym punkcie, wśród wysokogórskich maratonów na świecie. Czuję podekscytowanie, że mogę uczestniczyć w tym przedsięwzięciu. Z dużą ciekawością przyglądam się całej naszej grupie. A grupa jest bardzo zróżnicowana. Już po pierwszym dniu trekkingu widać, że biegacze są w dużo lepszej kondycji niż pozostali. Szybko i sprawnie pokonują przewyższenia. Nie łapią zadyszki. Trekking traktują jak trening przed dniem startu. W sumie wcale mnie to nie dziwi. Nie ma tu przypadkowych sportowców. Jednym z nich jest Parvaneh Moayedi, z pochodzenia Iranka mieszkająca w Stanach Zjednoczonych. Ukończyła ponad 1000 maratonów i biegów ultra, ale tak wysoko jeszcze nie biegała. Udział w Kilithonie traktuje jako jedno z jej największych wyzwań i sama jest ciekawa, jak jej organizm będzie radził sobie z wysokością.

Naszą przygodę rozpoczęliśmy pod bramą Umbwe. Na Kilimandżaro prowadzi kilka dróg. Ta, którą wchodzimy, właśnie Umbwe, jest najkrótsza i najbardziej stroma. Do celu można dostać się nią w ciągu 4–5 dni. Jednak wchodząc za szybko można zapłacić dużą cenę. Organizm ma mało czasu na aklimatyzację i niejednemu sportowcowi odmówił już posłuszeństwa. Bo z wysokością nie ma żartów. I każdy inaczej na nią reaguje.

 

Po wyjściu z busa czekało na nas wiele atrakcji i od razu zostaliśmy porwani przez zespół afrykańskich muzyków. Hakuna matata, Kilimandżaro…wyłapuję znajomo brzmiące mi słowa. Trudno pozostać obojętnym wobec prostej linii melodycznej piosenek i transowym uderzeniom w długie, prawie na półtora metra, bębny. Nawet mieszkańcy okolicznych wiosek gromadnie przybyli, żeby zobaczyć biegaczy rzucających wyzwanie ich górze. Jest także duża grupa dziennikarzy z lokalnej prasy i radia. Otoczyli Michała zalewając go serią pytań. W końcu, to po raz pierwszy dzieją się tu takie rzeczy. Do tej pory można było tu spotkać tylko zwykłych turystów. Nigdy wcześniej w Narodowym Parku Kilimandżaro nie odbyła się zorganizowana impreza biegowa.

Michał Gawron, jest sprawcą całego tego zamieszania. Wymyślił sobie, że zorganizuje maraton na Kilimandżaro i właśnie jego myśl się materializuje. Ludzie mówią, że jak powiesz Michałowi, że coś jest niemożliwe, to jest to dla niego najlepsza woda na młyn do działania. Wcześniej spędził 3 miesiące żeglując po morzu Rossa, w Zatoce Wielorybów, w ekstremalnie trudnych warunkach i przy ekstremalnie niskich temperaturach. Dokonał też pierwszego polskiego wejścia na najwyższy czynny wulkan Antarktydy – Erebus. Myślę, że jest trochę szalony, ale bez jego szalonego pomysłu, nie byłoby tu nas i nie byłoby Kilithonu. To prawdziwy zdobywca. Z Michałem jest żona Ewa i córka Natalia. Natalia jest najmłodszą uczestniczką wyprawy (11 lat) i po raz pierwszy tak wysoko. Później okaże się, że jest również jedną z najtwardszych zawodniczek naszej grupy.

Przed wejściem do parku panuje duży ruch i daje się wyczuć podekscytowanie. Nikt z nas nie spodziewał się takiego poruszenia i takiej energii. Tanzańczycy powitali nas na swój szczery i lokalny sposób. W momencie przekroczenia bramy i z każdym krokiem w głąb lasu deszczowego, śpiewy i cały ten gwar powoli zacznie zanikać. Aż w końcu każdy zostanie sam z odgłosami dżungli i pytaniami w głowie, jak to będzie, i co go czeka, tam ponad chmurami? Dziś śpimy w Umbwe Cave Camp na wysokości 2850 m n.p.m.

Rano w obozie zawsze jest duże poruszenie. Kucharze tłuką garami, przewodnicy i tragarze wrzeszczą do siebie w języku suahili, każdy się gdzieś spieszy i ma coś do zrobienia. Rytualna ginger tea, od której zawsze będziemy zaczynać dzień, została już rozniesiona po namiotach. Teraz czas na toaletę. Każdy dostaje niewielką miskę ciepłej wody i tylko od własnej inwencji zależy jak ją wykorzysta. W połączeniu z mokrymi chusteczkami naprawdę można zrobić, a raczej umyć wiele. Teraz tylko trzeba szybko ogarnąć bajzel w namiocie, spakować śpiwór, przygotować rzeczy, które zabiorę ze sobą i te, które trafią do dużego bagażu niesionego przez tragarzy. Gramolę się na zewnątrz w poszukiwaniu promieni słońca. Wysokie drzewa skutecznie mi to utrudniają. Cały czas jesteśmy jeszcze w lesie.

Ania Pontus, nasza liderka, nawołuje na śniadanie. Ta uśmiechnięta i pogodna dziewczyna, to prawdziwa twarda sztuka. Patrząc na jej delikatną urodę, aż trudno uwierzyć, że cały zespół tragarzy i tanzańskich przewodników grzecznie jej słucha. W końcu Ania, nie po raz pierwszy pilotuje wyprawę na Kilimandżaro. Tuż przed przyjazdem do Afryki była również w Himalajach i Kazachstanie. A teraz niejeden mężczyzna dostaje gęsiej skórki patrząc na jej zgrabne nogi. I to nie z powodu ich idealnych kształtów, ale temperatury. Ania większość trekkingu pokona w krótkich leginsach, podczas kiedy ja będę miała na sobie getry i długie spodnie.

GDZIE JEST SIMBA?

Niewielki namiot, w który z dużym trudem wchodzą trzy stoły i 16 rozkładanych krzeseł, będzie naszym punktem zbornym, świetlicą i jadalnią. To mesa. Tutaj będziemy toczyć tajne rozmowy, wymieniać się poufnymi informacjami, dealować tabletkami przeciwbólowymi i na wysokość, to tutaj każdy będzie się spowiadał ze swoich dolegliwości, żartował, opowiadał o sobie i swojej rodzinie, tu będzie się można ogrzać, pośmiać i co najważniejsze - zjeść. Duże kolorowe termosy z wrzątkiem wjechały na stół. Od tej chwili, to najbardziej pożądany przez nas obiekt. Gorąca woda, jak złoto wydobywane w Sierra Leone, stanie się bezcennym towarem. Śniadanie w zasadzie zawsze takie samo. Tosty, omlet, afrykańskie parówki, naleśniki i całe bogactwo dodatków typu: ketchup, kakao, Milk Lato – mleko w proszku, kawa instant, masło orzechowe i główny punkt programu - dżem Simba. Simba pasuje do wszystkiego, ale najbardziej ubogaca smak porannej gorącej kaszki. Ten, kto pierwszy wpadł na to, żeby do kaszki dodać Simby, zasługuje na gwiazdkę Michelina. I był to chyba nasz wyprawowy fotograf – Piotrek Dymus.

Piotrek potrzebuje dużo. Dużo jedzenia. Nie widać po nim, bo jest szczupły jak gazela i wysoki jak żyrafa. Ale potrzebuje dużo, bo ma duży i ciężki plecak wypełniony po brzegi sprzętem foto. Przyczaja się jak tygrys i mierzy obiektywem w swoją ofiarę. To prawdziwy myśliwy najlepszych ujęć. – Gdzie jest Simba? – z niepokojem w głosie pyta Piotrek. Na chwilę wszyscy wstrzymują oddech i nerwowo rozglądają się po stole. Czas na sekundę stanął w miejscu. JEST! Słoik dżemu wędruje z drugiego końca mesy prosto w ręce Piotrka. Z konsystencji i koloru tego produktu, trudno ocenić z jakich owoców został zrobiony. Z pewnością jakiś afrykańskich. Ważne, że smakuje.

 

ZIELONO MI

Drugi dzień trekkingu to ciąg dalszy lasu deszczowego, ale już w nieco innej postaci. Gęste drzewa bez liści pokryte długimi i cienkimi włosami w odcieniach wyblakłej zieleni. Mgła wdzierająca się pomiędzy konary i cisza, która dźwięczy w uszach. Przenosimy się w bajkowy klimat tajemniczej krainy. Nadziwić się nie mogę tej scenerii. Mgła, a może chmury, osłabiły żywe kolory i sprawiły, że cały krajobraz jest monochromatycznym obrazem. Jedynym kolorystycznym akcentem są nasze sportowe ubrania, plecaki i soczyście zielona mikstura. W wielkiej plastikowej butli, wesoło chlupocze jęczmień i chlorella. Ania Gregorczyk, nasza pani doktor, dzielnie taszczy magiczny napój. Na sam widok wykrzywia buzię. Ania konsekwentnie będzie zażywać zieloną rozkosz, nie wiedząc jeszcze, że między innymi, ten magiczny napój ochroni ją przed wirusami i wyniesie na podium w samym już biegu. Jednym słowem, w zielonym siła. Powoli przesuwamy się do góry. Zaczyna padać. Dziś zmierzamy do obozu Baranco.

SIKU BYŁO?

- No to zaczynamy. Kto pierwszy? – pyta Ania, pani doktor, której rola będzie wzrastała wraz z wysokością na jakiej będziemy przebywać. Razem z Ewą Piekarską z Polskiej Misji Medycznej, będą czuwały nad naszym bezpieczeństwem. Codziennie, podczas śniadania i kolacji, Ania skrupulatnie na imiennej karcie każdego uczestnika, wypisuje pomiary saturacji i tętna. Należy włożyć palec w urządzenie, które wskazuje jaka jest zawartość tlenu we krwi. Czynność ta zawsze wzbudza poruszenie i ożywienie w grupie. Każdy jest ciekawy jaką cyfrę wyświetli magiczne pudełeczko. Wraz z osiąganiem wysokości może wzrastać puls a saturacja spadać. Norma na poziomie morza to 99-96 %. Moja saturacja, na ten moment, to przedział 88-86 %. Chyba jest nieźle? Atmosfera jednak robi się gorąca przy pytaniach – Piłeś? Sikałeś? Ile razy? – I tak pomiędzy herbatką a tostem z dżemem Simba, dowiadujemy się o intymnych faktach z życia naszego trekkingowego kompana. A sprawa nie jest błaha. Wręcz kluczowa. Jednym ze sposobów na aklimatyzację jest spożywanie dużej ilości płynów i oczywiście wydalanie ich. Im więcej i częściej, tym lepiej.

Na razie wszyscy czują się dobrze. Piją i sikają. Pomimo dość dużego przewyższenia pokonanego zaledwie w ciągu dwóch dni. Jesteśmy w obozie Baranco na wysokości 3850 m n.p.m. Humory i apetyt dopisują.

(Ciąg dalszy nastąpi)

Materiały wideo powstały przy użyciu GoPro Hero6 Black.