Pracujemy w tajskiej szkole średniej jako nauczyciele angielskiego i codziennie jemy ryż. Czy taki był plan? Sami nie wiemy. Tak naprawdę nigdy nie planowaliśmy. Życie i tak zawsze robiło z nami, co chciało i burzyło skrzętnie poukładane klocki. Po co się temu sprzeciwiać? Zaczęliśmy płynąć z prądem i po prostu korzystać z szans danych przez los.

 

Najlepszy plan, to jego brak

Sam wybór kraju do którego przyjechaliśmy był zupełnie przypadkowy. Tak jak i to, że pewnego zimowego wieczoru poznaliśmy się w jednym z warszawskich barów. Byłam pierwszy dzień w pracy, Emil wpadł ze znajomym na piwo. Zaiskrzyło. Od tego czasu snuliśmy wspólnie plany na podróż. Chociaż na trochę, chociażby na zimę. Może Kanada, Australia albo Portugalia?  Nie mogliśmy się zdecydować i jasno określić. Chodziliśmy z głową w chmurach, obiecując sobie, że jak tylko obronię licencjat to wyjedziemy.

Emil rzucił pracę w korporacji, ja obroniłam dyplom we wrześniu 2015, ale konkretnych planów nie mieliśmy nadal. Brak pomysłu na przyszłość. Już nawet nasze rodziny i znajomi powoli przestali wierzyć w nasze bajki o wyjeździe i tylko w zamyśleniu kiwali głowami, gdy znów opowiadaliśmy o kolejnym kraju, który możemy pozwiedzać, a nawet w którym możemy zamieszkać i popracować.

Pewnego listopadowego dnia, w wyjątkowo pochmurny dzień, umówiłam się na obiad ze znajomym. Był kolejną osobą, której opowiadałam o naszym pomyśle na wyjazd. Potakiwał i totalnie znudzony przeglądał telefon. W końcu rzucił od niechcenia: "Może jedzcie do Tajlandii? Ja tam spędziłem wakacje, jest ciepło i tanio". Oświeciło mnie. Dlaczego braliśmy pod uwagę jedynie zachód świata lub Europę? Dlaczego nie Azja? Nagle spadły klapki. To jest to! W ciągu dwóch tygodni kupiliśmy bilet i zaskoczyliśmy wszystkich, a chyba najbardziej samych siebie.

I tak oto 7 grudnia 2015 stanęliśmy na lotnisku w Bangkoku. Pierwszy raz w życiu w Azji, pierwszy raz w życiu w Tajlandii, pierwszy raz w życiu tak daleko od domu.

 

Życie w raju

Przez pierwsze pół roku mieszkaliśmy na przedmieściach Bangkoku. Mieliśmy uroczy domek wśród bananowców. Okno w okno z tajskimi domami. Wiedliśmy lekkie i beztroskie życie. Wstawaliśmy o świcie, trenowaliśmy w pierwszych promieniach gorącego słońca. Czasami pożyczaliśmy rower od dziadka mieszkającego obok i jechaliśmy na pobliskie targowisko kupić warzywa i owoce na kilka dni. Gotowaliśmy, odkrywaliśmy smaki tajskiej kuchni. Uczyliśmy się odmienności kulturowych, codziennie coś nas zaskakiwało. Chłonęliśmy Bangkok - dużo zwiedzaliśmy i włóczyliśmy się po zakamarkach tajskiej stolicy. Podróżowaliśmy.

Odwiedzali nas znajomi, nawet wpadła moja mama z ośmioletnią siostrą. Na Koh Wai w Tajlandii, gdzie po raz pierwszy zobaczyliśmy piękną plażę z bielutkim piaskiem, relaksowaliśmy się w cieniu palm, pływaliśmy w oceanie podglądając rafę koralową. Zwiedziliśmy Kambodżę z kumplami Emila. To tam, na wyspie Koh Rong,  pierwszy raz w życiu przedzieraliśmy się przez środek dżungli, by dostać się na dziewiczą plażę. W Siem Reap zachwycaliśmy się Angkor Wat – XII-wieczną świątynią pośrodku kambodżańskiej dżungli, jednym z cudów świata. Przemierzyliśmy cały północny Laos autostopem. Z okazji moich urodzin kupiliśmy namiot i rozbiliśmy go nad rzeką w miejscowości Pai na północy Tajlandii, na plaży u wybrzeża Koh Larn czy też u stóp niesamowitych smoczych gór w Vang Vieng w Laosie.

Żyliśmy pełnią życia. Czerpaliśmy pełnymi garściami, chcieliśmy więcej i więcej! Pod wpływem wszystkich przeżyć i emocji założyliśmy naszego bloga podróżniczego myGecko.pl i zaczęliśmy dzielić się naszymi przygodami, co nakręcało nas jeszcze bardziej! A gdy samotność zaczęła doskwierać, w końcu wpadliśmy na pomysł – czemu by nie przyjmować u nas w domu podróżników? Dzięki temu odwiedzało nas coraz więcej inspirujących osób. Wpadali na noc czy dwie, czasami zostawali na miesiąc. Poznawaliśmy niesamowitych ludzi, którzy przemierzali świat na rowerach, autostopem, podróżowali dookoła świata. W pewnej chwili stworzyliśmy polską mniejszość na tajskim osiedlu. Mieszkaliśmy obok siebie w kilku domach, w sumie 8 osób, dzieliliśmy wspólną kuchnię. Spędzaliśmy czas na naszym klimatycznym tarasie, opowiadając historie z podroży, dzieląc się doświadczeniem, rozmawiając o marzeniach. To był niesamowity czas.

 

Do domu...

Po półrocznej sielance przyszedł moment kryzysowy. Punkt zwrotny w naszej podróży. Wyzwanie rzucone przez życie. Pod koniec kwietnia zginął jeden z naszych kolegów, który mieszkał z nami na tajskim osiedlu – Maciej. Jego śmierć mocno nami wstrząsnęła. Pamiętamy ten wieczór, gdy czekaliśmy na tarasie. Ostatnia wiadomość brzmiała: jadę do domu. Czekamy do dziś.

Doświadczenie śmiertelności i kruchości życia bardzo nas dotknęło. Szczególnie, że wszyscy byliśmy młodzi, pełni pasji i odważnych marzeń. W dodatku byliśmy kompletnie spłukani, do tego stopnia, że w lodówce straszył jedynie suchy chleb i czosnek. To były jedne z naszych najtrudniejszych chwil  w Tajlandii.

Ale te momenty w podróży zdarzają się często. Rzadko się o nich pisze, mówi na głos. Po co psuć wizerunek pięknej podróży marzeń? W kwietniu życie rzuciło nam wyzwanie. Wracać? Czy to już czas? Byliśmy zdemotywowani, rozbici, zdesperowani. Cała pozytywna energia uleciała, w głowie kłębiły się czarne myśli, pogrążaliśmy się w tym. Wystarczy! Wróćmy do domu...

W tym punkcie nie ma miejsca na przypadek. Sytuacja jest zero jedynkowa. Wracasz albo nie wracasz. Poddajesz się albo walczysz. My wzięliśmy sprawy w swoje ręce. Powrót do domu w takim stanie byłby porażką. Pewnego dnia po prostu wstaliśmy rano z łóżka i zmusiliśmy się, by wyjść z domu. Zaczęliśmy od pukania do drzwi przypadkowych domów z pytaniem o pracę. Byliśmy gotowi robić wszystko – malować, sprzątać, pielić ogródki. Cokolwiek. Walczyliśmy.

 

Lekcja kultury

Kolejny nieoczekiwany zbieg okoliczności sprawił, że nasz znajomy umówił nas na niezobowiązującą rozmowę o pracę w sprawie nauczania języka angielskiego. Zgodziliśmy się ze wzruszeniem ramion. Nie mieliśmy nic do stracenia. I to była najlepsza decyzja w naszym życiu.

W środę zaczęliśmy szukać pracy, w sobotę trafiliśmy na rozmowę kwalifikacyjną do agencji, w niedziele przeprowadziliśmy się 100 km na północ od Bangkoku, a w poniedziałek stanęliśmy w klasie przed pięćdziesiątką tajskich dzieciaków. Tak oto zostaliśmy nauczycielami angielskiego. I nie wiedzieć kiedy, mija nam drugi semestr – pełny rok szkolny.

Trzeba przyznać, że na początku tajska szkoła szokuje. Codziennie rano odbywa się apel, podczas którego dzieci modlą się, medytują, śpiewają hymn Tajlandii i wysłuchują szkolnych ogłoszeń. Nauczyciele noszą żołnierskie mundury, dzieci - mundurki szyte na miarę, do tego takie same fryzurki (w zależności od wieku). Lekcje trwają od 8 do 16, bez przerw pomiędzy zajęciami – jedynie godzina na obiad. Niby prawo zakazuje, ale każdy nauczyciel ma swój bambusowy kijek - dłonie i łydki pieką najbardziej. A jeżeli dziecko chce podać nauczycielowi swój zeszyt, podchodzi na kolanach. I nikogo to tutaj nie dziwi - prócz nas.  Totalne zderzenie świadomości świata zachodniego i wschodniego.

W Tajlandii bardzo duże znaczenie ma status społeczny. Pozycja w hierarchii jest mocno podkreślana. Autorytety i ludzie starsi są bardzo szanowani. Jak to na nas wpływa? Po pracy też jesteśmy w pracy. Nauczyciel to urzędnik państwowy. Nawet w czasie wolnym nie wypada ubierać się niestosownie lub też zachowywać w nieodpowiedni sposób. Gdy mieszkaliśmy na wsi, gdzie uważne spojrzenia Tajów nas mocniej dotykały, pilnowaliśmy się codziennie. Jedynie zamknięci w czterech ścianach mogliśmy być zupełnie sobą. I to też była dla nas ogromna lekcja pokory i szacunku dla odmienności kulturowych. Praca w tajskiej publicznej szkole to szczególne doświadczenie, ale też bezcenna kopalnia wiedzy o samym sobie.

 
Podróż do przyszłości

Czy już zawsze będziemy uczyć angielskiego w Tajlandii? Zarobki są dobre, pozwalają utrzymać się, podróżować i jeszcze odłożyć. Sama praca jest super – kontakt z dzieciakami i poznawanie tajskiej kultury od podszewki. Ale co dalej? Nie wiemy. Dopóki czujemy, że rozwijamy się dzięki tej pracy, a nasze horyzonty poszerzają się – niech tak zostanie. Nie planujemy za bardzo i tak nam to nigdy nie wychodzi. Zobaczymy, co przyniesie los. Mamy swoje ciche marzenia o cyfrowym nomadyzmie, mobilnym vanie zamiast murowanego mieszkania, a w oddali majaczy przytulny guesthouse na plaży. Ale to tak tylko między nami...

A czy to nadal podróż? Zdecydowanie tak. Pomimo tego, że mieszkamy w Tajlandii i mamy względnie stałą pracę, to ciągle jesteśmy w gotowości. Tutaj wszystko się szybko zmienia, trzeba być czujnym. Życie zaskakuje. W ciągu 14 miesięcy przeprowadziliśmy się dokładnie 5 razy. Średnio co trzy miesiące musimy zebrać całe nasze życie w plecak i jedną dużą walizkę. I w drogę. Poza tym, zazwyczaj co miesiąc podróżujemy – a to po kolejny visa run do Laosu po wizę pracowniczą, a to dłuższy weekend, więc odkrywamy kolejną tajską wyspę.  Kiedy mamy wakacje szkolne, to planujemy dalsze podróże – aktualnie do Mjanmy (Birmy).

Co więcej? Wiem, że to zabrzmi banalnie, ale to przede wszystkim podróż w głąb siebie. Serio. Zdobywasz coraz to nowsze doświadczenia. Przeżywasz każdy dzień bardzo intensywnie, na najwyższych obrotach. Zmiana, nieustanna i wszechogarniająca zmiana – w otoczeniu i w głowie. Po roku mieszkania w Tajlandii czuję, że się zestarzałam. Jestem przekonana, że przez rok wydarzyło się w naszych życiach tyle rzeczy, ilu byśmy nigdy nie doświadczyli mieszkając w Polsce. Codziennie uczymy się czegoś nowego. Czasami musimy ugiąć głowy przed odmiennościami kulturowymi, czasami schować dumę w kieszeń. Zdarza się, że mamy tego wszystkiego serdecznie dosyć, ale to zazwyczaj tylko chwila. Tutaj liczy się siła charakteru.

A gdzie jest Twoja granica? Na ile więcej Cię stać? Czy się poddasz?

Zuza i Emil
myGecko Team