Tekst Donovan Webster 


Tu mieszkają duchy. Tak przynajmniej mówią Chińczycy. Uważają, że opuszczoną w XIV wieku i otoczoną murami twierdzę zwaną Khara Khoto, czyli Czarnym Miastem, zamieszkują demony i duchy.
 

Rozumiem dlaczego. Otaczające mnie Khara Khoto to budząca zgrozę kupa piasku, która częściowo pokrywa wysokie na około 9 m mury. Kryją one ruiny tętniącego dawniej życiem królestwa. Pozostają tylko zniszczone i wypłowiałe budynki z błota, które popękały dawno temu, porozrzucane wybielone kości o niemożliwym do określenia wieku oraz porozbijane gliniane garnki i miski. Piasek skrywa również granitowe kamienie młyńskie o średnicy 90 cm, ich powierzchnie zarysowane liniami sprzed siedmiu wieków.
 

Promienie zachodzącego październikowego słońca rysują brutalną i krwawą legendę Czarnego Miasta w piasku u moich stóp. Był rok 1372, a mongolski król Khara Bator, którego poddani chronili się za murami miasta zajętego przez Złotą Ordę Czyngisa-Chana w 1226 roku, widział koniec panowania Mongolii w Azji. Za murami zbierały się armie wschodzącej w Chinach dynastii Ming i postanowiły wykorzystać otaczającą pustynię jako najbardziej śmiercionośną broń. Przekierowując płynącą tuż obok fortecy Czarną Rzekę, źródło wody dla miasta, Chińczycy pozbawili Khara Khoto wody dla ogrodów i studni. Potem po prostu czekali.
 

Gdy pragnienie Czarnego Miasta stało się zabójcze, Khara Bator zdał sobie sprawę ze swojego losu. Zaślepiony wściekłością, zamordował swoją rodzinę, a następnie skierował miecz ku sobie. Po jego samobójstwie, żołnierze Khara Batora trwali na próżno wewnątrz twierdzy Khara Khoto, słabnąc pod słońcem. Gdy żołnierze Ming w końcu zaatakowali - mordując pozostałych Mongołów jak zwierzęta, pozostawiając ciała niepochowane i garnizon splądrowany - ślady masakry pokrywały piasek tak gęsto, że zrodziły się z nich współczesne duchy.
 

Oddalając się od centrum otoczonego murami miasta, wspinam się na wydmę wewnątrz fortyfikacji Khara Khoto, aby stanąć na murach. Na zachodzie słońce opiera się o linię horyzontu. Odwiedzający miasto tego dnia turyści już wyjechali, wystraszeni duchów i godzinnej jazdy po dzikiej pustyni do hoteli w mieście.
 

A ja? Zostaję.
 

W nocy będę przechadzał się po grubych na 3,7 m murach zewnętrznych - o długości do 412 m - i spał pod chmurką. Będę słuchał opowieści Wanga Zegonga, 70-letniego strażnika w Khara Khoto, który od kwietnia do grudnia śpi w płóciennym namiocie rozbitym za tymi murami. Doświadczył poczynań duchów: ognisk bez źródła ognia, palących się godzinami i wznoszących na wysokość 3 m na tle nocnego nieba; latającego światła, które pojawia się po północy i kiedyś wyprowadziło go wiele kilometrów w głąb pustyni, zostawiło zagubionego, a gdy wołał o pomoc, wróciło i pokierowało go z powrotem do obozu przez spowijające wszystko ciemności.


 

– To moja ulubiona historia – zaczyna, jedząc miskę makaronu instant. – Pewnej nocy usłyszałem dwie zderzające się raz po razie kłody, za moim namiotem. Bum! Bum! Bum!Więc wstałem, wyszedłem z namiotu, a tam leżały obok siebie na piasku, dokładnie tam, skąd dochodził hałas, dwie duże kłody. Były z mojego stosu drewna opałowego, który jest po drugiej stronie namiotu. Ja ich nie przeniosłem. Nie było ich tam, gdy poszedłem spać, ale teraz leżały na ziemi.
 

Jeśli są tu duchy, chcę je poznać. Podczas moich podróży spotkałem wiele rzeczy prawie nawiedzonych: instytucje i sposoby życia porzucone przez Chiny, które w równym stopniu czczą swoją przeszłość i głodne spoglądają przyszłości. Ale rzeczywiste duchy?
 

Dlatego po obiedzie z Wangiem Zegongiem łapię czołówkę i wracam do środka murów Khara Khoto. Tu siedzę i czekam na duchy. W ciemnościach nade mną chyli się ku zachodowi jasny punkt, Wenus, a gwiazdozbiory pojawiają się na niebie. W nocy wzmaga się zimny jesienny wiatr, uderzający w narożniki ruin. Duchy jednak nie pojawiają się. Jestem sam i siedzę w ciemności wewnątrz murów ruin miasta, rozmyślając nad niekończącym się tańcem ludzkości po tych piaskach, czasie, wydarzeniach i deszczu.
 

Bezwodne miejsce
 

Pustynia Gobi to nie największa na świecie pustynia (to Sahara), ani najsuchsza (Atakama), ani też ta z najbardziej zróżnicowanym życiem (Namib). Jest jednak wysuniętą najbardziej na północ pustynią na Ziemi, a zarazem najmniej zaludnionym środowiskiem poza biegunami. Jednocześnie jest jednym z najdłużej zamieszkanych miejsc na Ziemi. Leży na granicy Chin i Mongolii, zajmuje 1,3 mln kilometrów kwadratowych, czyli powierzchnię prawie dwukrotnie większą niż Teksas. Otrzymuje mniej niż 7,6 centymetra deszczu każdego roku. Gobi to mongolskie słowo, które oznacza „bezwodne miejsce”, ale dla geologów ma nieco bardziej konkretne znaczenie. Dla nich Gobi to skrót dla „pustyni żwirowej”, a w sercu tej kamienistej, smaganej wiatrem pustyni na północy Chin, znajduje się płaskowyż Alashan - miejsce tak odległe i słabo zamieszkane, że praktycznie nie figuruje w długiej historii Państwa Środka. Dziś pozostaje rzadko odwiedzane ze względu na swój status - poligonu do testowania rakiet dla chińskiej armii.
 

We wrześniu i październiku 2000, dzięki dobrej woli Chińskiej Akademii Nauk i podlegającego jej Instytutu Badań Pustyni w Lanzhou, fotograf George Steinmetz i ja otrzymaliśmy bezprecedensowy dostęp do Alashan. Przez osiem tygodni eksploracji na wielbłądach, pieszo, koleją i drogami, szukaliśmy śladów ludzi na powierzchni pustyni. Gobi rozszerza się i kurczy, pozwalając ludziom wprowadzić cywilizację do jej wnętrza w bardziej wilgotnych okresach, ale tylko po to, by ich wypędzić, gdy pustynia znowu się rozrasta. Jednak przez te wszystkie cykle zaradni mongolscy pasterze, potomkowie Czyngis-chana, mocno trzymali się twardej ziemi. I właśnie jednym z naszych celów było poznanie pozostałości kultury mongolskiej wewnątrz Chin. Dziś pustynia się rozprzestrzenia, co jest jednym z największych problemów dla 1,4 mld obywateli Chin, więc chcieliśmy poznać na przykładzie Alashan, jak cała Gobi kradnie tysiące hektarów ziemi uprawnej co roku.
 

Idziemy jednak dalej i zaczynamy od środka Alashan. Powiedziano nam, że tam znajdziemy największe wydmy na świecie: piaskowe góry wzrastające często na ponad 360 m. Wiele z nich jest oddzielonych dolinami z jeziorami zasilanymi ze źródeł. Ta strefa megawydm o powierzchni 44 tysięcy kilometrów kwadratowych - Badain Jaran - czasami nazywana Cudownymi Jeziorami, nie ma odpowiednika na całym świecie. Tylko jedna grupa z Zachodu wjechała tam w ostatnich latach, ekspedycja z 1995 roku kierowana przez niemieckich geologów Dietera Jäkela i Jürgena Hofmanna.


 

Po tygodniu podróży samolotem i samochodami z napędem na cztery koła, docieramy do leżącego na końcu drogi miasteczka Yabrai Yanchang, gdzie zabieramy naszych 20 dwugarbnych wielbłądów - baktrianów i pięć koni. – Tam, gdzie zmierzamy, będziemy potrzebować tych wielbłądów – mówi nasz przewodnik, Yue Jirigele, z uśmiechem, który odsłania złoty ząb. Yue ma 46 lat, dwa metry wzrostu oraz opaloną i wysmaganą wiatrem twarz. Jest mongolskim pasterzem i byłym burmistrzem tego obszaru. Prosi nas byśmy korzystali z jego przydomka - Lao Ji. Dzieli się z nami słodkim, twardym chlebem i mówi nam, że żyje pośród wielkich wydm około 32 kilometry dalej. Ma pięcioro dzieci w wieku od 8 do 22 lat.
 

Jak wszystkie dzieci w tym odosobnionym miejscu, po osiągnięciu w wieku szkolnego uczą się w placówkach z internatem poza Badain Jaran i wracają do domu każdego lata. Najlepsi uczniowie spośród nich mają wtedy możliwość kontynuować naukę po dziewiątej klasie, ale poza Gobi. Lao Ji z dumą dodaje, że jego najstarsza córka studiuje w Pekinie angielski.
 

Czy on sam opuścił wydmy na czas nauki? Pytam, gdy idziemy.
 

– Nie – mówi Lao Ji. – Nowe zasady kształcenia w tej części Chin rozpoczęły się z pokoleniem moich dzieci. Byłem szkolony w domu, w ger (jurcie po mongolsku), ale niewystarczająco. Myślę, że to dobrze, że moje dzieci zdobywają wykształcenie. Moja żona i ja tęsknimy za nimi, ale edukacja to przyszłość... – i wskazując na swoje zwierzęta juczne dodaje – Nie to.
 

Świat rozległych, piaskowych gór
 

Przez dwa dni brniemy naprzód, prowadząc nasze załadowane wielbłądy po żółtych wydmach, które powoli, niemal niezauważalnie, wznoszą się wyżej. Rozbijamy obóz w pobliżu paru jezior, słonych ze względu na chlorki ługowane z piasku, których stężenie pozostaje wysokie ze względu na odparowywanie. Trzeciego dnia, niosąc manierkę wody pobranej już za Badain Jorain, wspiąłem się i zszedłem z kilku wydm wysokich na 250 - 300 metrów. Chodzenie po piasku nigdy nie jest łatwe, ale wspinanie się na strome zbocza wykańcza. Pot szczypie oczy i wsiąka w koszulę. Potem, gdy stoję trzeciego dnia na szczycie wydmy, odwracam się, by zobaczyć nasze postępy i widzę, że wkroczyliśmy w świat rozległych piaskowych gór. Są jak bezdrzewny Tyrol i mienią się tuzinami odcieni mocno nasyconej żółci pod krystalicznie czystym błękitnym niebem.
 

Na przełęczy stoi ze mną Dong Zhibao, jeden z dwóch doktorantów biorących udział w ekspedycji Instytutu Badań nad Pustyniami. Ten przyjazny i beztroski 35-letni geomorfolog chce studiować te wysokie na 360 metrów wydmy i opublikować artykuł na temat swoich ustaleń. – To, co widzimy tutaj, te mega wydmy, są wynikiem działania bardzo specyficznych czynników – tłumaczy Dong – takich, które można spotkać tylko tutaj."
 

Dong sięga w dół i podnosi garść czystego żółtego piasku. – Ziarenka piasku tutaj są grube i bardzo jednorodne pod względem wielkości – kontynuuje. – Dzięki temu tworzą się między nimi przestrzenie, w których zatrzymuje się woda, a to pozwala roślinom rosnąć.
 

Z czasem korzenie roślin stabilizują piasek. Każda roślina pomaga związać wydmę, a naniesiony przez wiatr piasek i nowe wydmy pokrywają szczyty istniejących mega wydm. Wtedy te nowe są utrzymywane na miejscu przez rośliny pod nimi, a ostatnią warstwę zaczyna ponownie porastać roślinność.
 

Mega wydmy są jak łoże z rzepów, z kolejnymi warstwami narastającymi przez miliony lat. – W głębi każdej mega wydmy – mówi Dong – może się kryć wydma mająca od 4 do 40 milionów lat, choć dokładny wiek nie został jeszcze ustalony. Jednak niezależnie od wieku podstawy mega wydmy, wierzchnia warstwa, czyli najnowsza część, może mieć tylko rok. To złożony proces. Warstwa nakłada się na warstwę, a ta na kolejną warstwę, co wymaga czasu oraz mieszanki piasku i deszczu charakterystycznej dla tego obszaru.


 

Po południu trzeciego dnia wchodzimy na przełęcz między mega wydmami, a u naszych stóp rozciąga się dolina w kształcie misy. Na północnym krańcu doliny leży małe jezioro porośnięte wokół intensywnie zielonymi trawami i trzcinami, samo tak nasycone uwielbiającymi sól bakteriami, że ma barwę cynobru, jakże trafnie zwanego również chińską czerwienią. Zbocza wydm przemierzają owce i kozy, jedzące rosnące tam bylice. W pobliżu jeziora pasą się wielbłądy i parę koni. Z kolei na drugim końcu jeziora stoi parę samotnych kwadratowych domów.


Schodzimy z trudem w dół wydmy, zaskakując panią, która mieszka w dolinie. Lao Ji mówi nam, że ma ona na imię Diudiu i 72 lata. Urodziła się niedaleko stąd, w pół-koczowniczej mongolskiej rodzinie. Nie miała dzieci, a jej mąż zmarł w 1974 roku, pozostawiając ją jako ostatnią z jej rodziny.
 

Diudiu zaczyna przygotowania do przyjęcia gości, wykazując się gościnnością charakterystyczną dla całego Badain Jaran. Wchodzi do domu, napełnia czajnik wodą z małego zbiornika, a następnie wychodzi na zewnątrz do lustrzanego kolektora słonecznego wielkości anteny satelitarnej. Pośrodku kolektora, w miejscu gdzie skupione zostaną promienie słońca, Diudiu wkłada czajnik do żelaznego zatrzasku, a potem obraca kolektor w stronę popołudniowego słońca. Po kilku sekundach czajnik dymi. Po trzech minutach woda w nim wściekle się gotuje. – Sprzedawałam sierść z moich wielbłądów i wełnę z owiec, aby to kupić – mówi, obracając lustrzaną powierzchnię naczynia od słońca, aby zdjąć czajnik. – Dzięki temu nie muszę palić ogniska cały dzień.
 

Diudiu zaprasza mnie do domu. Tylną ścianę zajmuje szeroka ziemna platforma do spania i siedzenia. Pozostałe są wyłożone drewnianymi półkami i szafkami; pudełka na nich pełne są ryżu i suszonego mięsa, a w koszach znaleźć można parę ziemniaków i kilka dzikich cebul, ale też dodatkowe ubrania. W rogu stos złożonych koców czeka na zimę. W dachu jest z kolei otwór na komin brzuchatego mongolskiego pieca Diudiu, który teraz stoi na zewnątrz, gdzie odbywa się gotowanie w lecie.
 

Gospodyni wrzuca suszone liście herbaty do gorącej wody w czajniku, a następnie wyciąga miseczki i miskę cukru kamiennego. – Podejdź i napij się – mówi, pokazując mi bym usiadł.


Diudiu ma 1,2 m wzrostu i ubiera się jak większość we współczesnych Chinach: luźne spodnie i kurtka zapinana z przodu na guziki, oba z niebieskiej bawełny. Czarne włosy przykryła chustą, a jej ciemne oczy są bystre i żywe. Ma szeroką mongolską twarz, z dużymi i płaskimi kośćmi policzkowymi, którą żywioły i czas zmieniły w mapę zmarszczek.
 

Wskazuję gniazdo jaskółki przyczepione nad drzwiami, po wewnętrznej stronie przedniej ściany. Diudiu uśmiecha się. – Lubię mieć ptaki w domu – mówi. – Są dobrym towarzystwem.


Podczas kilku następnych dni spędzonych z Diudiu przekonam się, że niczego jej nie brakuje. Choć zimą słupek rtęci potrafi spaść naprawdę nisko, nawet do minus 34 stopni Celsjusza, Diudiu jest przygotowana i ma doświadczenie. Koło domu znajduje się wysoka na 1,2 metra zagroda owiec i kóz, ze ścianami ze zwilżonego i uformowanego w cegły wielbłądziego łajna. W zimie cegły te, które palą się gorąco, ogrzewają dom i dają ogień do gotowania. Diudiu każdej zimy zjada również cztery lub pięć owiec. Zamraża to, co w danym momencie niepotrzebne, wieszając tuszę w zacienionym miejscu na dworze.


Mieć wszystko
 

Po około godzinie od naszego przyjazdu, Diudiu wychodzi na zewnątrz. Rozpala swój piec i gotuje garnek ryżu. W woku smaży ziemniaki i dzikie cebule. Potem wchodzi do domu, otwiera jeden z dwóch dużych ceramicznych dzbanów i zanurza małą (0,2 l) plastikową butelkę na wodę. – Wino ryżowe – tłumaczy. – Chcecie trochę?
 

Diudiu wyszukuje szklanki wielkości naparstka i polewa wino. Na szczęście szklanki są małe, bo wino jest mocne i wchodzi tak łatwo jak nafta. Jak tłumaczy, jeden z dzbanów jest w pełni sfermentowany. W drugim proces trwa, więc zawsze jest zapas wina. – Wypijam jedną taką butelkę dziennie – stwierdza. – To moja rozrywka.
 

Diudiu wychodzi na zewnątrz i sprawdza ryż. Zaczyna zapadać noc. Pojawiają się pierwsze gwiazdy. Podnosi garnek z jedzeniem i zanosi do domu, by położyć na swoim małym stoliku.


Widzicie? Mam wszystko – mówi. – Nie rozumiem świata zewnętrznego. Znam jedzenie, picie, opiekowanie się zwierzętami. To robili moi rodzice. I ich rodzice. Dzisiaj młodzi ludzie, którzy opuszczą Badain Jaran, nigdy nie wracają. Nie mam im tego za złe. Dawny styl życia opartego na pasterstwie zbliża się ku końcowi. Praca w miastach to przyszłość. Ale ja będę tu żyć aż do śmierci.


W ciągu dwóch tygodni spędzonych w Badain Jaran spotkam wiele samotnych mężczyzn i kobiet, większość z nich pasterzy w wieku od 60 do 70 lat. To starzejąca się populacja, żyjąca w zgodzie z tradycją starszą niż imperium Czyngis-Chana. Mijam jednak tyle samo opuszczonych obozowisk, co tych jeszcze zaludnionych. Podczas mojej wizyty spotkam tylko dwie osoby młodsze niż 46-letni Lao Ji. Jedna to 36-letni urzędnik państwowy i operator radiowy w małej placówce leżącej niedaleko osamotnionego centrum pustyni; mówi z utęsknieniem o wyjeździe, jak człowiek umierający z pragnienia mówiłby o wodzie. Druga młoda osoba to trzyletnie dziecko, nieoczekiwana pociecha rodziny pasterskiej w średnim wieku. Jest jeszcze zbyt młode na wyjazd do szkoły „na zewnątrz”. Wygląda na to, że młodzież z Alashan po rozpoczęciu nauki nie wraca już do domu. Zgadzają się z tym wszyscy moi rozmówcy: wśród tych bezlitosnych wydm i dolin nie ma przyszłości.
 

Jednak, podczas gdy ludzie z Badain Jaran pracują i marzą o ucieczce z pustyni, chińscy naukowcy głowią się nad tym, jak zahamować stały jej rozrost. Według badań Instytutu ds. badań pustyń, degradacja ziemi kosztuje ten kraj 6,7 mld dolarów rocznie i odciska swoje piętno na życiu 400 milionów ludzi. Według aktualnych szacunków co roku 2 461 kilometrów kwadratowych ziemi ulega pustynnieniu — to o 58 procent więcej niż w latach pięćdziesiątych XX wieku — a większość z tych terenów wcześniej służyło uprawom i wypasaniu zwierząt. W kraju z ponad miliardem mieszkańców, z których wszyscy mają odpowiednią ilość pożywienia, ale wielu potrzebuje lepszej jego jakości, takie ogromne straty mogą mieć katastrofalne skutki.
 

Większość pustynnienia to efekt rosnącej populacji ludzkiej – mówi Wang Tao, p.o. dyrektora instytutu. – Wzrost zaludnienia w pewnym miejscu powoduje stopniowy wzrost obciążenia ziemi w wyniku działalności rolniczej, budownictwa, budowy dróg i innej działalności ludzkiej. Dodaj do tego rosnące zużycie wody i nieznaczne zmiany w większych systemach pogodowych, a wyczerpywanie składników odżywczych i pustynnienie szybko urastają do rangi problemów wymagających wielkiej uwagi.

Od 1956 roku, Instytut prowadzi w małym mieście Shapotou, pół dnia jazdy od swoich laboratoriów i biur w Lanzhou, stację badawczą leżącą wzdłuż Żółtej Rzeki, około 400 km na południowy wschód od wydm Badain Jaran. Tam naukowcy i odwiedzający ich koledzy prowadzą eksperymenty nad różnymi sposobami powstrzymania wysuszania oraz erozji przez wiatr i wodę. Pracują także nad nowymi roślinami uprawnymi przystosowanymi do pustynnego środowiska, szukają sposobów na to, by zachować zasobność gleb w Chinach i poza nimi, a także korzystają z tunelu aerodynamicznego i komputerów wspomagających skanowanie optyczne, pozwalających na badanie ruchów przewiewanego piasku.


 

Kilka dni po opuszczeniu wydm Badain Jaran i smutnym pożegnaniu z Lao Ji oraz jego wielbłądzią karawaną, odwiedzam ją z geomorfologiem Dongiem Zhibao. Sama stacja obejmuje trochę ponad 2,6 km² stromo nachylonej wydmy ciągnącej się wzdłuż północnego brzegu Żółtej Rzeki. Dziś stacja to pochylona działka w jednym z najbardziej chyba spektakularnych miejsc na całym świecie. Na południowy zachód, po drugiej stronie rzeki, skaliste szczyty Wyżyny Tybetańskiej wzbijają się na tle bezchmurnego nieba, a tuż za północną granicą kompleksu, za linią kolejową otoczoną roślinnością, rozpościerają się wydmy Pustyni Tengger, kolejnej części Alashan.


Jak wzmocnić wydmy
 

Po chińsku shapotou oznacza „strome zbocze wydmy” i, jak mówi Deng, początkowo stacja badawcza została ustanowiona tutaj tymczasowo w celu badania niebezpiecznych interakcji pustyni z linią kolejową. Wydmy zakrywały tory, zatrzymując pociągi i handel. Jednak naukowcy znaleźli niedrogie rozwiązanie w ciągu kilku tygodni. Ułożyli siatki ze słomy w szachownice o wymiarach 0,8 na 0,8 m wzdłuż linii kolejowych. Potem wbijali słomę w piach tak, by łodygi wystawały od 10 do 15 centymetrów nad ziemię, tworząc niski parawan. To spowalnia ruch ziaren piasku w pobliżu torów kolejowych, dzięki czemu rośliny mogą zdobyć przyczółek i wzmocnić wydmy.
 

Ze względu na jej sukces w powstrzymaniu pustyni w tym miejscu, chiński rząd postanowił uczynić z tymczasowej bazy stałą lokalizację. Od tego czasu nawiązała współpracę z Organizacją Narodów Zjednoczonych i krajami tak różnymi jak Japonia i Izrael, w celu badania erozji i pustynnienia. W laboratoriach, szklarniach, ogródkach i strefach testowania erozji, 19 pracowników pełnoetatowych i falanga odwiedzających naukowców popychają badania pustyni naprzód. – Mamy tu dużo roboty – mówi Dong, gdy mijamy szklarnie z uprawami nowych odmian hybrydowych melonów do sadzenia w suchych glebach. Przed nami długi na półtora kilometra „ogród ponownego wprowadzenia”, gdzie stacja bada odmiany drzew, krzewów i całorocznych traw pod kątem ich zdolności do przetrwania na pustyni.
 

Dong zatrzymuje się, by dotknąć liści wysokiej na trzy metry topoli europejskiej. – Roślinność jest chyba najlepszym i najtańszym sposobem na kontrolowanie ruchów wydmy i erozji wiatrowej – mówi – ale musisz zobaczyć, które rośliny mogą przetrwać w których środowiskach. Spójrz na te topole. Są odporne na wiatr, słone gleby i słone wody gruntowe. To sprawia, że ​​doskonale nadają się do sadzenia na pustyniach i jako parawany.
 

Pomimo, że ogród początkowo założono na piaszczystej pustyni, gleba to teraz gliniasty pył wskutek stosowania pełnej mułu wody z Żółtej Rzeki do nawadniania. Woda może i wsiąka w ziemię lub odparowuje, ale muł pozostaje.
 

To miejsce jest dowodem na to, że można uczynić pustyni ogród – zauważa Dong – ale jesteśmy ostrożni. Badamy i zatwierdzamy wiele różnych odmian roślin i traw. Jeśli zatwierdzisz do użycia tylko kilka gatunków, istnieje ryzyko wystąpienia zaraz lub pasożytów, które mogłyby zniszczyć wszystko i znów zwrócić żyzną ziemię pustyni. Różnorodność biologiczna zabezpiecza przed tym.


Idziemy dalej. Duża winnica i sad pokrywają zbocze zamknięte ceglanymi ścianami stacji. Na zachodzie są eksperymentalne pola ryżowe. – Uprawa ryżu na pustyni nie jest zalecana. Marnuje się za wiele wody – mówi Dong. Na niektórych czarnych piaszczystych wzgórzach testowane są nowe środki na bazie ropy naftowej do utrwalania piasku. – To wciąż zbyt drogie do ogólnego stosowania – tłumaczy – ale też niezbyt przyjazne dla środowiska.
 

Przed nami, za stalowym ogrodzeniem zwieńczonym drutem kolczastym, znajduje się Centrum Nawadniania Kroplowego. To wspólny projekt chińsko-izraelski, w ramach którego opracowano oszczędny system nawadniania kroplowego za pomocą węży z niewielkimi, rozmieszczonymi co około metr, otworami do nawadniania owoców i warzyw przystosowanych do życia na pustyni.


Kiedy przekraczamy bramę, kurator ośrodka, Zhao Jinlong, sześćdziesięciolatek w zakurzonych ubraniach ogrodnika wychodzi nam na spotkanie. Inne ogrody może i wydawały się bujne, ale bledną w porównaniu z owocami i warzywami tutaj: arbuzami, jabłkami, zielonymi cebulami, ogórkami, kukurydzami, ostrymi paprykami, melonami miodowymi, paprykami, rzodkiewkami, marchewkami, kapustami, soją, gruszkami, pomidorami, kabaczkami, szpinakiem, kolendrą.
 

Włączam system nawodnienia na trzy i pół godziny dziennie – mówi Zhao – a dzięki sadzeniu nasion tuż pod perforacją węży, oszczędzamy 90 procent wody zużywanej każdego dnia. Zwykłe nawadnianie, z kanałami i rowami, jest bardzo nieefektywne. Odparowanie. Odpływ. Duży procent wody do nawadniania nigdy nie dociera do celu.

System nawadniania kropelkowego centrum wykorzystuje 3028 litrów dziennie, oszczędzając 27 255 litrów. Jak tłumaczy Zhao, nawadnianie konwencjonalne czyni również grunty podatnymi na erozję. – Dlatego, choć wymaga większych nakładów początkowych, nawadnianie kropelkowe to zdecydowanie mniej kosztowny sposób prowadzenia gospodarstwa w perspektywie długoterminowej – stwierdza.
 

Dong schyla się i zrywa kilka pomidorów z pobliskiego krzewu. Podaje mi jednego. Jest mokry i pełen pomidorowego aromatu, znacznie smaczniejszy i bardziej treściwy niż pomidory, które kupuję w Stanach Zjednoczonych. – Ponieważ nawadnianie kropelkowe jest tak równomierne, jakość produktów jest bardzo wysoka – mówi. – Z czasem te techniki zostaną wdrożone w suchych regionach Chin i poza nimi.
 

Dong odchodzi w bok i zrywa dojrzałe jabłka z nawadnianego kropelkowo drzewa. – Proszę – mówi, wręczając mi duże, czerwone, błyszczące jabłko, gdy ja właśnie kończę pomidora. – Jesz przyszłość.


Trzy dni lądem
 

Aby zobaczyć być może najbardziej pustynny obszar Chin, Steinmetz i ja udajemy się na północ do suchego miasta Ejin Qi, zaraz przy granicy z Mongolią, w pobliżu brzegów dwóch suchych jezior. Według Donga i Qiao Maoyuana, dyrektora ds. zasobów wodnych Ejin Qi, obszar ten otrzymuje około 3,8 centymetra opadów na rok, a parowanie zachodzi w tempie około 380 centymetrów na rok. – Jak widać – mówi Dong – ten obszar pustyni ma znaczne problemy związane z wodą.


 

Dotarcie do Ejin Qi to wymagająca 644-kilometrowa wyprawa lądem: trzy dni po suchych pustynnych dolinach i przez dzikie górskie przełęcze. W przeciwieństwie do pustyń Badain Jaran i Tengger na południe od nas, północna część Alashan została owiana przez nieustające wiatry ze stepów na północy, które pozostawiły wszędzie odsłonięte skały. Nie ma tu dużo wody, więc nie mieszka tu wielu pasterzy. Choć potrzeba było wielu godzin jazdy, mamy szczęście i znajdujemy jedno samotne obozowisko dziennie. Dopiero, gdy znajdujemy się 80 km od Ejin Qi ponownie pojawiają się wydmy, jak wielkie poduszki z piasku. Tutaj piasek zakrywa drogi, a także pożera linie telefoniczne i elektryczne, gdy wieje na południe od pustyń Mongolii w kierunku mega wydm w Badain Jaran.
 

Ejin Qi okazuje się miastem z 14 000 mieszkańców, tętniącym życiem, nowym i pełnym młodych ludzi. Są świeżo ułożone chodniki i schludne sklepy. Jest praca w budownictwie, naprawie silników, produkcji i sprzedaży towarów oraz odzieży. W kawiarniach, restauracjach i kinach zdaje się, że nie ma osoby bez telefonu komórkowego.
 

Ejin Qi zawsze było otoczone przez pustynię, ale z powodu suszy w ostatnich latach przychody z rolnictwa tak spadły, że przywódcy postawili na kapitalistyczne podejście, łakomie patrząc na nową, opartą na turystyce gospodarkę. Nasza wizyta zbiega się w czasie z pierwszym festiwalem dziedzictwa kulturowego tego obszaru, imprezie turystycznej na cześć rodzimych Mongołów, którzy jako pierwsi osiedlili się w tej okolicy, a teraz są mniejszością w wyniku zalewu największej chińskiej grupy etnicznej - Han. Czterodniowe uroczystości są widowiskowe, barwne i dobrze zorganizowane, z tradycyjnymi mongolskimi tańcami, pokazami mongolskich zapasów, jeździectwa i łucznictwa. Jest jedzenie: szaszłyki baranie smażone nad rozżarzonymi piecykami. Jest picie: gorąca herbata i cola, mocne wino ryżowe i zawsze obecne wysokie zielone butelki ciepłego chińskiego piwa. Śpiewane są pieśni, w dźwięcznych i ostro ciętych tonach języka mongolskiego, zwykle o wytrzymałości mongolskiego gatunku konia. Często towarzyszą im zespoły taneczne mongolskich mężczyzn i kobiet ubranych w tradycyjne czerwone szaty przewiązane w pasie czerwonymi szarfami. Wszystkie uroczystości odbywają się w pawilonie pod wysokimi, złotolistnymi topolami.


Mi festiwal się podoba, ale mieszkańcy są wręcz zachwyceni jego wpływem na miasto. Hotele i restauracje są pełne, a zarówno tubylcy jak i turyści, pochłonięci zabawą, wydają pieniądze swobodnie. Jak na ironię, jedynymi w Ejin Qi, którzy nie uczestniczą w imprezie, są ostatni pozostali na tym obszarze rolnicy: Mongołowie, których pola są wystarczająco blisko do podziemnych źródeł wody, by możliwe było nawadnianie upraw ze studni.
 

Na jednej z farm w pobliżu pawilonu, pośrodku zacienionego zagajnika topoli, 37-letnia Mongołka o imieniu De Qiqige, jej mąż i 17-letni syn mieszkają w gerze, w którym się urodziła. Ubrana w szare spodnie i biały sweter, zaprasza Donga, Steinmetza i mnie do środka na filiżankę herbaty. Choć mają tradycyjny mongolski dom, Lao Ji nie rozpoznałby go jako taki w Badain Jaran. Podłączony do anteny satelitarnej telewizor wisi na jednej ze ścian i pokazuje film z Jackie'm Chanem. W kuchni jest kuchenka gazowa i urządzenia AGD.


 

Dziś żyjemy pomiędzy dwoma światami – mówi De Qiqige. – Uwielbiam wiele z nowoczesnych rzeczy, ale niektórych przyniesionych przez nowych mieszkańców, nie lubię. Zupełnie.


Tłumaczy nam, że susza w tej części Alashanu rozpoczęła się w 1982 roku. – Na wcześniejszych odcinkach odwracali bieg rzek do celów nawadniania, aż pewnego dnia po prostu nie było więcej wody w rzece. Wyschła.
 

De Qiqige popija herbatę. Jak tłumaczy, od czasów jej dzieciństwa trawy zniknęły. Ich ziemia nie jest w stanie utrzymać 300 owiec i kóz jak kiedyś. Teraz mają tylko 200 zwierząt, a urzędnicy sugerowali jej rodzinie zmniejszenie stada do 100 lub mniej.
 

Rząd mówi również o przeniesieniu nas. Z dala od miejsca, gdzie mój ojciec mieszkał całe życie, od miejsca, gdzie ja się urodziłam. Nie mam problemu z ludźmi mieszkającymi w górę rzeki, którzy wzięli wodę. Woda trafia do nich przede mną. Starają się, by ich farma była jak najlepsza. Ale moja ziemia umiera. Rzeka jest sucha. Zwierzęta są słabe. Wkrótce znikniemy. Zupełnie jak Khara Khoto, znikniemy, wpierw osłabieni pragnieniem. Pokażę ci.


Pustynnienie


De Qiqige odkłada herbatę i opuszcza ger. Zaczyna wspinać się na wzgórze za domem; pyliste zbocze wzgórza tworzy kłęby pod jej butami. Dochodzimy do szczytu wzgórza. Przed nami, mały ciągnik przesuwa pył po równie pylistym polu. Ledwo widzę maszynę przez piaszczyste chmury.


To mój mąż – wyjaśnia De Qiqige. – Przygotowuje ziemię na przyszły rok. Kopiemy nową studnię w środku pola, aby je nawodnić. Pochłonie to wszystkie nasze oszczędności. Jeśli plony w przyszłym roku będą słabe, możemy stracić wszystko.


Mąż De Qiqige nie będzie mówił. Tłumaczy nam, że jest zbyt zajęty. Ale czuję rozpacz; widzę ją w jego oczach. Dociera do mnie też, że widzę rzeczywistość statystyk Instytutu Badań Pustyni: 400 milionów Chińczyków dotkniętych przez pustynnienie każdego roku, 2461 kilometrów kwadratowych straconego gruntu.
 

Więc to jest pustynnienie? – pytam Donga.


Tak jak zrobił to w Badain Jaran, Dong zatrzymuje się i sięga w dół. Podnosi garść pyłu i przepuszcza go przez palce. – Tak, dokładnie – mówi. – Brak składników odżywczych. Nic nie wiąże ziemi, więc zmienia się ona w pustynię. Bardzo źle.
 

Przed nami, po drugiej stronie pola, widać suche koryto rzeki. Idziemy w kierunku jej brzegu, a tam patrzymy na to, gdzie powinna być woda. Wzdłuż linii brzegowej rosną drzewa, ich liście czerwone i złote, u szczytu jesiennych kolorów. Zbliżam się do stromego brzegu, który opada prawie 4 metry ku dnu suchej rzeki.
 

Proszę bardzo – stwierdza De Qiqige. – Stajemy się Khara Khoto.
 

Tam, gdzie powinny pływać ryby, przebiega po piasku 15 cm jaszczurka w tym samym jasnobrązowym kolorze jak suche dno. Zatrzymuje się, zwija ogon w ciasną pętlę, a następnie ucieka pod płaski kamień.