Jan Pilarczyk, górnik na rencie, mieszka w barokowym zrujnowanym pałacu. Kiedy w Gogołowie likwidowali Państwowe Gospodarstwo Rolne, każdy z pracowników dostał nie tylko trochę ziemi z budynkami gospodarczymi, ale i kawałek pałacu. Janowi trafiło się boczne wejście, potężna piwnica ze studnią, trzy pomieszczenia na parterze i dwa na piętrze. Dlatego Pilarczyk ma pseudonim Hrabia. To nic, że na jego włościach nie ma prądu ani wody, a ubikacja to ciemne pomieszczenie za kotarą, do którego idzie się ze świecą. Gospodarz urządził sobie tu miłe mieszkanko, a talerze i garnki w kuchni poukładał z niemal artystyczną dbałością. Co prawda za potężnymi drzwiami górnych „komnat” leżą ziemniaki i siano przechowywane przez właścicieli pozostałej części dworu, ale Hrabia ma ważniejsze sprawy. Jego Gogołów leży u podnóża Masywu Ślęży, świętej góry Słowian i mekki większości poszukiwaczy skarbów. Każdy wie, że Ślęża, choć niewysoka, zaledwie 718 m n.p.m., kryje wielką tajemnicę. Wskazują na to wszystkie znaki na ziemi – dziwne zapadliska, ślady sztolni, drogi prowadzące donikąd. Wokół Śląskiego Olimpu cały czas krążą eksploratorzy. Wśród drzew łatwo trafić na niewielkie ekipy, na ogół w wojskowym kamuflażu, z tajnymi mapami, przeczesujące teren wykrywaczami metalu. Wieczorami spotykają się w „zamku Hrabiego”, żeby wymieniać się informacjami.
 

Dolny Śląsk naziści długo uznawali za bezpieczny. Tu nie docierała wojna, dlatego od 1943 r. właśnie w ten region ewakuowano liczne kolekcje z muzeów Berlina, trafiały tu też zabytki kradzione z okupowanych terenów. Kiedy Armia Czerwona zaczęła zbliżać się do Wrocławia, z miasta wywieziono do okolicznych pałaców dzieła sztuki, archiwa, zasoby uczelni i kościołów. Wielu poszukiwaczy sądzi, że część z tych dóbr mogła zostać ukryta w specjalnie wykutych podziemiach, również pod Ślężą. Dlatego raz na jakiś czas zgłaszają informacje o przypuszczalnej lokalizacji poniemieckich depozytów.
 

Hrabia wraz z kolegą, znanym ezoterykiem, również napisali taki list do burmistrza Sobótki, miejscowości po drugiej stronie Ślęży: Jako wieloletni poszukiwacze skarbów zgłaszamy Panu, że na terenie gminy Sobótka i okolic, przy użyciu georadaru górniczego, odnaleźliśmy ukrytą podziemną fabrykę, najprawdopodobniej z czasów II wojny światowej. (…) Sądzimy, że widoczny w badaniach georadarowych sprzęt w podziemnych pomieszczeniach stanowią m.in. urządzenia produkcyjne i transportowe, a być może bardzo wartościowe historycznie i materialnie przedmioty. Pod koniec listu Hrabia skromnie zaznaczył, że według niego oraz jego przyjaciela znalezisko może mieć wartość wielu miliardów złotych, i zaproponował wypłacenie jedynie znikomego procentu znaleźnego, czyli stu milionów.
 

Na swoje zgłoszenie nie otrzymał żadnej odpowiedzi z urzędu w Sobótce, ale cierpliwie czeka.
 

Złota gorączka
 

Marek Kowalski, archeolog w biurze wojewódzkiego konserwatora zabytków w Wałbrzychu, odpowiada za dział poszukiwań. Od kilku miesięcy nie może nadążyć za kolejnymi zgłoszeniami, tak jak jego odpowiednicy w urzędach w innych częściach Dolnego Śląska. W sierpniu 2015 r. Wałbrzych został stolicą eksploracyjnego świata. Kilkaset ekip dziennikarskich z najdalszych zakątków ziemi śledziło przebieg wydarzeń w mieście. Stało się tak za sprawą dwóch mieszkańców Wałbrzycha, którzy ogłosili, że znają lokalizację słynnego złotego pociągu, nazistowskiego składu podobno ukrytego z bliżej nieznanym, ale cennym ładunkiem w tej okolicy. Wybuchła prawdziwa gorączka złota. Ze sklepów zaczęły znikać wykrywacze metalu, mnóstwo osób przypomniało sobie opowieści dziadka o zakopanych w ogródku skrzyniach czy zawalonych piwnicach, w których „coś musi być”. W lasach pojawiło się mnóstwo dziur. Napięta atmosfera groziła wybuchem. Ale do eksplozji nie doszło. W grudniu 2015 r. naukowcy z AGH w Krakowie wykazali, że żadnego pociągu pod ziemią nie ma. Uczelniane ekspertyzy nie przekonały jednak poszukiwaczy. Część ich zainteresowania ponownie przeniosła się na Ślężę. Wałbrzyscy „odkrywcy” pociągu też zgłosili swoje tropy na Śląskim Olimpie, jednak ubiegł ich Jan „Hrabia” Pilarczyk. O swoim podziemnym obiekcie poinformował przed nimi. Złoty pociąg sprawił, że każdy poczuł się odkrywcą.
 

– Z ostatnich wyliczeń wynika, że w Polsce w Indianę Jonesa bawi się już ok. 150 tys. ludzi. Podczas nielegalnych eksploracji zostali zatrzymani m.in. ksiądz, nauczyciel historii, a nawet policjant. Jak w mezolicie, łowca musi coś zdobyć, codziennie wyciągnąć jakąś monetkę – mówi dr hab. Maciej Trzciński, dyrektor Muzeum Archeologicznego we Wrocławiu i adiunkt w Katedrze Kryminalistyki Wydziału Prawa, Administracji i Ekonomii Uniwersytetu Wrocławskiego. Prof. Trzciński, do niedawna dość przychylny amatorom z poszukiwawczą pasją, ostatnio zradykalizował poglądy. Od lat przedstawiciele nauki z wyższością patrzą na eksploratorów, nazywając ich nieco pogardliwie detektorystami. Bo problemem jest właśnie ten detektor, czyli wykrywacz metalu. Większość poszukiwaczy w każdej wolnej chwili chwyta za sprzęt i udaje się w dawne miejsca bitew, na zapomniane linie frontu bądź zupełnie przypadkowe rejony, w których coś można znaleźć. To pasja, żar, pierwsze, często ważniejsze niż to rodzinne i zawodowe, życie poszukiwacza. Prawdziwe uzależnienie. Najczęściej łączone z miłością do historii, niekiedy również z dodatkowym zarobkiem. Do takich badań, bo poszukiwanie z wykrywaczem to już tzw. badania bezinwazyjne, potrzebna jest zgoda właściciela terenu, a w wielu przypadkach także konserwatora zabytków. Tymczasem rzadko kto o takie zgody się stara.
 

Prof. Maciej Trzciński powoli traci cierpliwość. W lasach coraz więcej śladów po poszukiwaczach, na polach mnóstwo eksploratorów, również zniszczone stanowiska archeologiczne stają się problemem.
 

– Musimy zrobić to samo, co w 2004 r. zrobiła Rumunia – mówi. – Tam jest reglamentacja i dokładne raportowanie, gdzie i kiedy zamierza się chodzić z detektorem. Za brak zgody na poszukiwania grożą dotkliwe kary. Nie może być tak, że ktoś obejrzy Indianę Jonesa, a zaraz potem kupuje najtańszy wykrywacz i idzie z synkiem kopać. Może zatrzymajmy się na chwilę i zastanówmy nad tym, że w ten sposób niszczymy naszą historię. Ludzie nie rozumieją, co to jest kontekst kulturowy, że jak wyciągną z grobu zapinkę, to ja się już nigdy nie dowiem, czy ona była przy prawym, czy lewym boku zmarłego… Prof. Trzciński przyznaje jednak, że wojna eksploracji z archeologią nikomu nie jest potrzebna.
 

– Są grupy, które robią dobre rzeczy z otwartą przyłbicą. I z nimi warto współpracować.
 

Od templariuszy do tygrysa
 

Michał Antczak pochodzi ze Słomina w powiecie płockim. W Warszawie pracuje jako inspektor taboru metra. W podstawówce miał dwóję z historii, a jednak to historia zawładnęła jego życiem. Pewnego dnia nauczyciel opowiedział o bitwie w okolicach Słomina i mały Michał postanowił kupić sobie wykrywacz metalu. Rodzice dołożyli do kieszonkowego, chłopak wyszedł z detektorem przed dom i od razu znalazł srebrną bransoletkę. Zaraz po niej swoją pierwszą monetę, boratynkę. Nie było już odwrotu, Antczak został poszukiwaczem.
 

– Żeby działać legalnie i zgodnie z literą prawa, ok. 10 lat temu założyliśmy Stowarzyszenie Eksploracyjne na rzecz Ratowania Zabytków „Sakwa” – opowiada eksplorator. – Dziś mamy sprawdzony skład kilkunastu kolegów i ponad 30 udanych akcji na koncie. Wszystkich naszych wypraw nie zliczę. Uważamy, że poszukiwaczy można podzielić na dwie grupy: pierwsza to pasjonaci, którzy kochają historię i chcą się nią dzielić z innymi. Druga to tacy, którzy robią to dla kasy. Pasjonatów trzeba zrozumieć, choć i tu bywają czarne owce. Ci, którzy niszczą i szukają tylko z powodu pieniędzy, poszukiwaczami nazwać nie można. To zwykłe hieny, bywają w każdym środowisku, także archeologicznym.
 

Dzisiaj Michał Antczak się śmieje, że mimo tej dwói z dzieciństwa sam prowadzi dla szkół program edukacyjny pod nazwą „lekcja historii w nowym stylu”. Jego stowarzyszenie dokonało spektakularnych odkryć. Nie zatrzymują „skarbów”, do których dotarli – według prawa należą one do skarbu państwa. Wszystko robią pro bono,
w weekendy, w ciągu tygodnia harują, wyczekując piątku, żeby się spotkać w swoim gronie.
 

W tym roku zostali organizacją pożytku publicznego. Uważają się za profesjonalistów i trzeba dodać, że szczęście wyjątkowo im sprzyja.
 

– Dostaliśmy pozwolenie konserwatora zabytków i właścicielki dawnego pałacu w Brzeziu koło Opatowa na zbadanie okolicznych pól pod kątem znalezisk z nim związanych – opowiada Michał Antczak. – I wtedy, przez zupełny przypadek, natrafiliśmy na średniowieczną bullę!
 

Połowę pieczęci z XV w., z ołowiu i cyny, z wizerunkami św. Piotra i Pawła i napisem JOHANNES PP XXIII, „Sakwa” przekazała Muzeum Diecezjalnemu w Sandomierzu. Pieczęć związana była z wybranym w czas wielkiej schizmy zachodniej antypapieżem Janem XXIII, uznawanym za uwodziciela i awanturnika. Naukowcy do dziś nie wiedzą, jak ten zabytek trafił do Brzezia.
 

Członkowie stowarzyszenia „Sakwa” uważnie słuchają opowieści, które przynoszą do nich ludzie. Nie gardzą też legendami. To od nich często zaczyna się poszukiwawcza przygoda. Tak było z korytarzem templariuszy łączącym kościół św. Idziego Opata w Ptkanowie z oddalonym o około kilometr kobiecym klasztorem.
 

– Legenda mówiła, że pod dzwonnicą znajduje się wejście do labiryntu przejść zbudowanych przez templariuszy. Zdobyliśmy pozwolenia i najpierw odkopaliśmy piwnicę pełną ziemi. Były w niej ludzkie szczątki i 40 monet z czasów Zygmunta III Wazy – mówi Michał Antczak. Później, dzięki zastosowaniu specjalistycznych metod, potwierdzili, że faktycznie pod spodem są tunele. Udało im się znaleźć ich wyjścia.
 

Dzięki takim akcjom „Sakwa” zyskała szacunek. Na koncie mają także odkrycia katakumb Arcybractwa Dobrej Śmierci pod kościołem Franciszkanów w Krakowie, tuż pod słynnym papieskim oknem, a także odnalezienie w dorzeczu Bzury w Kamionie radzieckiego samolotu Pe-2. Teraz przymierzają się do penetracji zamku Krzyżtopór i wydobycia wyjątkowo rzadkiego niemieckiego czołgu z czasów II wojny światowej.
 

Brakujące ogniwo
 

– Poszukiwacze są brakującym ogniwem w świecie archeologii, bo archeolodzy nie mają pojęcia
o sprawach technicznych wykrywaczy, o ich dostosowaniu do warunków glebowych. Czasem ratujemy honor archeologom, którzy wyrzucają na hałdy zabytki, bo ominęli je w trakcie badań. Doświadczenia poszukiwacza i archeologa dopełniają się – tłumaczy Michał Antczak.
 

Praktyka pokazuje, że wiele w tym racji. W 2011 r. na wykopaliskach w Czermnie właśnie dzięki użyciu detektora odkryte zostały precjoza będące przykładem najwyższego kunsztu złotniczego rusko-bizantyjskich jubilerów z XIII w. 
 

– Ten teren był od bardzo dawna niszczony – opowiada eksplorator Artur Troncik. – Ludzie szukający na tym miejscu dla zarobku tylko czekali, aż po polach przejedzie traktor z pługiem, który zmiesza ziemię i wyrzuci jej nową warstwę z fantami. Ot, takie eldorado. Ci pseudoposzukiwacze byli przeganiani, a traktorzysta w spokoju rok w rok niszczył stanowisko archeologiczne. Zostałem polecony jako operator wykrywaczy prof. Andrzejowi Kokowskiemu, szefowi Instytutu Archeologii UMCS. Od dawna pomagam archeologom, na czytelnych zasadach, po pracach dostarczam dokumentację. Wspólnie chodziliśmy po terenie, w końcu wykrywacz dał dziwny sygnał, słaby i głęboki. Nie wiedziałem, co to może być, więc zgodnie z zasadami powiadomiłem archeologów i oni już zajęli się resztą.
 

W 2012 r. Artur Troncik, przy boku prof. Andrzeja Kokowskiego i archeologa Marcina Piotrowskiego, otrzymał nagrodę w plebiscycie Travelery National Geographic za naukowe odkrycie roku. Troncik przyznaje jednak, że nie był to jego największy eksploracyjny sukces. Kiedy był chłopcem, poszedł śladem legendy o złotym zegarku ukrytym przez partyzanta na obrzeżach jego wsi. Legenda stała się prawdą, choć legendarny złoty zegar okazał się pięknym kompasem z zegarem słonecznym. Ale był!
 

– Na tym polega magia poszukiwań – mówi Artur. – Wiele osób patrzy na skarby przez ich wartość materialną, ale dla takich poszukiwaczy jak my często ważniejszy jest stary guzik, którego szukamy od dawna. A że przy okazji trafimy na rzymskie monety, to już jest robota dla archeologów, a dla nas tylko wielka satysfakcja i nauka.
 

Syndrom Indiany Jonesa
 

Każdy w dzieciństwie grzebał w szufladach, szukając rozwiązania prawdziwych bądź wyimaginowanych rodzinnych tajemnic. Niektórych bakcyl nie opuszcza przez całe życie. Gdy się budzi, nagle szacowny lekarz zaczyna marzyć
o odnalezieniu bursztynowej komnaty, a nobliwy prawnik chwyta za łopatę i kopie za domem.
 

– Zawsze dziwi mnie, gdy jakiś bogaty biznesmen, na co dzień korzystający z wywiadowni gospodarczych, słysząc np. o złotym pociągu, traci rozum i bez weryfikacji źródeł wydaje pieniądze na takie poszukiwania – mówi Marek Kowalski z wałbrzyskiego urzędu konserwatorskiego. Skąd pochodzą informacje o skarbach? Najczęściej od umierającego dziadka, który powtórzył coś wnukowi. Czasem jest to np. ksero mapy kupionej na targu staroci. Prof. Maciej Trzciński dodaje, że w Polsce mamy już syndrom Indiany Jonesa. Czasem bardziej liczy się chwila ekscytacji, nadzieja na znalezisko niż samo odkrycie. Z drugiej strony poszukiwacza cieszy nawet zwykła klamerka z czasów II wojny światowej. Ważne, że znaleziona samodzielnie.
 

– Co może być w podziemiach Ślęży? – pytam Hrabiego, gdy wieczorem siedzimy przy świecach z grupą innych poszukiwaczy.
 

– Wszystko – odpowiada. Za chwilę zgromadzeni się przekrzykują. Każdy ma swoją teorię, od latających nazistowskich spodków po składy ze starym winem. W końcu opowieści zbaczają w kierunku wszystkich bursztynowych komnat i złotych pociągów. I choć archeolodzy złoszczą się na poszukiwaczy, to właśnie przez złoty pociąg więcej osób postanowiło zdawać w ub. roku na archeologię. Choć ten medal ma dwie strony, to dla wszystkich jest takim samym skarbem.
 

Tekst: Joanna Lamparska
 

 


Ten człowiek jest chyba ze stali! Zobacz film o wyróżnionym przez nas nagrodą Traveler w kategorii "Wyczyn Roku"!