W okolicach niewielkiego wzgórza pod Asconą żyło się spokojnie aż do 1900 r. Podobnie jak w innych wsiach i miastach włoskojęzycznego kantonu Ticino, ludzie byli tu może nie najbogatsi, ale porządni i w miarę szczęśliwi. W niedzielę chodzili do kościoła, by podziękować Najświętszej Panience za tegoroczne zbiory orzechów i wina, a po mszy ze swych glinianych boccalino (rodzaj tradycyjnych kubeczków do wina) popijali domowej roboty merlota zmieszanego z lemoniadą gassosa. I w przeciwieństwie do sąsiadów z niemieckojęzycznych kantonów Szwajcarii niezbyt przejmowali się dniem jutrzejszym.

Kiedy na początku XX w. wzgórze pod Asconą zakupił Henry Oedenkoven, 25-letni syn holenderskich bogaczy, nic nie zwiastowało, że młodzieniec wywoła tu aż taki zamęt. Ot, kolejny bogaty świr, który bredzi coś o odkryciu „najbardziej energetycznego miejsca na ziemi”. Gdy jednak Henry ściągnął do swej posiadłości bogatych znajomych z Europy i ogłosił powstanie komuny o nazwie „Monte Verita”, wybuchł skandal. Do tego doszły plotki, że mieszkańcy chodzą bez ubrań, nie jedzą mięsa, w dodatku sypiają ze sobą w dowolnych konfiguracjach. Nazwano ich balabiott, czyli „nadzy tancerze”. – Opowieści sąsiadów wcale nie były pozbawione podstaw – mówi mi Lorenzo Sonognini, dyrektor kulturalno-rekreacyjnego ośrodka Monte Verita, które  mieści się dziś w tym miejscu.

– Bez cienia przesady można powiedzieć, że to właśnie tutaj znajduje się kolebka światowego nudyzmu, wegetarianizmu, a nawet ruchu hipisowskiego i New Age. Ameryka miała swoje dzieci kwiaty, my ponad pół wieku wcześniej mieliśmy „nagich tancerzy – uśmiecha się Sonognini. I pokazuje mi zachowane pamiątki po prekursorach szalonej wolności: fragmenty sprzętów do ćwiczeń gimnastycznych, prysznice pod gołym niebem, domki, w których mieszkali członkowie dziwnej sekty, wreszcie jedyną w Europie plantację herbaty.

Wkrótce sława Wzgórza Prawdy przekroczyła granicę Ascony, a nawet kantonu Ticino. Do „słonecznego sanatorium” zaczęli przyjeżdżać znani buntownicy początku wieku, m.in. pisarz Hermann Hesse, psychoanalityk Carl Jung czy dadaista Hugo Ball. – A pierwotnie zgorszeni mieszkańcy okolic zwietrzyli w całym zamieszaniu interes. Niedaleko osady zbudowali hotel, którego główną atrakcją była możliwość podglądania z okien nudystów. – Taki pierwszy w Europie peep-show – śmieje się Sonognini. Dziś na wzgórzu znajduje się hotel w stylu Bauhaus i muzeum, w którym można zobaczyć stare zdjęcia komuny. – W naszym dialekcie do teraz istnieje też słowo balabiott. Matki nazywają tak nastoletnie dzieci, które nie chcą się uczyć ani pracować – dodaje dyrektor, częstując mnie merlotem zmieszanym gasossą. Na szczęście ulubiony drink mieszkańców Ticino nie zmienił się od czasu Henry’ego.

 

Szwajcarski kanton Ticino od zawsze kojarzył się z rajem – tłumaczy mi Patricka Carminati, moja przewodniczka po regionie. Chcesz? Pokażę ci inną utopię, nie mniej ciekawą – zachęca, prowadząc mnie do znajdującego się na tym samym wzgórzu Sanktuarium Sztuki Elisarion. Stworzył je pochodzący z Tallina malarz i poeta Elisar von Kupffer oraz jego życiowy partner filozof Eduard von Mayer. Założyli oni mistyczno-artystyczny ruch religijny o nazwie Klarismus („Jasność”), który skupiał głównie gejów i lesbijki.

Może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że grupa działała w latach 20. ubiegłego wieku, w czasach kiedy niemal w całej Europie za kontakty homoseksualne wsadzało się ludzi do więzień. Niedawno namalowane przez Elisara freski przeniesiono z jego willi nad pobliskim jeziorem Maggiore na Monte Verita. Wyglądają dziwnie – coś w rodzaju mieszanki kościelnej polichromii i gejowskiego soft porno. – Mogło to powstać tylko w Szwajcarii – opowiada Patricia.

 

W Europie wielu nadal twierdzi, że jesteście europejską oazą szczęścia. Zgadzasz się? – pytam. – Dla mnie raj to Szwajcaria włoskojęzyczna. To prawda, żyjemy biedniej niż w innych częściach kraju. Ale jesteśmy najbardziej radośni! Wiesz, że mamy tu w roku 15 dni wolnych od pracy? – uśmiecha się Patricia. – W niemieckojęzycznych kantonach tylko osiem, czasami dziesięć. I to nasze dolce vita! Do tego świetna kuchnia, polecam ci polentę z królikiem.

Zabiera mnie na mały rejs statkiem po otoczonym Alpami jeziorze Lugano. Przypływamy do pięknej miejscowości, która jeszcze w XVIII w. nazywała się Calprino i była małą wioską rybacką. Kiedy dwa wieki temu zaczęli tu przyjeżdżać turyści z Anglii i Szkocji, miejsce nazwali Paradiso. Sto lat temu władze kantonu zatwierdziły nową nazwę jako oficjalną.

 

Jak się pani żyje w najszczęśliwszym kraju Europy? – pytam z kolei Corrine Seiler, emerytowaną historyk sztuki w Bernie. To miasto jest nieformalną stolicą Szwajcarii. Formalnej nie ma, tu jest tylko siedziba władz konfederacji. Mimo to 130-tysięczne miasto ma kameralny charakter. – Mówi pan o Szwajcarii? Cóż, nasza niemieckojęzyczna część jest zdecydowanie najszczęśliwsza! – z dumą zachwala swój region. – Moim zdaniem właśnie Berno jest kwintesencją szwajcarskości – dodaje.

Corrine, mimo zaawansowanego wieku, może się pochwalić świetną formą. Dlatego proponuje, że pokaże mi miasto z perspektywy hulajnogi. To nowy sposób promocji Berna wspierany przez lokalne władze. Pojazdy można wypożyczyć m.in. na głównym dworcu kolejowym.

Dziwię się, że podróżowanie na tym dziwnym sprzęcie idzie mi tak łatwo. Może to urok tutejszej starówki wpisanej w 1983 r. na listę światowego dziedzictwa UNESCO? W jej sercu wznosi się późnogotycka katedra św. Wincentego z najwyższą kościelną wieżą w kraju. Ale i tak od 500 lat miastem rządzi zegar na średniowiecznej bramie miejskiej zwanej Zytglogge. – Chce pan zrozumieć naszą mentalność? Pokażę panu ten zegar od środka – mówi Corrine. Od kilkudziesięciu lat ma uprawnienia przewodniczki, a wraz z nimi – klucze do zegarowej wieży. Wchodzimy po XIII-wiecznych schodach, które kiedyś prowadziły do mieszczącej się tu strażnicy przerobionej później na więzienie, a następnie archiwum. Niezmienny pozostał jedynie geniusz konstrukcji gigantycznego zegara.

Z precyzją w głosie i nauczycielską wskazówką w ręku pani Seiler długo tłumaczy mi zasady działania mechanizmu. Szczerze mówiąc, niewiele z tego rozumiem, gdyż z techniczną wyobraźnią u mnie na bakier. Mechanizm pokazuje aktualną fazę księżyca, porę roku i znak zodiaku, w którym znajduje się właśnie słońce. Cztery minuty przed każdą pełną godziną zaczynają się poruszać widoczne z ziemi figurki: kogut, bóg czasu Chronos oraz niedźwiedź. – Dlaczego niedźwiedź? – pytam Corrine i widzę na sobie jej surowy wzrok. – O tym później, teraz o mechanizmie – mówi uprzejmie, acz stanowczo. – Dla mnie ten zegar jest właśnie uosobieniem mojego państwa. Świetnie zorganizowanego, w którym wszystko działa jak należy. Lubię rodaków z francuskojęzycznej i włoskojęzycznej części tego kraju, ale – nie oszukujmy się – w ich kantonach czujemy się trochę jak za granicą. U nas bije serce Szwajcarii – mówi z dumą. – I to my mamy najbardziej szwajcarskie danie, jakim jest ziemniaczane rösti. Solidne jak nasze społeczeństwo – dodaje.

 

Ci włoskojęzyczni mówią o was, że jesteście trochę sztywni – rzucam prowokacyjnie. – Tak? A widział pan u nich starszą panią na hulajnodze? – pyta z uśmiechem, pokazując na siebie. I prowadzi mnie pod XIX-wieczny budynek Bundeshaus, jedynego parlamentu w Europie, do którego może wejść każdy z ulicy. Na zewnątrz zero ochrony – aż trudno uwierzyć, że to siedziba władz najbogatszego kraju w Europie. Na placu przed budynkiem fontanna złożona z 26 wodotrysków – dokładnie tylu, ile jest kantonów. Każdy rząd kantonalny co roku wnosi opłatę za swoją część zużytej wody. – Porządek musi być – zauważa moja przewodniczka. No tak, w końcu jestem w Szwajcarii!

Porządek obowiązuje też w serwowaniu wiedzy o Bernie. Był czas na wykład o zegarze, teraz kolej na niedźwiedzia. Miasto założył w 1191 r. książę Bertold V, który podczas polowania miał ustrzelić tutaj misia. Według legendy to on nadał miejscowości nazwę pochodzącą od niemieckiego słowa Bär, czyli właśnie niedźwiedź. Na dowód obok mostu Nydeggbrücke nad rzeką Aare trzymane są te zwierzęta. Tradycja ich hodowli sięga lat 50. XIX w., ale kilka lat temu niezbyt wygodny wybieg zmodernizowano. Dziś para drapieżników: Björk i Finn, mają do dyspozycji 6 tys. m2! – Nawet one znalazły tu swój raj! – chwali się Corrine.

 

Jeśli szukasz wewnętrznego spokoju, jedź do szwajcarskiego Montreux. Dla mnie to raj na ziemi – cytatem z legendarnego wokalisty zespołu Queen Freddiego Mercury’ego wita mnie we francuskojęzycznej części Szwajcarii Dagmar Blom ze Szwajcarskiej Organizacji Turystycznej.

Nie zdążyłem jej nawet zapytać, gdzie w tym kraju jest najpiękniej i najbardziej szwajcarsko. Sama mówi, że w jej regionie, czyli we francuskojęzycznych miastach nad Jeziorem Genewskim.

Słowa Mercury’ego nie były kurtuazją. Ostatnie lata życia spędził właśnie w Montreux, a po śmierci jego prochy rozsypano nad okolicą. Żeby nie było wątpliwości, że artysta trafił do raju. Dziś jego pomnik stoi na promenadzie w najbardziej reprezentacyjnej części miasta. Artysta spogląda na jezioro – ma ono barwę tak intensywną, że aż trudno uwierzyć, że stworzyła ją natura, a nie świeżo upieczony grafik, który dorwał się do Photoshopa. Zresztą widoczne po drugiej stronie Alpy są równie nienaturalnie śnieżnobiałe, a zieleń trawy – absurdalnie zielona.

Miejskim autobusem jedziemy do odległego o 20 min drogi zamku w Chillon. Światową sławę zawdzięcza on lordowi Byronowi, który go odwiedził w 1915 r. Pisarz był pod tak dużym wrażeniem gmachu, że wkrótce napisał swój słynny poemat Więzień Chillonu. – Dzięki temu nasz zamek stał się w epoce romantyzmu kultowy – opowiada Claire Huguenin, pracująca w tutejszym muzeum historyczka sztuki. Coś z tego czaru pozostało do dziś.

Po lekcji historii w tysiącletnim zamku przysiadam w miejscowej restauracji na lampkę wina. – My tu we francuskojęzycznej części Szwajcarii chyba jesteśmy najbardziej szwajcarscy – mówi mi Dagmar, jakby zgadła, o co chcę ją za chwilę zapytać. – Ani przesadnie uporządkowani, jak ci z Berna czy Zyrychu, ani bujający w obłokach, jak ci z Ticino. Łączenie skrajności to nasz klucz do sukcesu – dodaje.

Sam nie wiem, co myśleć. Próbuję wytropić klucz do szwajcarskiej duszy i za cholerę mi się nie udaje. Czasem jadąc do sąsiedniego kantonu, mam wrażenie, że odwiedzam inny świat. Gdzie więc jest ta prawdziwa Szwajcaria? Najbardziej przekonującej odpowiedzi udzieliła mi poznana w Ticino Patricia, ta sama, która jako pierwsza opowiadała mi o tutejszym „raju”.

– O tym, że jesteśmy jednym narodem, decydują nie obiektywne czynniki, lecz nasza wola bycia Szwajcarem oraz duma z tego faktu. Inne narody łączą: historia, więzy krwi, język czy religia. Nas to wszystko dzieli. W obawie, żebyśmy się nie pozabijali, nasi mądrzy ojcowie przyjęli przed wiekami zasadę tolerancji do inności i szacunku do siebie nawzajem. A 200 lat temu ogłosiliśmy neutralność. Dzięki temu w XX w. ominęły nas faszyzm, komunizm oraz dwie światowe wojny.

Również dziś w pogrążonej kryzysem Europie jesteśmy jak wyspa szczęścia. Wiesz, co jest naszym jedynym problemem? To, że nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. Czasem boję się o swoje dzieci, że żyją w zbyt pięknym i dostatnim kraju. Bo dostały to wszystko za darmo. Nie wiem, czy kiedyś będą umiały ten fenomen docenić.

Chyba wiem, o czym mówi. Ale to już temat na zupełnie inny tekst.