Zaraz za Iquitos, gdzie zatrzymali się na kilka dni, by uzupełnić osprzęt w postaci, mających tendencje do nader uciążliwego rozpadania się napędów, zauważyli ogromną zmianę w porównaniu z pokonywaną niedawno Ukajali. Na rzece nie było już tylu zakrętów, gadające ryby zastąpiły zachwycone nietypowym towarzystwem delfiny, woda natomiast nie tak ceglastoczerwona jak dotychczas, była dużo łagodniejsza, bo pozbawiona większych fal, ale za to jaka szybka! Rowerzyści z dumą i wielką radością odnotowywali osiąganą prędkość – średnio około 10-14 km/godz. Czasem nawet nie było potrzeby pedałować, a pojazdy i tak przesuwały się w niezłym tempie, zmierzając do kolejnego celu podróży, już na granicy peruwiańsko-brazylijskiej.
 

Dawid w podskokach
 

Jakież było zdziwienie grających w piłkę nożną dzieci z osady San Carlos Mariage, gdy dwaj gringos zapytali, czy mogą przyłączyć się do meczu. Przez chwilę stały osłupiałe, nawet ich rodzice zatrzymali się na chwilę patrząc z niedowierzaniem. Zaskoczeniem było już samo przybycie białych, do tego pochodzących z dalekiego kraju o niewiele im mówiącej nazwie ‚Polonia‘, a na dodatek płynących czy jadących, któż ich tam wie, zabawnymi pojazdami po rzece. Wspólny mecz, to dopiero atrakcja!
 

Powołano dwie drużyny złożone z sześciu chłopców, jednej dziewczynki oraz Dawida i Huberta, którzy stanęli naprzeciw siebie. Jak przystało na porządny mecz piłki nożnej, graczom towarzyszyła pokaźna grupa kibiców, bo na miejsce rozgrywek zlecieli się niemal wszyscy mieszkańcy osady. Pewnie nawet na drugim brzegu rzeki słychać było skandowanie „David! David!“ i „Huberto! Huberto!“ wyrażające może nie tyle podziw dla samej techniki gry i umiejętności podróżników, ile uznanie dla samego ich udziału we wspólnej zabawie.
 

Po dogrywce, a potem rzutach karnych zwycięstwo przypadło drużynie Huberta. Pokonani mieli zrobić po 40 podskoków. Dzieci nie kryły rozbawienia z widoku skaczącego białego dryblasa, który wielce zaskarbił sobie ich sympatię, podobnie jak i jego brat.
 

O meczu z amazońskimi rowerzystami mieszkańcy małej peruwiańskiej wioski długo będą pamiętać.
 

Amazońska smażalnia frytek
 

Nie tylko grą w piłkę nożną Dawid i Hubert zdobywają przyjaźń miejscowych, dorosłych i dzieci. W wiosce San Alberto dzieciaki pokochały ich na przykład za ... frytki z juki.
 

- Kiedy przygotowujemy sobie jedzenie, zwykle dzielimy się nim z dziećmi, które przychodzą na nas popatrzeć – opowiada Hubert. – Oczywiście, tym razem też przybiegło ich kilkoro. Akurat na kolację była smażona juka. No to je poczęstowaliśmy. Ale zajadały! No, ale te dzieciaki mieszkają na ... plantacji juki, więc ja te frytki smażyłem pół nocy. Strasznie im się jeszcze podobało, jak Dawid mieszał je z solą. Uczta była przednia!
 

Tym razem rodzice dzieci nie przyłączyli się do wspólnego biesiadowania. Akurat w telewizji emitowano reality show typu „Nieustraszeni“ (amerykańśki Fear Factor), którego bohaterowie mają do wykonania zadania wymagające od nich wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Wioska niemal opustoszała, gdy rozbrzmiał sygnał programu. Dorośli mieszkańcy zasiedzieli przed telewizorami, podczas gdy ich pociechy urzędowały do późnych godzin ze swoimi własnymi „nieustraszonymi“.
 

Witajcie w nowej ziemi obiecanej
 

- Podróż Amazonką to nie tylko pływanie po rzece, przemieszczanie się od wioski do wioski, od miasta do miasta. Mamy czasem wrażenie, że nasze rowery amazońskie to wehikuły czasu umożliwiające powrót do przeszłości. Ostatnio na przykład trafiliśmy do czasów biblijnych – opowiadają bracia.
 

Biblijna wioska o nazwie El Alto Monte de Israel skrywa się w amazońskiej dżungli. Tworzy ją społeczność – Los Israelitas - żyjąca ściśle według zasad Nowego i Starego Testamentu.
 

Docierających do osady Dawida i Huberta powitała grupa złożona z kilku kobiet z nakryciami na głowach i przypominających zakonnice oraz kilku mężczyzn noszących „niemrawe brody“ - to określenie Dawida. Początkowo trochę nieufni w stosunku do przybyszy, szybko przełamali swoje ewentualne uprzedzenia i zaprosili gości podróżujących na „dziwnych wynalazkach“ do wioski. Po spotkaniu z guru Las Isrealitas i zapoznaniu się z podstawowymi przykazaniami, bracia mieli okazję zakosztować biblijnych potraw i poczuć przez jeden wieczór atmosferę Nowej Ziemi Obiecanej. Noc spędzili na barce u Jose.
 

A już dwa dni później i jakieś 150 kilometrów dalej przenieśli się do czasów sprzed ery elektryfikacji.
 

Tajemniczy milczek
 

Niemal co noc padał deszcz. Po upalnym dniu przynosił miłe orzeźwienie i oczyszczenie, poza tym jego szum przyjemnie usypiał. Niemniej moczył wszystko „do suchej nitki“ i utrudniał przygotowywanie posiłków, więc szczególnie atrakcyjnymi dla braci miejscami noclegowymi były te, które znajdowały się pod zadaszeniem.
 

Kolejny wieczór znowu zapowiadał się deszczowo. Dawid i Hubert dotarli akurat do Caballococha, gdy zdecydowali, że czas dobić do brzegu i rozbić obóz na noc. Podpłynęli kawałek pod prąd, gdy na wzgórzu dostrzegli małą chatkę. Płynąc w jej kierunku spotkali rybaka, jak się okazało właściciela domku. Po krótkiej rozmowie zaprosił ich do swego gospodarstwa.
 

Zagroda rybaka stanowiła kompletnie odrębny świat, oddalony o setki lat od teraźniejszości. Dla uzależnionego od zdobyczy współczesnej cywilizacji człowieka to miejsce, w którym nie wyobraża sobie życia, a jednocześnie coraz częściej za nim tęskni.
 

Chatkę tworzyło pomieszczenie, o wymiarach mniej więcej dwa na trzy metry. W środku miejsce do spania dla jednej osoby i nic poza tym. Do jednej z zewnętrznych ścian domku przylegała wiata, pod którą bracia rozłożyli swój namiot. Gdy zapadł zmrok, w ciemności zatliły się wątłe światełka świec. O prądzie nie ma mowy.
 

Opisując to miejsce i życie w nim bracia wskazują na niesamowitą prostotę, a wręcz prymitywność. Pełną uroku, a nawet fascynującą prymitywność.
 

Około 50-letni Tito ma kilka kur, hoduje jukę i łowi ryby. Z tego się utrzymuje. Żyje trochę jak pustelnik, milczący, zamknięty w sobie, pogrążony w zamyśleniu i niemal mechanicznie wykonujący wszelkie czynności. A przy tym spowija go coś tajemniczego i onieśmielającego.
 

- To był człowiek, który o nic nas nie pytał, właściwie to z nami nie rozmawiał – mówi Dawid. - Było w nim coś takiego, że nie potrafiłem go nawet zapytać, dlaczego żyje w taki sposób i w takich warunkach, skoro w odległości tylko 30 minut łódką jest całkiem spore miasto, gdzie są ludzie, jest internet.
 

Odpowiedź na pytanie, którego nie odważył się zadać znalazł chyba sam, stwierdzając: - To było dla mnie fantastyczne móc doświadczyć takiego super prymitywnego życia.
 

Tu zaczyna się Brazylia!
 

Im bliżej granicy z Kolumbią i Brazylią, tym bardziej zauważalne stawały się zmiany w krajobrazie przybrzeżnym Amazonki. Coraz ładniejsze i coraz bardziej kolorowe domy z szybami w oknach, zadbana i przystrzyżona trawa, coraz lepsze łódki.
 

- To, co zwróciło naszą uwagę, to inny stosunek do życia spotykanych tu ludzi w porównaniu z tymi, których widzieliśmy w głębi Peru. Widać bardziej materialne podejście, zależy im na bardziej komfortowym życiu, mieszkaniu, poprawianiu swojego statusu i jakości życia – zauważają bracia.
 

Wraz z pojawieniem się pierwszego patrolu straży granicznej, który podpłynął do rowerzystów, nadszedł czas pożegnania z gościnnym i przyjaznym Peru, gdzie spędzili ostatnie niemal cztery miesiące. Dzień później dotarli do przejścia granicznego w Santa Rosa. Trzydzieści lat temu były tu koszary wojskowe i jedna budka strażnicza, dziś jest to już miasteczko. W grudniu 1985 roku do punktu granicznego dopływałem ostrzeliwany przez wojskowych strzegących granicy. A potem musiałem długo tłumaczyć kto, gdzie, po co i dlaczego pływa kajakiem po Amazonce. Obecnie, braciom wystarczyło „zagadać strażnika i nie dopuścić go do słowa“, by wbił im do paszportów pieczątki uprawniające do wjazdu na terytorium Brazylii. Sprawnie i bez problemu, tyle, że gadatliwie, ale w tym rowerzyści są nieźli.
 

Z przymocowanymi do ram rowerów amazońskich małymi choinkami oświetlonymi zakupionymi jeszcze w Iquitos lampkami „Made in Poland“, Dawid i Hubert wpłynęli do przepełnionej świąteczną atmosferą miejscowości Tabatinga. I tak się w niej dobrze poczuli, że postanowili spędzić tam święta. A wszystko za sprawą pewnych Kolumbijczyków.
 

Przyjaciele ze skanera
 

Już nie jeden raz Dawid i Hubert przekonali się, że ich radosne podejście do życia, entuzjastyczne nastawienie do ludzi, wesołe spojrzenia i ciągłe uśmiechy na twarzach zjednują im życzliwość niemal w każdym miejscu. Bracia wysnuli zresztą teorię, że chyba posiadają jakiś rodzaj „skanera“ wychwytującego przyjaciół wśród spotykanych po drodze ludzi. W ten sam sposób wychwycili mieszkających po brazylijskiej stronie, pochodzących z Kolumbii właścicieli barki: Martę i Jorge oraz Nicole, córkę Marty i jej chłopaka Jesusa Fabiana. Od pierwszego spotkania całą szóstkę połączyła jakaś niewytłumaczalna, metafizyczna więź.
 

- To są najfajniejsi ludzie, jakich spotkaliśmy podczas naszej podróży – mówi Dawid. –Bardzo nas prosili, żebyśmy spędzili z nimi święta. Nie potrafiliśmy i nie chcieliśmy odmówić.
 

Przygotowania do świąt polegały przede wszystkim na zakupach. Trochę prezentów, ale głównie fajerwerków. Choinki, światełka, muzyka, jak wszędzie, wprowadzały w świąteczną atmosferę.
 

- Ale nie tak jak w Polsce, bo w Polsce pachnie sosenką – stwierdził nieco nostalgicznie Hubert.
 

Zapach sosny budzi wspomnienia Wigilii i świąt spędzonych z rodziną. Pierogów lepionych przez Huberta, mieszających się zapachów ciast pieczonych przez mamę, gotowanej kapusty, barszczyku. Dom spowity atmosferą radosnego oczekiwania na spotkanie z najbliższymi.
 

- To było cztery lata temu – wspomina Hubert. - Mieszkałem wówczas w Norwegii z żoną i malutkim wtedy synkiem, Dawidkiem. Na święta przyjechali do nas rodzice, Dawid i drugi brat, Kamil. To właśnie w tamte święta uświadomiłem sobie, czym jest dom. Dom to nie miejsce, to ludzie. Rodzina, bliscy tworzą dom, gdziekolwiek się jest, byle razem. I chociaż wniosek ten nie jest wcale odkrywczy czy oryginalny, dla mnie stanowił swoiste ukojenie, przypomnienie, że mam na kim polegać, radość, że ich wszystkich mam. To były chyba jedne z najwspanialszych świąt, jakie przeżyłem. Później bywało ze mną różnie, ale nigdy nie zapomniałem tego niezwykłego poczucia bliskości. Kiedy spotykam się z mamą, tatą i moimi braćmi, to wiem, gdzie jest ten mój dom.
 

W Brazylii ma tę namiastkę domu – starszego, przyrodniego brata (stąd różne nazwiska). A w Polsce oparcie w rodzicach zajmujących się obecnie jego dziećmi dopytującymi się ciągle, kiedy tata wróci i mocno kibicujących obu swoim synom w drodze do Atlantyku.
 

- Dla mnie, od kilkunastu lat święta w naszym domu w Arizonie są połączeniem tradycji polskiej i filipińskiej – opowiada z kolei Dawid. - Na stole pojawia się filipiński pancit, czyli makaron z warzywami i mięsem, które przygotowuje moja żona Michelle oraz pierogi, bigos, makowiec, które przyrządzamy albo które przywożę z polskiego sklepu w Chicago. Oczywiście, dzielimy się opłatkiem. Ale prezenty dzieci dostają dopiero 25 grudnia nad ranem.
 

Nie taka cicha noc
 

W wigilijny wieczór niebo nad Brazylią zasnuło się chmurami. Na barce zaświeciły się lampki na choince, na stole pojawił się pieczony indyk, pieczone prosię i ogromna butelka szampana. Otoczenie wypełniła głośna muzyka i gwar rozmów. Raz po raz na barce pojawiali się nowi ludzie, rodzina i przyjaciele Marty i Jorge. Po wyjściu ostatniego gościa, Dawid i Hubert wyciągnęli opłatek, przywieziony z domu misyjnego w Iquitos. I nagle zrobiło się cicho, niemal nabożnie, bo gospodarze uznali, że okrągły opłatek to hostia, coś świętego. Na chwilę jakby czas się zatrzymał. Przy dźwiękach pluskającej o burty barki Amazonki i odgłosach łamanego opłatka, przeszedł szmer wypowiadanych życzeń: „todo lo mejor“, „wszystkiego dobrego“.
 

To była chwila, w której trochę nieoczekiwanie dla siebie Dawid i Hubert dali się ponieść niezwykłej atmosferze. Męska przygoda nie zakładała tęsknoty za domem, a jednak magia świąt nie pozwalała przestać myśleć o najbliższych oddalonych o tysiące kilometrów.
 

- Wiem, że często jestem poza domem i sam nie wiem, czego ciągle szukam, ale w Wigilię zawsze pragnę być z rodziną – pisał do mnie Dawid leżąc w swoim hamaku w wigilijną noc. – Nikt i nic nie zastąpi mi atmosfery rodzinnej, teraz walczę z myślami, czekam aż ten dzień minie i popłyniemy dalej.
 

Mimo to, Dawid jest niezmiernie wdzięcznym nowym kolumbijskim przyjaciołom za serdeczność, życzliwość i gościnność, jakiej zaznali w te święta.
 

- Wiem jedno, nie zapomnę tych wspaniałych ludzi nawet, jak mnie kiedyś złapie Alzheimer – dodaje ze śmiechem.
 

Dla Huberta, który zdaniem brata na rzece często ma ciche dni, a więc oddaje się rozmyślaniom, towarzystwo roześmianych i radosnych Latynosów stanowiło przyjemną odskocznię. Niemniej nie przestawał zastanawiać się, jak Dawidek i Filipek spędzili święta. Na drugiej półkuli już noc, więc maluchy pewnie śpią.
 

- Mam nadzieję, że moi chłopcy ucieszyli się z wizyty Mikołaja, bo poprosiłem rodziców, żeby namówili kogoś do przebrania się i wręczenia maluchom prezentów. – mówi Hubert. - Mam nadzieję, że są zadowoleni z podarunków. Brakuje mi tych moich chłopaków. Podróż po Amazonce jest wspaniałym przeżyciem, które dodatkowo potęguje radość z każdego dnia przybliżającego mnie do powrotu do domu.
 

O północy w niebo wystrzeliły smugi iskier i rozległ się huk wystrzałów fajerwerków. Ale tylko po brazylijskiej stronie. Po kolumbijskiej jest to zabronione. I znowu nie była to już cicha noc.
 

Do siego roku!
 

Dawid i Hubert zaraz po świętach wsiedli znowu na swoje amazońskie rowery i pomknęli w kierunku Atlantyku. Pomknęli dosłownie, bo pędzą nawet po 100 kilometrów dziennie. Sylwester i Nowy Rok zastanie ich gdzieś w dżungli.
 

Tradycyjne noworoczne postanowienie obu braci dotyczy oczywiście realizacji celu i dopłynięcia do Belem. Hubert założył sobie dodatkowo, że stanie się bardziej stanowczy i konsekwentny. Niewątpliwie dotarcie na rowerach do oceanu będzie jedną z pierwszych oznak stanowczości i konsekwencji.
 

Kolejny przystanek w Manaus. A póki co, SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!
 

Autor: Piotr Chmieliński