Nie wiemy kiedy, gdzie i jak umrzemy. Chyba że ktoś zaplanuje swoją śmierć. Tak zrobił pewien Francuz, Jacques Le Fevrier. Miał dość życia i postanowił się zabić. Wszystko przygotował bardzo starannie. Stanął nad brzegiem urwiska, założył sobie pętlę na szyję, sznur przymocował do wznoszącej się nad brzegiem skały, po czym zażył truciznę. Nie skoczył od razu.

Wcześniej podpalił na sobie ubranie i przyłożył do skroni pistolet. Wystrzelił, gdy rzucił się w dół. Ale miał pecha. Wystrzelona z pistoletu kula przecięła sznur, na którym zamierzał się powiesić i samobójca wpadł do morza. Płonące ubranie zgasło, zalewająca usta woda sprawiła, że zwymiotował truciznę, a na koniec tonącego mężczyznę dostrzegł rybak i pospieszył z pomocą.

Pechowego samobójcę wyciągnięto na brzeg i odwieziono do szpitala, gdzie… zmarł z wyziębienia. Le Fevrier osiągnął swój cel, jednak pośmiertnie nominowany został do nagrody Darwina i dziś figuruje tam obok takich postaci jak James Burns z Alamo.

Jadąc ciężarówką usłyszał on dziwny hałas wydobywający się spod podwozia. Zaniepokojony, postanowił sprawdzić, co się dzieje, ale zrobił to w sposób nietuzinkowy. Nie zatrzymał samochodu i nie wyłączył silnika, lecz poprosił siedzącego obok kolegę, by przytrzymał kierownicę. Sam opuścił kabinę i zajrzał pod podwozie. Żywy stamtąd nie wyszedł. Ubranie wkręciło mu się w wał napędowy i zginął...

Jean Harlow i jej zabójczy blond

Dziwnym trafem bezsensowne, absurdalne i spektakularne przyczyny zgonów nader często przytrafiają się ludziom szeroko pojętej sztuki. Oto Joseph Hennell, niski 40-letni mężczyzna, który przed I wojną światową występował w wodewilach przebrany za kobietę. W tamtych czasach często spotykało się aktorów tego typu, ale Hennell chciał być jedynym swego rodzaju.

Na głowę zakładał ufryzowaną perukę, na nogi pończochy i buty z cholewą do pół łydki, a do tego długą suknię i mocno opinający talię gorset. W takim właśnie stroju pojawił się też 3 listopada 1912 r. na deskach teatru w Saint Louis. Zasłabł jednak w trakcie przedstawienia i zmarł trzy godziny później. Okazało się, że zabił go... gorset.

Robił to po cichu, stopniowo, od wielu lat. Z początku gorset Hennellowi zbytnio nie szkodził. Problemy pojawiły się, gdy w miarę upływu lat aktor zaczął tyć. By prezentować się dobrze na scenie gorset wiązał coraz ciaśniej. Lekarze i przyjaciele przestrzegali, że może to spowodować schorzenia nerek, a nawet apopleksję. Hennell nie słuchał i stało się. Poległ na ołtarzu sztuki. Nie był jednak jedyny.

Podobny los spotkał amerykańską aktorkę Jean Harlow. Tyle że nie gorset ją zabił, lecz chemia. Jean trafiła do filmu przez przypadek. W 1928 r. zagrała epizod w niemym filmie „Honor Bound”, później było kilka drobnych ról i już dwa lata później Jean stała się gwiazdą. Choć według krytyków talentem nie grzeszyła, to jednak poza urodą Harlow miała ważny atut: platynowe blond włosy. Zapewniała, że dostała je od natury, ale nie była to prawda.

Jean Harlow została gwiazdą Hollywood dzięki swoim platynowym włosom. Ale to prawdopodobnie właśnie ich farbowanie doprowadziło aktorkę do przedwczesnej śmierci / fot. Getty Images

Platynowe włosy zawdzięczała Jean zabiegom zatrudnionego przez wytwórnię filmową stylisty Alfreda Pagano. Raz w tygodniu pokrywał on jej włosy miksturą złożoną z nadtlenku wodoru, amoniaku, wybielacza Clorox i płatków mydlanych. Efekt był piorunujący. Po sukcesie filmu „Platynowa blondynka” Harlow stała się najpopularniejszą aktorką Hollywoodu i w USA nastała moda na blond piękności.

Jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać kluby „platynowych blondynek”. A gdy producent filmowy Hughes ufundował nagrodę dla kobiety, która nada swej fryzurze barwę zbliżoną do koloru włosów aktorki, panie zaczęły farbować się na potęgę. Skutek był zwykle fatalny. Włosy wypadały garściami, wiele kobiet wyłysiało. Ale najwyższą cenę zapłaciła sama Jean.

29 maja 1937 r. zasłabła na planie filmu „Saratoga”. Przywołany lekarz wyczuł w jej oddechu zapach amoniaku, stwierdził obrzęk warg i języka. Diagnoza brzmiała jak wyrok. W tamtych czasach mocznica była chorobą nieuleczalną. Przebyta w dzieciństwie szkarlatyna, liczne przygody z alkoholem, a nade wszystko zabiegi wybielania włosów odbiły się czkawką na nerkach aktorki. Zmarła 7 czerwca 1937 r. w wieku zaledwie 26 lat.

Jak tak naprawdę zmarł Bruce Lee?

Inną gwiazdą, która sobie zaszkodziła był Bruce Lee. Zasłynął rolą w „Wejściu smoka”. Tyle że prawdziwej sławy nawet nie spróbował. Zmarł sześć dni przed premierą filmu, choć trzeba przyznać, że miał szczęście do dużego ekranu. Swą pierwszą rolę zagrał już jako trzymiesięczne dziecko w filmie „Kobieta w złotej bramie”, grał też w wieku 5 i 8 lat. Później było gorzej.

Młodość upłynęła mu pod znakiem bójek ulicznych i sportu. Od filmu bardziej interesowało go kung-fu oraz boks. Skończyłby pewno w którymś z gangów Hongkongu. Na szczęście jednak wyemigrował do USA i tam ustatkował się. Zrobił studia, otworzył szkołę kung-fu i wkrótce film się o niego upomniał. W 1965 r. zagrał w serialu „Zielony szerszeń” i po kilku latach stał się gwiazdą. Nie w USA, bo tam znany był bardziej jako trener przysposabiający znanych aktorów do scen walki, lecz w Hongkongu.

Główną rolę w filmie „Wejście smoka” zaproponowano mu w 1973 r., gdy miał zaledwie 33 lata. Wielka kariera leżała u jego stóp. Zmarł jednak krótko po zakończeniu zdjęć. Natychmiast pojawiły się teorie spiskowe. Mówiono, że Lee zginął od „ciosu wibrującej pięści” zadanego mu przez mnichów z Shaolin. Plotkowano, że zabiła go chińska mafia, mówiono o klątwie ciążącej na jego rodzinie i o tym, że Bruce nie zginął, lecz ukrył się przed prześladowcami.

Podobnie absurdalne teorie krążą do dziś, a tymczasem wyjaśnienie może być proste. Przedstawił je niedawno pewien biograf aktora. Bruce Lee od młodości miał problemy z nadmierną potliwością. A ponieważ pot i owłosienie pod pachami źle prezentowały się na ekranie, postanowił dać sobie wyciąć gruczoły potowe pod pachą.

Bruce Lee tak bardzo chciał dobrze wyglądać na ekranie, że kazał sobie usunąć gruczoły potowe. Właśnie to mogło go zabić / fot. Getty Images

Zaburzyło to w jego ciele naturalny sposób regulacji temperatury, a warunki, w jakich kręcono „Wejście smoka”, dopełniły reszty. Zdjęcia w Hongkongu trwały od lutego do kwietnia 1973 r. przy temperaturze powietrza przekraczającej 26 stopni i wilgotności 93 proc. W połączeniu z intensywnym wysiłkiem fizycznym dało to fatalny efekt. Lee schudł 10 kg, a później przyszły ataki migreny. 

Pierwsze symptomy jego problemów ze zdrowiem pojawiły się 10 maja 1973 r. Lee podkładał wtedy dialogi do kolejnego filmu, a ponieważ warunki panujące na zewnątrz studia źle wpływały na dźwięk, wyłączono klimatyzację. W pewnym momencie Bruce (który zażył na dodatek trochę chińskiego haszyszu) przewrócił się, doznał drgawek i zaczął się dusić. Odwieziono go do szpitala. Choć jeden z lekarzy zdiagnozował obrzęk mózgu, nikt, łącznie z aktorem, zbytnio się tym nie przejął.

Po wyjściu ze szpitala Lee wrócił do pracy, by ukończyć „Grę śmierci”, ale nie zdążył. 20 lipca odwiedził aktorkę Betty Ting Pei w jej mieszkaniu i tam źle się poczuł. Położył się na krótką drzemkę, jednakże już się nie obudził. Zmarł na obrzęk mózgu, zanim przyjechała karetka.

Isadora Duncan – śmierć z miłości

Bruce Lee zmarł nie doczekawszy sławy, ale za to Isadora Duncan zaznała jej aż w nadmiarze. Zrewolucjonizowała taniec, a życie dało jej wszystko, co ma do zaoferowania – łącznie z niedostatkiem, upokorzeniami, goryczą porażek i tragediami osobistymi. Dziwnym trafem największe nieszczęścia dotknęły ją z powodu samochodów. Dotkliwy cios spadł na nią już 9 kwietnia 1913 r. Tuż po przyjeździe do Neuilly Isadora wysiadła z samochodu, niania zaś wraz z dwójką dzieci tancerki ruszyły dalej w stronę Wersalu.

Ujechali jakieś 100 metrów, zatrzymali się, by przepuścić jadący z naprzeciwka pojazd, a ponieważ zgasł silnik, kierowca wysiadł, by uruchomić go za pomocą korby. Z roztargnienia zapomniał zaciągnąć hamulec i stojący na zboczu pagórka samochód ruszył w stronę płynącej nieopodal Sekwany. Nikt, kto znajdowali się wewnątrz, nie przeżył. Utonęła zarówno niania, jak i dwójka dzieci Isadory.

Pomimo tego nieszczęścia oraz kilku wypadków samochodowych Isadora nadal uwielbiała pojazdy. Chciała się nawet nauczyć prowadzić auto. Dlatego 14 września 1927 r. umówiła się na przejażdżkę z 32-letnim mechanikiem Benoito Falchettim. Do wypadku doszło wieczorem w Nicei, na promenadzie des Anglais. Tuż po spotkaniu z dziennikarką Mary Desti Parks obie zajęły miejsce na tylnym siedzeniu luksusowego kabrioletu Amilcar CGSS.

Światowej sławy tancerkę Isadorę Duncan zgubiła miłość do aut. W koła jadącego samochodu wkręcił się długi szal artystki / fot. Getty Images

Duncan miała owinięty wokół szyi długi, jedwabny szal, ponoć barwy czerwonej. Kolor ten symbolizował jej poglądy. Isadora była feministką, darwinistką i komunistką. Popierała też rządzących w Rosji bolszewików, choć i oni, jak się wyraziła, byli dla niej „zbyt burżuazyjni”. Kierowca ruszył, lecz przejechał ledwie 20 metrów, gdy rozległ się krzyk Mary Desti. Falchetti zatrzymał pojazd, ale Duncan w nim nie było. Okazało się że jej długi szal wkręcił się w oś tylnego koła, złamał kark i wyrwał z samochodu.

Gdy się zatrzymali, tancerka leżała na bruku z głową zakleszczoną między błotnikiem a podwoziem. Zmarła tuż po tym, jak ją uwolniono. Tancerkę zabiło zamiłowanie do aut, które były dla niej symbolem prestiżu i wolności, o jakiej marzyła.

Poeta i pisarz Ödön von Horwath przeciwnie. Nie przepadał za nowinkami technicznymi, a samochodów i wind bał się bardziej niż narodowych socjalistów, przed którymi uciekł najpierw z Niemiec, a później z Austrii. Po części to niechęć do techniki go zgubiła.

Wieczorem 1 czerwca 1938 r. wracał ze spotkania z filmowcem Robertem Siodmakiem. Żona reżysera chciała podwieźć go do hotelu, w którym się zatrzymał, ale uprzejmie odmówił. Oświadczył, że pójdzie pieszo, choć pogoda w Paryżu była fatalna. Padało i wiało, a mimo to pisarz był w doskonałym nastroju. Siodmak chciał przenieść na ekran jego powieść „Młodość bez Boga”, a to zwiastowało koniec niedostatków.

W swej naiwności sądził, że właśnie spełniła się przepowiednia pewnej wróżbitki, która przepowiedziała mu, że w Paryżu przeżyje przygodę swego życia. Pomylił się. Gdy skręcił na Pola Elizejskie, rozpętała się burza, jakiej od dawna tu nie widziano. Trzaskały pioruny, wiatr zginał drzewa i w pewnym momencie oderwał się konar starego platana. Pech chciał, że spadając uderzył Ödöna w tył głowy. Pisarz stracił przytomność i choć uprzejmi przechodnie natychmiast przewieźli go do szpitala, to jednak lekarze nie byli w stanie mu pomóc. Zmarł, a pewno żyłby, gdyby skorzystał z oferowanej mu darmowej podwózki.

Wynalazki, które doprowadziły do śmierci

Temu, że Horvath bał się wind i aut, trudno się dziwić. Technika bywa wszak zawodna i często zabija nawet swych twórców. Na przykład superwynalzaca Sylvester Roper. Konstruował maszyny do szycia i silniki parowe, a w końcu wziął się za samochody i motocykle. Zmarł 1 czerwca 1896 r. na atak serca w wieku 73 lat, gdy skonstruowanym przez siebie motorowerem rozpędził się do prędkości 60 km na godzinę.

Podobny los spotkał setki lat wcześniej, około 1008 r., uczonego islamskiego Ismaila ibn Hammada al-Jawhariego. Chciał wypróbować wynaleziony przez siebie dwuskrzydłowy szybowiec. Wszedł więc na dach meczetu w Nishapurze i skoczył. Próba nie powiodła się. Al-Jawhari zginął. Podobnie Jean-François de Rozier, jeden z pionierów baloniarstwa. W czerwcu 1785 r. chciał przelecieć nad kanałem La Manche, ale powłoka jego wypełnionego wodorem balonu rozdarła się i wynalazca spadł z wysokości 500 m. Równie tragiczny upadek zaliczył konstruktor pierwszego szybowca Otto Lilienthal, tyle że on spadł z 15 m.

Wielu wynalazców skończyło podobnie, ale żaden tak spektakularnie jak pewien austriacki krawiec. Jeśli Lilienthala inspirowały ptaki, to Franz Reichelt chciał naśladować nietoperze. Ponieważ samolot i szybowiec zostały już wynalezione, postanowił skonstruować spadochron. Miał ku temu motywację. Aeroklub francuski oferował właśnie 10 tys. franków temu, kto stworzy przyrząd, który zapewni ratunek załodze samolotu, gdy ten zawiedzie w czasie lotu. Warunek by jeden. Przyrząd nie mógł ważyć więcej niż 25 kg i miał mieścić się w kabinie szybowca.

Reichelt zabrał się do pracy i już pod koniec 1910 r. opracował prototyp. Do jego budowy użył materiałów, które miał pod ręką w swym warsztacie krawieckim w Paryżu. Było to głównie płótno i różnego rodzaju gumki do pantalonów, za pomocą których przymocowywał coś w rodzaju kapoty do rąk, nóg i tułowia. Wynalazek testował na manekinach, które miał w pracowni. Owijał je w swój spadochron i zrzucał z piątego piętra kamienicy.

Gdy stwierdził, że efekt jest zadowalający, spróbował sam. Skoczył kilka razy z wysokości 10 m na stertę siana, a gdy się poturbował, uznał, że lepszy skutek uzyska spadając z większej wysokości. Dlatego spisał testament, ogłosił w prasie, że wynalazł spadochron i zapowiedział, że 4 lutego 1912 r. wypróbuje go, skacząc z wieży Eiffa.

Mimo panującego wtedy mrozu, próbę Reichelta śledziło wiele osób. Zeszli się dziennikarze, a jeden zarejestrował wszystko na filmie. Widać na nim jak śmiałek wspina się na pierwszy taras budowli, zakłada swój uniform i staje przy balustradzie. Jedynie strażnik wieży Eiffla próbował go powstrzymać, ale krawiec nie słuchał. Skoczył z wysokości 58 m i wbił się w bruk na głębokość 15 cm...

Felix Faure – śmierć w objęciach kochanki 

Zapoznawszy się z pechowymi spotkaniami artystów, wynalazców i pisarzy ze śmiercią, nabrać można przekonania, że najbezpieczniej jest w domu, we własnym łóżku. Czyżby? To właśnie w domowych pieleszach umiera większość ludzi i to nierzadko w bardzo dziwny sposób. Okoliczności takiej śmierci bywają jeszcze bardziej spektakularne, gdy dzieli się łóżko z młodą, pełną wigoru osobą, mając słabe serce i więcej niż pięćdziesiąt lat na karku.

To właśnie tak skończył swój doczesny żywot siódmy z kolei prezydent Francji. Felix Faure pochodził z ludu. Za młodu pracował w wytwórni skór, później został kupcem, dorobił się majątku. W 1895 r., w wieku 54 lat, został prezydentem. 28 lat młodszą panią Steinheil poznał w 1897 r. i jakiś czas potem zostali kochankami.

Ona dawała mu swą młodość i aż nazbyt duży temperament, on zaś zlecał jej mężowi malowanie obrazów, za które płacili francuscy podatnicy. Spotykali się zwykle w Pałacu Elizejskim na tzw. herbatkach i to właśnie podczas jednej z nich prezydent nagle poważnie zaniemógł.

Kiedy francuski prezydent Faure zmarł wskutek igraszek z kochanką, prasa pisała, że „życie miał wprawdzie bezbarwne, ale jaką piękną śmierć” / fot. Getty Images

16 lutego 1899 r. pani Steinheil przyszła do pałacu około godz. 17. Faure przyjął ją w saloniku niebieskim i z początku wszystko przebiegało normalnie. W pokoju panowała cisza, gdy nagle przerwał ją kobiecy krzyk. Zaalarmowana służba wbiegła do pokoju i zobaczyła prezydenta z panią Steinheil w niedwuznacznej pozycji. On leżał na sofie z opuszczonymi spodniami i dyszał ciężko, ona zaś krzyczała, próbując uwolnić włosy z jego dłoni.

Gdy się to w końcu udało, ubrała się i wybiegła z pałacu wyjściem dla służby. Prezydent długo nie pożył. Zmarł, ponieważ jego serce nie wytrzymało dawki seksu oralnego, jaką zaaplikowała mu pani Steinheil. Ale byli też tacy, którzy twierdzili, że do jego śmierci przyczynił się pewien zielony chrząszcz zwany majką lekarską. Wytwarzano z niego proszek będący odpowiednikiem dzisiejszej viagry. Faure zażył go, by sprostać w łóżku swej kochance.

Francuz nie był jedynym, który zmarł w taki sposób. Podobnie skończył swe ziemskie bytowanie wiceprezydent USA Nelson Rockefeller. Całkiem żwawy jeszcze 71-letni staruszek zasłabł, gdy zajęty był „pracą” ze swoją 26-letnią asystentką Megan Marshack. Kobieta wpadła w panikę i zamiast wezwać pogotowie, zadzwoniła do przyjaciółki, by zasięgnąć rady. Gdy w końcu przybył lekarz, było za późno. Wiceprezydent zmarł w drodze do szpitala.