Podróż samolotem z Polski do Tunisu trwa tylko trzy godziny. To niby mało, ale z niecierpliwością czekam na lądowanie. Jest wieczór, więc cały czas wypatruję świateł na stałym lądzie. Wreszcie są! Brzeg, na którym w starożytności znajdowała się Kartagina, coraz bardziej się przybliża. Nareszcie lądujemy. Po wyjściu z samolotu bucha nam w twarze gorące powietrze. Mimo późnej pory temperatura przekracza 30 stopni. Po chwili jestem oblana potem i marzę tylko o prysznicu i włożeniu żebdy – luźnej, przewiewnej arabskiej sukienki, jedynego stroju, w jakim mogę wytrzymać tutejsze upały.
Towarzyszą mi dwaj mężczyźni. Samir – mąż, rodowity Tunezyjczyk, i nasz trzyletni synek Karim, którego ciągle trzeba pilnować, żeby się gdzieś nie zawieruszył. Tym razem wybieramy hotel w miejscowości wypoczynkowej Kamart niedaleko Tunisu zamiast przestronnego domu rodziny mojego męża w pobliskim Dżabal Khaui. Powód? Klimatyzacja w pokoju, bez której trudno byłoby spać.

Następnego dnia wyruszamy na wycieczkę do odległych o ok. 15 km od Tunisu ruin starożytnej Karta-giny – miasta założonego w IX w. p.n.e. Zachowały się tam pozostałości budowli z czasów rzymskich, ale są także starsze – fenickie. Wsiadamy do taksówki, która jak wszystkie inne jest żółta i bardzo tania. – Nigdzie nie jadę! Poszukajcie sobie innej taksówki! – krzyczy do nas naburmuszony kierowca. Wybałuszam oczy, a mój mąż zaczyna obrzucać go przekleństwami. Taksówkarz wybucha głośnym śmiechem i natychmiast zapuszcza motor. Okazało się, że żartował. Ot, takie tunezyjskie poczucie humoru…
Po drodze opowiadam synkowi legendę o powstaniu Kartaginy. Założyła ją ponoć fenicka księżniczka Alissa, która musiała uciekać z rodzimego księstwa Tyr przed dybiącym na jej życie rodzonym bratem. Wraz z osiemdziesięcioosobową świtą wsiadła na statek i przypłynęła do brzegów dzisiejszej Tunezji. Mieszkali tu wtedy Berberowie – rdzenni Tunezyjczycy, którymi rządził książę Hiarbas. Alissa poprosiła go o pozwolenie na osiedlenie się. W drwiącej odpowiedzi usłyszała, że książę da jej tyle ziemi, ile przykryje skóra bawołu. Sprytna księżniczka pocięła więc skórę na cieniutkie paski, związała je ze sobą i otoczyła nimi wzgórze. Z pomocą swoich ludzi zbudowała na nim miasto, które nazwała Quart Hadasht – Nowe Miasto. Wkrótce połączono te słowa w jedno i tak powstała nazwa Carthago, zmieniona później przez Arabów na Kartaginę. Samo wzgórze do dziś nosi nazwę Birsa, czyli bawola skóra. Teraz stoi na nim katedra św. Ludwika zbudowana pod koniec XIX w. przez Francuzów, pod których władzą znajdowała się w owym czasie Tunezja. Podobno w tym miejscu zginął św. Ludwik w czasie wyprawy krzyżowej. Główna fasada kościoła przypomina nieco katedrę Notre Dame w Paryżu. Nie odbywają się tam nabożeństwa, lecz koncerty. Istnieje tu także prywatne muzeum starożytności „Akropolium”.



Ze wzgórza Birsa ruszamy do portów fenickich z V w. p.n.e. Pierwszy, wojskowy, to okrąg średnicy 350 m. W jego centrum znajdowała się sztuczna wyspa pozwalająca admirałowi kontrolować wszystko, co działo się w porcie. Sąsiadował z nim prostokątny port handlowy, którego zarysy widać do dziś. Oba obiekty były połączone w tak przemyślny sposób, że z portu handlowego nie można było dostrzec, co dzieje się w wojskowym.
Nieopodal znajdują się ruiny amfiteatru z czasów panowania Rzymian, którzy zniszczyli fenicką Kartaginę, a na jej miejscu wznieśli własne miasto. Amfiteatr jest ważnym miejscem dla chrześcijan. To właśnie tutaj zginęły dwie późniejsze święte: Perpetua i Felicyta. Obie były młodymi mężatkami. Perpetua miała małego synka, którego przynoszono jej do więzienia do karmienia. Felicyta była w ósmym miesiącu ciąży. Po porodzie odebrano jej dziecko. I choć rodziny obu kobiet namawiały je, by wyrzekły się swojej wiary, żadna nie chciała się na to zgodzić. 7 marca 203 r. obie zostały rozszarpane przez dzikie bestie na arenie amfiteatru, a wiele lat później kanonizowane. W roku 1996 modlił się w tym miejscu papież Jan Paweł II.
Drogą z czasów rzymskich przybliżamy się do brzegu morza, żeby podziwiać ruiny term Antonina. Były to trzecie co do wielkości termy starożytnego świata – mogło w nich jednocześnie zażywać kąpieli prawie 2 tys. osób. Do oczyszczania ciała używano naturalnego „peelingu” z drobnego piasku i oliwy. Najbardziej imponującą częścią term było frigidarium, czyli „zimna sala” o powierzchni 1 000 m2. Do dziś zachowały się podpierające ją marmurowe kolumny. Odpoczywano w niej po gorących kąpielach, ale także plotkowano i dyskutowano o filozofii, polityce czy sztuce. Nawiasem mówiąc, podobną funkcję pełnią dziś hammamy, czyli arabskie łaźnie publiczne, w których spotykają się Tunezyjczycy.
Wpadamy jeszcze na krótko do miasteczka Sidi Bu Sa’id, malowniczo położonego na wysokim brzegu morza. Urokliwe białe domy o niebieskich oknach, drzwiach i balkonach, sklepiki z pamiątkami, stara turecka kawiarnia – wszystko to przyciąga rzesze turystów. Omijamy szerokim łukiem nagabujących nas sprzedawców. Krzyczą nawet po polsku: „Dobra cena!” i „Za darmo!”, ale wiemy, że pamiątki, które oferują, mają horrendalne ceny zupełnie nieprzystające do ich rzeczywistej wartości. W kawiarni wypijamy mocną miętową herbatę z orzeszkami pinii podawaną w małych szklaneczkach i wracamy.

Następne dwa dni przeznaczam na wycieczkę w głąb kraju. Wyprawa ta byłaby zbyt męcząca dla Karima, zostawiam go więc pod opieką taty i babci. Wyruszam w towarzystwie siostry i brata męża. Chcę zobaczyć rzymskie koloseum w al DŻamm wybudowane w III w. n.e. Ten trzeci co do wielkości amfiteatr na świecie mógł pomieścić aż 30 tys. widzów. Doskonale się zachował i robi tylko trochę mniejsze wrażenie niż Koloseum w Wiecznym Mieście. Długo błądzę po stopniach widowni, arenie i po zakamarkach podziemnej części, w których gladiatorzy czekali na rozpoczęcie walki, a lwy
i inne dzikie zwierzęta – na polowanie na skazańców.
Jedziemy dalej na południe do miejscowości Matmata – podziemnej wioski Berberów, która stała się sławna dzięki kręconym w niej scenom do Gwiezdnych wojen. Jej mieszkańcy, nazywani troglodytami, żyją w wydrążonych w miękkiej skale domostwach. Głębokie studnie są podwórkami, a otwory w ich ścianach to pokoje, kuchnie i pomieszczenia gospodarcze. W porównaniu z żarem na zewnątrz panuje tam miły chłód. Sprzętów jest niewiele i wszystkie bardzo proste, ale nie może zabraknąć anteny satelitarnej i dekodera. Cóż, nowoczesność wkracza także tutaj. Stroje pozostają jednak takie jak dawniej. Kobiety berberyjskie noszą tradycyjne holi – długi na cztery metry kawałek tkaniny upinany na ciele za pomocą ogromnych metalowych spinek i wełnianych pasków. Twarze starszych gospodyń są ozdobione tatuażami, a dłonie oraz stopy ich córek i wnuczek wzorami wykonanymi henną. Ten zwyczaj upiększania ciała jest rozpowszechniony wśród wszystkich Tunezyjek.
Następnie udajemy się do Duz – miejscowości zwanej „Bramą Sahary”. Ta największa tunezyjska oaza była kiedyś ważnym przystankiem na drodze karawan przemierzających pustynię. Teraz przyciąga turystów, zwłaszcza w grudniu i styczniu, kiedy odbywa się czterodniowy Festiwal Sahary: wyścigi wielbłądów, popisy jazdy konnej czy polowania z saluki – chartami perskimi.
Docieramy tam późnym popołudniem, mamy więc okazję obserwować zachód słońca na saharyjskich wydmach. Kierujemy się do „lądowiska” wielbłądów, czyli miejsca, w którym zwierzęta i ich właściciele czekają na chętnych na przejażdżkę. Wsiadając na garbatego zwierzaka, trzeba się mocno trzymać siodła, by nie spaść, ponieważ wstając, prostuje on najpierw tylne nogi, a dopiero później przednie. Jedziemy spory kawałek w głąb pustyni – przejażdżka trwa około godziny. Dopiero teraz zaczynam rozumieć, dlaczego Tuaregowie – koczownicy zamieszkujący Saharę – zasłaniają sobie usta i nosy chustami. Wieje dość mocny wiatr i piasek wciska się dosłownie wszędzie: do oczu, nosa, ust, uszu, butów i Bóg wie, gdzie jeszcze. I nie jest to zwykły piasek jak na plaży, tylko o wiele drobniejszy, przypominający mąkę. Zapominam o nim jednak całkowicie, gdy obserwuję zachód słońca. Oświetlony na pomarańczowo bezkres wydm wygląda wręcz bajkowo, ale gdyby ktoś spróbował go sfotografować lub namalować na płótnie, wyszedłby straszliwy kicz. Nie zawsze piękno natury daje się dobrze utrwalić.
Noc spędzamy w hotelu, w którym zadziwia mnie basen wypełniony… słoną wodą. Ale przecież znajdujemy się na skraju pustyni i o inną wodę tutaj trudno.

Do domu wracamy następnego ranka. Nie mamy, niestety, czasu, by odwiedzić Kairuan – czwarte po Mekce, Medynie i Jerozolimie święte miasto islamu. Najważniejszym zabytkiem jest tam przypominający imponującą fortecę Wielki Meczet, zwany także Sidi Okba, od imienia jego fundatora. Zbudowano go w 670 r., ale obecnie najstarsze mury pochodzą z IX w. Znajduje się w nim 414 kolumn, z których większość została przetransportowana z ruin Kartaginy. Kiedyś zabraniano ich liczenia z obawy przed oślepnięciem. Kairouan słynie także z przepięknych, ręcznie tkanych dywanów. Zwiedzanie muzeum, w którym można zobaczyć tkaczy przy pracy, odkładam na czas swojej następnej wizyty w Tunezji.
Kiedy docieramy do Dżabal Khaui, do domu rodziny męża, przypominam sobie, że to sezon zbioru oliwek. Ciężkie worki z twardymi, zielonymi owocami stoją na podwórku, a także w mniej reprezentacyjnych pokojach. Z pobliskiego gaju wciąż dowożone są kolejne worki. Mam okazję zobaczyć, jak tłoczy się oliwę domowym sposobem. Najpierw rozciera się oliwki na miazgę za pomocą kamiennych żaren – takich samych, jakich używało się tu tysiące lat temu. Pytam, czy nie łatwiej byłoby użyć jakiejś maszyny. W odpowiedzi słyszę, że jej kupno byłoby opłacalne tylko przy większej ilości owoców, przy produkcji na dużą skalę. Zmiażdżone oliwki przesypuje się później do wielkich plastikowych miednic i… udeptuje stopami. Brązowozielona paćka jest następnie zalewana wodą. Substancja, która zbiera się na jej powierzchni, to właśnie oliwa, która jak wiadomo „na wierzch wypływa”. Zgarnia się ją stulonymi dłońmi i przelewa do mniejszego naczynia, a następnie do butelek.
Nazajutrz wypada sobota, chcę więc wybrać się do hammamu. W końcu w ten dzień żony biorą specjalnie długą kąpiel, by spędzić romantyczny wieczór ze swoimi mężami, gdy liczne zazwyczaj potomstwo pójdzie spać. I dzięki temu rodzą się nowi obywatele Tunezji…
W łaźni panuje bardzo wysoka temperatura, dlatego osoby z problemami kardiologicznymi powinny jej raczej unikać. W przedsionku, który służy także za przebieralnię, znajduje się wodotrysk. Można tu również kupić napoje chłodzące i odpocząć po kąpieli na podestach wyłożonych matami i poduszkami. Przy wejściu każdy dostaje kilka plastikowych wiader do mieszania ciepłej i zimnej wody. Należy wziąć ze sobą ręcznik, naczynie do czerpania wody, szampon i mydło oraz bieliznę na zmianę (kobiety korzystają z hammamu topless). Niezbędną rzeczą jest także kesa – rękawica z szorstkiej tkaniny przeznaczona do masażu. Po jej użyciu skóra staje się gładka i delikatna niczym u noworodka. Poza myciem i masażem kobiety farbują tu sobie włosy, poddają innym zabiegom upiększającym i plotkują na całego.

Latem, gdy w Tunezji niemal codziennie odbywają się wesela, w hammamach bardzo często spotyka się grupy roześmianych kobiet. Wśród nich jest panna młoda, ponieważ wizyta w łaźni stanowi część weselnego rytuału. Ślub jest bowiem najważniejszym wydarzeniem w życiu każdego Tunezyjczyka. Poprzedzają go huczne zaręczyny, w czasie których narzeczona jest ubrana na biało, a cała rodzina i znajomi bawią się przy muzyce. Samo podpisywanie kontraktu małżeńskiego trwa może kwadrans i odbywa się w urzędzie miasta. Nie trzeba wkładać specjalnego stroju, można przyjść choćby w dżinsach. Tunezyjki lubią się jednak stroić i starają się ładnie ubierać na tę okazję. Dopiero wesele – trwające tydzień – celebruje się z wielką pompą. Co ciekawe, może się ono odbyć w dowolnym czasie, nawet kilka miesięcy po ślubie. Każdego wieczoru dzieje się coś innego. W domu panny młodej zbierają się jej krewne i przyjaciółki i przygotowują ją na spotkanie z narzeczonym. Wśród zabiegów upiększających znajduje się depilacja za pomocą syropu przyrządzonego z wody i cukru. Dłonie i stopy ozdabia się henną, do której często dodawany jest… rozpuszczalnik, by nadać skórze jak najciemniejszą barwę. Papkę z henny trzyma się dobre dwie godziny. Aby kolor jeszcze lepiej „chwycił”, stopy i dłonie owija się watą i tkaniną, a następnie nakłada na nie specjalne ozdobne pokrowce haftowane cekinami i błyszczącymi nićmi. Oczywiście każdego dnia wesela narzeczona ma na sobie inny strój.
Wieczór henny odbywa się także w domu pana młodego. Różnica polega na tym, że mężczyźnie ozdabia się nią tylko mały palec dłoni. Towarzyszą temu tańce przy akompaniamencie orkiestry i jedzenie smacznych potraw. W powietrzu unosi się zapach bhur – bardzo aromatycznego kadzidła palonego na węglach drzewnych w glinianych pojemnikach zwanych kanun. Słychać też radosne pohukiwanie kobiet, przypominające trochę indiańskie okrzyki. Ostatniego dnia wesela państwo młodzi wreszcie się spotykają. Siadają na złocistych tronach i pozują do zdjęć. Narzeczona ma na sobie białą suknię z welonem, podobną do europejskich, ale dużo bardziej strojną. Czasami strój ślubny stanowi top z odsłoniętym brzuchem i bardzo szerokie spodnie wyszywane świecidełkami. Pod każdą ich nogawką tkwi kilkuwarstwowa krochmalona halka. Wszystko to waży kilkanaście kilogramów i utrudnia poruszanie się. Dlatego właśnie panna młoda mało tańczy na własnym weselu. Istnieje też inny powód. Po zakończeniu uroczystości straci dziewictwo, najczęściej jest więc śmiertelnie poważna i raczej nie myśli o tańcu.

Równie wielką rodzinną uroczystością jest obrzezanie chłopca. Zabiegowi poddawane są dzieci w różnym wieku. Czasem wykonuje się go u kilkumiesięcznych niemowląt, ale częściej u kilkulatków. Podobnie jak spotkanie młodej pary, obrzezanie poprzedza wizyta chłopca w hammamie i wieczór henny. Ponadto maluch jest ubierany w tradycyjny strój złożony z długiej tuniki, bufiastych spodni oraz czerwonego ozdobnego nakrycia głowy. Wraz z rodziną i innymi gośćmi zaproszonymi na uroczystość oraz przy akompaniamencie orkiestry obwozi się go po ulicach miasteczka konnym zaprzęgiem.
Sam zabieg przeprowadza w domu chłopca specjalnie wyszkolony fachowiec. Podaje on dziecku miejscowe znieczulenie i usuwa napletek przy użyciu skalpela albo urządzenia do elektrokoagulacji. Taką maszynę podłącza się do prądu i przecina skórę za pomocą rozżarzonej końcówki. Dzięki temu zabieg jest praktycznie bezkrwawy. Coraz częściej jednak rodzice decydują się na przeprowadzenie obrzezania dzieci w klinice w pełnej narkozie pod opieką lekarzy. Zgodnie z tradycją matka chłopca nie jest obecna w czasie zabiegu, bo byłoby to dla niej zbyt silne przeżycie. Znajduje się zwykle w innym pomieszczeniu – stoi w misce napełnionej zimną wodą, co ma być naturalnym środkiem uspokajającym. Obrzędowi towarzyszą wspomniane już „indiańskie” pohukiwania oraz bicie w bębny. W momencie, w którym lekarz lub przeszkolony mężczyzna skończy usuwać napletek, rozbijane jest gliniane naczynie z cukierkami czy innymi słodyczami, które zbierają dzieci obecne na uroczystości. Sam główny bohater także dostaje słodycze i mnóstwo prezentów, w tym również pieniądze. A potem odbywa się huczna zabawa z orkiestrą i tańcami, a jeżeli rodzinę na to stać, także z popisami zawodowych tancerek brzucha. Goście raczą się również pieczonym mięsem barana zabitego specjalnie na tę okazję.
Gdybyśmy przyjechali do Tunezji w innym czasie, pewnie spędzilibyśmy niejeden wieczór, tańcząc na weselu lub uroczystości obrzezania. Ale jest wrzesień i trwa właśnie ramadan – święty miesiąc religii muzułmańskiej. W jego trakcie od wschodu do zachodu słońca obowiązuje post. Nie oznacza to niejedzenia mięsa, tylko całkowite powstrzymanie się od jedzenia, picia i seksu. Nie urządza się także hucznych imprez. W czasie ramadanu całe życie w Tunezji wywracane jest do góry nogami. Ludzie bardzo krótko pracują, a sklepy czy kawiarnie są zamknięte. Panie domu nie spędzają jednak mniej czasu w kuchni. Muszą przyszykować kolację dla całej rodziny, składającą się z kilku potraw. Często, niezmienionym od wieków berberyjskim zwyczajem, pieką płaskie chleby przyklejane do ścianek okrągłego pieca zwanego tabouna. Wokół niego kręcą się dzieci, które czekają na małe chlebki przygotowane specjalnie dla nich do kolacji. Kiedy z wieży meczetu rozlega się wezwanie na czwartą modlitwę, wyludniają się ulice. Wszyscy udają się do domów, by spożyć posiłek w towarzystwie swoich najbliższych. Przypomina to trochę wieczór w wigilię Bożego Narodzenia, z tą jednak różnicą, że powtarza się ona każdego wieczora przez cały miesiąc. A po kolacji zaczyna się życie. Otwierane są sklepy i kawiarnie, a dzieci bawią się do późna w nocy. Na zakończenie ramadanu odbywa się trzydniowe święto, w czasie którego maluchy dostają prezenty.
W niedzielę idziemy na miejscowy suk, czyli arabskie targowisko. Nie z pamiątkami dla turystów, ale na takie, na którym można kupić wiktuały, ubrania, buty, naczynia, a nawet zwierzęta gospodarskie. Bardzo tu głośno. Sprzedawcy krzyczą na całe gardło, zachęcając do kupowania swoich towarów. Panuje też wielki ścisk, bo w dzień targowy zwykle robi się zakupy na cały tydzień. Ponieważ rodzina mojego męża jest liczna, do transportowania zakupów potrzebne nam są… taczki. Układamy na nich kilogramy ziemniaków, papryki, pomidorów, przypraw, a także grube pęczki natki pietruszki. Korzystam z okazji i kupuję khol – czarny proszek pochodzenia roślinnego do malowania oczu, który jest lekiem na podrażnione i zaczerwienione białka, a jednocześnie stanowi ochronę przed słońcem.
A praży ono znów niemiłosiernie. Tak bardzo, że nie mogę się już doczekać powrotu do Polski, do naszego chłodnego klimatu. Ale zaraz po wyjściu z samolotu w Warszawie znów zaczynam tęsknić za tunezyjskimi widokami, dźwiękami i zapachami. Bo od Tunezji można się uzależnić.