Podróżując z dwójką dzieci, potrzebowaliśmy celu, który jest szybki do osiągnięcia, oferuje atrakcje także dla najmłodszych, przy okazji ma ten skandynawski sznyt, ale jest po słowiańsku przyjazny. Jeszcze kilka lat temu, gdy byliśmy tu po raz pierwszy, postawiliśmy na transport kolejowy. Przyjazd nocnym pociągiem ma tę zaletę, że pozwala miękko wejść w miasto. Zobaczyć o wschodzie słońca dwa bardzo charakterystyczne punkty, które sprawiają, że Ryga jawi się w oczach Polaka czymś pomiędzy Paryżem a Warszawą. Pociąg bowiem najpierw mija wieżę telewizyjną stanowiącą wariacje w temacie konstrukcji Eiffla, a następnie zatrzymuje się nieopodal Akademii Nauk, łotewskiej siostry naszego Pałacu Kultury i Nauki. Tym razem jednak wybieramy samolot. Lotnisko w Rydze naprawdę jest w Rydze, blisko centrum. Nie trzeba marnować czasu na dojazd i pieniędzy na taksówkę. Wsiadamy do autobusu. Nikomu nie przeszkadza, że zwalamy się tam z dwoma plecakami i wózkiem. Ludzi jest niewiele. Stolica Łotwy ma to do siebie, że podobnie jak jej dwaj nadbałtyccy bracia – Wilno i Tallinn, daleka jest od przeludnienia.

Kocie domy

Ryskie stare miasto jest otwarte, nie ma naturalnej granicy murów. Między pięknymi, bogato zdobionymi kamieniczkami łatwo natknąć się na nowoczesne plomby łączące niezbyt zgrabnie aluminium ze szkłem. Bez kłopotu można wydostać się z zabytkowej części wprost na kilka niskich bloków z wielkiej płyty. A stamtąd? Do jednej z najbardziej spektakularnych renesansowych kamienic w rejonie Bałtyku. Manierystyczny Dom Czarnogłowych niczym piernik lukrowany złotem i misternie zdobiony bakaliami detali dostarcza atrakcji już z zewnątrz. Dzieci dały się wciągnąć w zabawę „wytrop latającą rybę”. Pięć minut spokoju...

Zostawiamy za plecami dom wzniesiony w tym miejscu jeszcze w XIV w. dla nieżonatych kupców, myśląc przy tym, jak bardzo kontrastuje z ciężką, ponurą bryłą Muzeum Okupacji. Naszym celem są kamienice. Pierwsza to słynny Koci Dom. Anegdota głosi, że budynek został wzniesiony przez kupca, który bezskutecznie usiłował dostać się do gildii. Na złość nieustępliwym władzom cechu dwa koty zdobiące wieżyczki kamienicy nakazał odwrócić ogonem w kierunku pobliskiego budynku gildii. Ta w końcu wyciągnęła wnioski. Urażonego handlarza udało się obłaskawić, kocury zostały odwrócone. Dziś są symbolem tego miasta chętnie pokazywanym na pocztówkach, koszulkach i innych gadżetach. Spod Kociego Domu idziemy do Trzech Braci. Po drodze bierzemy porcję pielmieni w pudełku na wynos. Łagodne pierożki w rosołowej zalewie ze śmietaną to idealna ciepła przekąska dla wszystkich. Tym bardziej że dzieci nie tylko zużywają własną energię na skakanie i rozbieganie się we wszystkie strony, ale też angażują nas w rozmowy o tym co, skąd i dlaczego. Wreszcie, po przedarciu się przez labirynt uliczek, docieramy do celu. Trzy kamienice, każda inna, wszystkie przytulone do siebie, Trzej Bracia. Najstarszy wzniesiony został w XV w. – jest najprostszy, przypomina częste w tym rejonie spichlerze miejskie, ma małe okienka i niezdarną, ciężką, bieloną wapnem fasadę. Młodsi, „urodzeni” kolejno w XVII i XVIII w., stoją po lewej stronie. Jeden jest nieco grubszy i bardziej bogato zdobiony, drugi, wąziutki, przytula się do reszty, pozostając na uboczu.

Popisy pod niebem

Rozlewający się zielenią wzdłuż przecinającego miasto kanału park to dobre miejsce, by wreszcie się wyszaleć. Przechodzimy więc obwieszoną kolorowymi kłódkami kładką na drugi brzeg. Wyciągamy się na trawnikach, turlamy się po zieleni i pozwalamy dzieciom na upragnioną wizytę na placu zabaw. Nie zamierzamy jednak siedzieć tu przez resztę dnia. Naszym kolejnym celem jest nowe miasto, a konkretnie tysiące secesyjnych kamienic. Ryga to jedno z niewielu miast na świecie, gdzie można znaleźć aż tyle budynków wybudowanych w tym charakterystycznym stylu. My wybieramy sobie rejon między ulicami Elizabetes i Dzirnavu. Klucząc kolejnymi ulicami, można nabawić się skurczu szyi. Wszystko co najciekawsze dzieje się w górze, architekci prześcigali się bowiem z wymyślaniu coraz to ciekawszych rozwiązań. Są więc lwy, sfinksy, są twarze ukryte w narożnikach, wywołujące złudzenia optyczne, mnóstwo typowych dla nurtu pawi, liści i kwiatów. Jest beżowo, biało i niebiesko. Podczas gdy jedne kamieniczki odrestaurowane są niczym cacuszka, inne monumentalne budowle popadają w ruinę. Frapująca klęska urodzaju. Alberta Iela dostarcza podwójnych wrażeń, gdyż tu eleganckie kamienice sąsiadują z drewnianymi domami. Z dzielnicy secesyjnej wracamy do centrum. Tym razem korzystamy z rozklekotanego tramwaju, który zabiera nas na drugą stronę dworca. Tutaj rozciąga się wielkie miejskie targowisko, coś jakby skrzyżowanie arabskiego bazaru i naszych hal targowych. W czterech połączonych ze sobą żelbetowych budynkach mieszczą się duże sklepy samoobsługowe i punkty usługowe, na zewnątrz w stronę naszego „małego PKiN” (czyli Akademii Nauk) rozciągają się stragany z owocami, warzywami, koszulkami i butami. Ryzykujemy i… bierzemy po kubku kwasu chlebowego nalewanego z małej cysterny rozstawionej między stoiskami. Chcemy koniecznie przedrzeć się przez targowisko i choć na chwilę zajrzeć do „Okręgu Moskiewskiego”, czyli dzielnicy rosyjskiej. Mniejszość rosyjska jest w Rydze większością, a przynajmniej można odnieść takie wrażenie. Język Puszkina słychać tu znacznie częściej niż łotewski – siła przyzwyczajenia nakazuje wielu handlarzom komunikować się w ten sposób. Sporo jest tu wciąż emigrantów ze Wschodu. Sama dzielnica zaś jest raczej miejscem, do którego przeciętny turysta nie zagląda. Nagromadzenie drewnianych dwupiętrowych budynków jest spore. Jedne cieszą oko kaskadami kwiatuszków spływających z parapetów, inne straszą wybitymi oknami. Mimo wszystko nie czuć tutaj zagrożenia. Wrażenie robią też pozostałości ryskiego getta. Zburzona synagoga, po której zostały jedynie dolne części murów, i stojący obok niej minimalistyczny, ale sugestywny pomnik przypominają o mrocznych kartach historii.

Spóźniony zachód słońca

Wracamy na dworzec. Po drodze trafiamy jeszcze do zupełnie ukrytego przed wzrokiem turystów niewielkiego bistra z widokiem na Akademię Nauk. Przemiła pani bufetowa raczy nas domowym kisielem żurawinowym z dodatkiem słodkiego serka, potem bułeczkami z cynamonem, wreszcie oferuje ciepłą solankę. Dzieci czują się jak u siebie w domu. Część słodkich wypieków pakujemy na wynos i idziemy na pociąg. Podmiejski. Uciekamy do Jurmały. Żeby dopełnić zabawy w odniesienia, na nasze rodzinne potrzeby została ochrzczona miejscową Podkową Leśną. Nie bez powodu. Jurmała jest dla Rygi taką właśnie satelitą, podmiejskim kurortem. Można tam dojechać w pół godziny. W wakacje elektryczka wypełniona jest po brzegi plażowiczami. Dzieciaki targają pod pachą siaty pełne akcesoriów, rodzice kufry z jedzeniem. Ledwie pociąg rusza, w wagonie pojawiają się obnośni hand­larze i śpiewnym rosyjskim zaczynają zachwalać zalety bezuciskowych skarpetek, reklamować długopisy z laserem, kolorowe klapki, płaszcze przeciwdeszczowe, pończochy… Szwarc, mydło, powidło, ale wygląda, że potrzebne, bo wokół każdego sprzedawcy szybko zbiera się tłumek kupujących.

Dojeżdżamy do Jurmały. To nie tylko Podkowa Leśna, ale także i Sopot. Po deptaku paraduje norweska orkiestra, występują jacyś mimowie. Sporo wypacykowanej, złotej młodzieży i nowobogackich. Samochody przejeżdżające co jakiś czas (za wjazd do Jurmały się płaci!) zakłócają ciszę głośną muzyką. Okna w autach są obowiązkowo opuszczone. Lepiej kupić kubełek poziomek od przekupki i czym prędzej skręcić bliżej morza. Tam urzekają spokój, zieleń i mnóstwo drewnianych pałacyków. Znów kontrasty – jedne wychuchane, wypieszczone, inne murszejące w zapomnieniu. Wychodzimy na plażę. Miękki złoty piasek, szum fal i zachód słońca, na który tu, na północy, trzeba czekać troszkę dłużej. Można przy okazji pomoczyć nogi w wodzie, zagrać w piłkę, zbudować z dziećmi zamek. Co jakiś czas pojawia się pan z koszykiem pełnym ciepłych placków drożdżowych z żółtym serem. Atmosfera niezobowiązująca. Nie ma tu też powodów do popadania w kompleksy z powodu nadmiaru ciała. Zanim ostatecznie zapadnie zmrok, zwijamy manatki, wypychamy wózek z plaży i wracamy na pociąg do Rygi.

Nowa energia

Miasto pod naszą nieobecność nabrało znacznie więcej energii. Rikszarze witają nas jeszcze głośniejszą muzyką taneczną, na placach rozstawione są już malutkie sceny, a na nich cover-bandy śpiewają własne, często rozpaczliwe interpretacje znanych przebojów sprzed lat. Jest ciemno, ale nie czarno, latem trudno o pełen mrok. Wszędzie świecą kolorowe lampki, ludzi na ulicach zdaje się cały czas przybywać. Ktoś gra na bębenku, ktoś śpiewa i tańczy, w ogródkach piwnych leje się mocniejszy alkohol, turyści z Zachodu korzystają z przystępnych cen. Są też kluby. Po co one, skoro koło zamku czy synagogi tak łatwo znaleźć romantyczny zaułek i popatrzeć na grę cieni na zabytkowych ścianach? Ryga ma takich kryjówek mnóstwo i najwyraźniej nie idzie spać.