Tekst Mark Jenkins
Zdjęcia Cory Richards

Wiatr z impetem uderza we mnie, a ja kurczowo chwytam się czekanów, aby nie odpaść od ściany. Opieram głowę o śnieg, uspokajam się i patrzę w dół. Pod moimi rakami jest 1500 m przepaści. To jakby stanąć w otwartych drzwiach samolotu. Jestem przywiązany linami do dwóch towarzyszy, nie mamy żadnego zakotwiczenia do zbocza.

Odpadnięcie tutaj oznaczałoby, że wszyscy trzej runęlibyśmy w ramiona śmierci. Gdy wiatr słabnie, wbijam aluminiową szablę w śnieg i zaczepiam do niej linę. Nie utrzymałaby mnie, gdybym zaczął spadać, ale daje wystarczający komfort psychiczny, aby iść dalej. Skupiam się. Mocuję frienda i asekuruję partnerów, Cory’ego Richardsa i Renana Ozturka, nad rozpadliną.

– Niezłe prowadzenie, stary! – Cory przekrzykuje wiatr, gdy udaje mu się dotrzeć do mnie. Odbija w lewo, szukając przejścia w górę między skałami i śniegiem. Kiedy pojawia się Renan, na mojej półce skalnej nie ma już miejsca, więc trawersuje kawałek dalej. Cory ostrożnie wbija przednie zęby raków w cienką półkę ponad nami i małymi kroczkami znika nam z oczu.

Czekamy z Renanem skuleni, tupiemy nogami i klaszczemy bolącymi z zimna dłońmi w rękawicach. Jesteśmy zbyt daleko od siebie, by rozmawiać. Stoimy przy skalnej ścianie ponad 5 km n.p.m. Po półgodzinie zaczynamy marznąć, po godzinie – nie czujemy palców u rąk i u nóg. – Nie dam już rady – krzyczy Renan przez pokrytą kryształkami lodu brodę. – Nie czuję stóp. Muszę zacząć się ruszać.

Nie wiemy, co robi Cory ponad nami, ale jest tak zimno, że jest nam wszystko jedno. Renan zaczyna się wspinać, ja idę za nim. Jesteśmy wciąż związani liną. Powinna być przypięta do ściany, aby nas asekurować, ale podejmowanie takiego jak to śmiertelnego ryzyka zdarza się w himalaizmie nader często. Gdy nie ma dobrych punktów asekuracyjnych, stają się nimi partnerzy wspinaczkowi – fizycznie i emocjonalnie. Musisz zawierzyć swoje życie ich zdolności oceny sytuacji i umiejętnościom, a oni swoje twoim.

Renan i ja zatrzymujemy się w małej wnęce nad północną ścianą góry. Przez chmurę pyłu śnieżnego podrywanego przez wiatr widzimy trawers Cory’ego. Jest zbyt niebezpiecznie, żebyśmy z Renanem mogli ruszyć za nim. Musimy czekać. Kulimy się do siebie, ale wciąż marzniemy. Wiatr wiruje tumanami wokół nas. – Moje stopy są gotowe na to, by zawrócić – mówi Renan. Znaczy to tyle, że są bliskie odmrożeń.

Zastanawiam się, nie wiem po raz który już w czasie tej ekspedycji, czy aby nie nadszedł koniec naszej wyprawy na najwyższy szczyt Mjanmy. Dużo niżej pozostali członkowie zespołu trzymają za nas kciuki. Kierownik bazy Taylor Rees jest u stóp góry. Poprzedniego dnia w trzecim obozie zostawiliśmy Hilaree O’Neill i Emily Harrington. Tam, w namiocie przycupniętym na zaśnieżonym grzbiecie, nasz wyczerpany zespół pokłócił się o to, kto zaatakuje szczyt.

Każę Renanowi zdjąć buty, włożyć stopy pod moją puchową kurtkę i przyłożyć je do mojej piersi. Ma na nich skarpetki, a moja klatka piersiowa też nie jest specjalnie gorąca, ale nic więcej nie jesteśmy w stanie zrobić.

Gdy Cory’emu udaje się przejść za występ skalny. Ruszamy. Mija godzina, zanim wreszcie jesteśmy w stanie się spotkać. Nasz bezpośredni cel jest wciąż daleko ponad nami – grzebień zachodniego zbocza lśni niczym ostrze miecza.

– Teraz ja prowadzę – mówi Renan. Zaczyna wspinaczkę, wbijając raki w śnieg. Jego sylwetka znika w świetle słońca. Lina napręża się, tracę Cory’ego z pola widzenia. Nadchodzi moja kolej. Gdy docieram do grzbietu i wystawiam pokrytą drobinkami lodu twarz na słońce, czuję, jakby moja głowa znalazła się w niebie. Fala ciepła przywraca mi nadzieję. Wciągam całe ciało na grzbiet skały i czuję, jak rozgrzewa mnie światło.

By uciec przed wiatrem, Renan i Cory schodzą z grzbietu na drugą stronę i odkrywają tam platformę wiszącą nad ścianą południową. Słońce tańczy na skałach. – Lunchowy Występ – krzyczę, nadając nazwę naszemu orlemu gniazdu.

W ciągu kilku minut udaje mi się rozniecić płomień na naszej kuchence. Renan zdejmuje buty i masuje stopy. Cory wyjmuje aparat i zaczyna robić zdjęcia. Po ponadtygodniowej wspinaczce nadszedł moment, w którym wreszcie widzimy szczyt – stromą lśniącą piramidę ze śniegu. Ale dostrzegamy też to, co jeszcze przed nami – złowrogi, poszarpany grzbiet w śniegu, chroniony kilkunastoma igłami skalnymi.

– Co byś powiedział na naprawdę oldskulową wyprawę? Ekspedycję w jakieś odległe i wciąż nieznane miejsce? – zapytała Hilaree wiosną 2012 roku, gdy schodziliśmy z Everestu. To najtwardsza kobieta, jaką kiedykolwiek spotkałem. Po wejściu na Everest wspięła się na sąsiednie Lhotse z dwoma zerwanymi ścięgnami w kostce.

Mieliśmy ze sobą wiele wspólnego, bo obydwoje dorastaliśmy, kochając góry. Dziś samolot zabierze cię na biegun, możesz helikopterem dotrzeć do bazy pod Everestem, a turyści na łodziach przemierzają Amazonkę. Prawdziwe końce świata, do których idzie się tygodniami, prawie zniknęły z powierzchni ziemi.

Ja jednak znałem takie miejsce. Górę, o której nie chciałem nic mówić – z racji osobistej historii z nią związanej. W końcu jednak, gdy padło już wiele pomysłów – Pakistan, Papua-Nowa Gwinea, Kazachstan – mój entuzjazm wziął górę. – A co powiesz… – zacząłem z lekkim wahaniem w głosie – … na Hkakabo Razi?

Hkakabo Razi uważany jest za najwyższy szczyt Azji Południowo-Wschodniej. To postrzępiony masyw czarnej skały i białych lodowców wręcz nieziemsko wyrastający z upalnej dżungli północnej Mjanmy. Jego wysokość – 5881 m zmierzyli po raz pierwszy brytyjscy geolodzy w 1925 r. Jest tak odległy, że niewielu o nim słyszało. Dotarcie do samej góry wymagałoby dwutygodniowego trekkingu przez pełną węży dżunglę z głębokimi wąwozami. Hilaree od razu była na tak. Ekspedycję zaczęliśmy planować jeszcze przed wyjazdem z Katmandu.

O Hkakabo dowiedziałem się w latach 80., gdy wpadła mi w rękę książka Burma’s Icy Mountains pióra brytyjskiego podróżnika Francisa Kingdona-Warda. Opisywała jego ekspedycję w ten region z 1937 r. i próbę solowego wejścia na Hkakabo Razi. Osiągnął ponad 4500 m, gdy, jak pisał, na jego drodze stanęła granitowa ściana… wykraczająca poza moje możliwości.

A „możliwości” Kingdona-Warda były imponujące. Genialny botanik, utalentowany literat, niestrudzony zbieracz roślin i rzekomo brytyjski szpieg – Kingdon-Ward należał do tego samego gatunku niezłomnych podróżników co Roald Amundsen czy badacz Amazonii Percy Fawcett.

Potrafił miesiącami przemierzać dżunglę, żywiąc się tylko ryżem i herbatą. W latach 1909–1956 odbył ponad 20 ekspedycji do Azji Środkowej, podczas których przeżył upadek z klifu i jedno z najgorszych trzęsień ziemi stulecia. W międzyczasie zebrał setki roślin, a wielu nadał nazwy – m.in. gatunkom rododendronów i lilii, które teraz zdobią ogrody na całym świecie.

Oczarowany podróżami Kingdona-Warda zdecydowałem, że jako pierwszy wejdę na Hkakabo Razi. Jesienią 1993 r. zaraziłem tą myślą moich partnerów wspinaczkowych: Steve’a Babitsa, Mike’a Moe’a i Keitha Spencera. Mike był moim najlepszym kumplem od czasów liceum, a Keitha i Steve’a poznałem na uniwersytecie. Od tamtych czasów zrobiliśmy z Mike’em kilka wejść na niezdobyte dotąd szczyty w Górach Skalistych, odbyliśmy też pierwszy spływ kajakiem po Nigrze w Afryce Zachodniej.

Przez cały ten czas w Birmie – później nazwanej Mjanmą – rządziła junta wojskowa, a północ była dla cudzoziemców zamknięta. Naiwnie planowaliśmy ominąć tę przeszkodę, wchodząc na szczyt z Tybetu, przekraczając granicę nielegalnie w nocy, idąc na lekko i bez tragarzy.

Polecieliśmy do Lhasy i rozpoczęliśmy naszą podróż przez wschodni Tybet – też zamknięty dla obcokrajowców – jeżdżąc autostopem i przekonując różnymi sposobami strażników granicznych. Dotarcie do podnóża góry zajęło nam ponad miesiąc. Mike i Steve musieli wracać do domu, zostaliśmy tylko ja i Keith. Na Hkakabo skończyło się nam jedzenie i musieliśmy zejść do tybetańskiej wioski. Tam zatrzymało nas chińskie wojsko i zostaliśmy deportowani.

Dwa lata później japoński himalaista Takashi Ozaki uzyskał od rządu Mjanmy pozwolenie na wejście na Hkakabo Razi. W 1995 r. podjął dwie nieudane próby zdobycia szczytu, ale we wrześniu 1996 r. wraz z urodzonym w Tybecie himalaistą Nyimą Gyaltsenem dopięli swego. Na łamach Asia Times opowiadał: Mogę z całą pewnością powiedzieć, że Hkakabo Razi to jedna z najtrudniejszych i najbardziej niebezpiecznych gór na świecie. Nigdy w życiu tak się nie bałem.

Ozaki opublikował szczegółowy opis wyprawy, ale będąc na szczycie, nie wykonał dokładnego pomiaru jego wysokości za pomocą GPS-u.

Mike, Keith i ja zaczęliśmy rozmawiać o powrocie na Hkakabo. (Steve w międzyczasie zmienił hobby). Ale los chciał inaczej. Mike z bratem i dwiema innymi osobami zginęli w 1995 roku na Oceanie Arktycznym, gdy wieloryb przewrócił ich łódź. Zmarli z wychłodzenia.
 

Keith i ja wciąż jednak wyruszaliśmy w góry na wspinaczkę lodową. 2 stycznia 2009 r. byliśmy na lodospadzie na północy Wyoming. Asekurowałem go z małej wnęki w lodzie. Raźno się wspinał, był jakieś 5 m pode mną, gdy usłyszałem ogłuszający huk. Kilka sekund później w dół runęły tony lodu. Keith zginął na miejscu.
 

Nie było żadnej przyczyny, dla której to ja przeżyłem, a on nie. Podjęliśmy te same środki ostrożności. On nie zrobił nic źle, a ja nie zrobiłem nic specjalnego, aby się uratować. Ta historia nie miała żadnego morału.
 

Odpoczywając w słońcu na Lunchowym Występie skalnym na Hkakabo Razi, jedząc kluski zalewane wrzątkiem z Corym i Renanem, przypominam sobie przyjaciół, których utraciłem. Mike był zabawny jak Cory. Keith – cichy jak Renan, zawsze pod wrażeniem otaczającego go majestatu gór. W ciągu tych tygodni spędzonych z Corym i Renanem czułem się trochę tak, jakbym spoglądał wstecz na siebie i moich zmarłych przyjaciół. W dwóch młodych mężczyznach odnajdowałem tę samą pasję do wspinaczki, tę samą bezgraniczną ambicję i niekiedy to samo poczucie bycia nieśmiertelnym, które Mike, Keith i ja mieliśmy 22 lata temu.
 

Zebrawszy siły, zaczynamy analizować postrzępiony grzbiet wiodący na szczyt. Ponieważ góra wciąż jest w dużej mierze niezbadana, mało wiemy o tym terenie. Nawet zdjęcia satelitarne nie oddają prawdziwej trudności wejścia.
 

Zachodni grzbiet Hkakabo to trzykilometrowe ostrze piły – szereg kamiennych wież oddzielonych poszarpanymi przełęczami wypełnionymi śniegiem. W odróżnieniu od niektórych łańcuchów, gdzie od razu idzie się w górę na szczyt, my przez cały czas wspinaliśmy się i schodziliśmy po poszarpanych grzbietach. W górę po zębie skalnym, w dół po linie po drugiej stronie, ostrożnie łapiąc równowagę na moście z zamarzniętego śniegu, a potem znowu w górę po poszarpanej skale. Próbujemy określić potencjalną trasę, ale kolczasty grzbiet wije się jak ogon węża i nie widzimy wszystkich przeszkód. Dostrzegamy jednak zaciszne miejsce na nocleg.
 

Dojście do wnęki zajmuje nam cztery godziny. Jesteśmy tak zmęczeni, że ledwie dajemy radę udeptać śnieg pod namiot. Od ciężkiego oddychania na naszych twarzach formuje się lód. Wiatr próbuje poderwać namiot jak latawiec. Wrzucamy do środka plecaki, by przytrzymać go na ziemi, i sami wciskamy się do wewnątrz. – No to przed nami niegorąca noc, panowie – mówi Cory, zasuwając suwak namiotu i odseparowując nas od przerażającej ciemności.
 

Wiemy, że ta noc będzie dramatem. W trzecim obozie stwierdziliśmy, że grzbiet stał się bardzo techniczny i zdradliwy, więc bez wahania odchudziliśmy plecaki, zabierając tylko to, co absolutnie najpotrzebniejsze. Pozostawiliśmy nasze zimowe śpiwory, zabierając ze sobą tylko lekkie, bez kaptura. Mamy jedną kuchenkę, butelkę paliwa, garnek, łyżkę, dwa opakowania makaronu instant i ciśniemy się we trzech w dwuosobowym namiocie. Siedząc kolano w kolano, rozkładamy kuchenkę na butach i prawie się dusimy, gotując wodę ze śniegu. Jedna osoba trzyma kuchenkę, druga garnek. Mamy na sobie całą odzież, którą zabraliśmy. Czołówki i zakatarzone nosy wystają z zasznurowanych kapturów kurtek. Renan jak zwykle mówi niewiele. Nawet Cory siedzi cicho.
 

Śpimy razem od tygodni, niczym biedni bracia w jednym łóżku. Znamy swoje sekrety. Wiem, że Renan stara się pogodzić ze zdradą bliskiej mu osoby. Wiem, że Cory boryka się z połączeniem małżeństwa z pracą fotografa obieżyświata. Oni wiedzą, że wciąż prześladują mnie wspomnienia moich zmarłych przyjaciół i że ta góra to mój Moby Dick. Myślę o tym, jak blisko celu jesteśmy, o tej potwornej kłótni w naszym zespole i o tym, jak mocno ta wyprawa odcisnęła się na mojej przyjaźni z Hilaree.
 

Samo dotarcie do stóp Hkakabo Razi zajęło miesiąc. To, czego z tęsknotą szukaliśmy z Hilaree na zboczach Everestu – odseparowanie od świata – było dokładnie tym, co zagrażało naszej wyprawie od samego jej początku.
 

Najpierw musieliśmy przejechać przez prawie całą Mjanmę. Z Rangunu autobusem pojechaliśmy do Baganu, potem promem po rzece Irawadi popłynęliśmy do Mandalaju. Tam przesiedliśmy się do pociągu, który trząsł się i kołysał, jakby w każdej chwili mógł wypaść z torów. W Myitkyinie wsiedliśmy do samolotu, do którego jeden z pasażerów zabrał jako bagaż podręczny kałasznikowa.
 

Po przylocie do Putao, najbardziej na północ wysuniętego miasta w stanie Kaczin, spędziliśmy pięć dni „w areszcie”, czekając, aż nasze pozwolenia na wspinaczkę przejdą przez ręce kolejnych urzędników. W końcu zapakowaliśmy sprzęt na motocykle i jechaliśmy przez trzy dni, aż do momentu, gdy szlak nadawał się już tylko do wędrówki pieszej.
 

Wówczas rozpoczął się 243-kilometrowy trekking przez dżunglę do bazy pod Hkakabo. Baldachim z gęstych liści sprawiał, że wszystko tonęło w posępnym półmroku. Przez dwa tygodnie szliśmy przypominającym tunel szlakiem pnącym się w górę lub nagle opadającym, od jednej samotnej wioski do kolejnej. Spaliśmy w bambusowych chatach na palach zbudowanych przez plemię Rawang.
 

Pierwszego dnia naszego trekkingu Hilaree nieomal ugryzł wąż. Dostrzegła go zwiniętego na ścieżce i w ostatniej chwili przeskoczyła. Gotowy do ataku gad zaczął kołysać płaską głową na boki, strzykając czarnym językiem. Cory przykląkł i zaczął robić zdjęcia. – Żmija bananowa – powiedział.
 

Był to jeden z kilkunastu węży, przed którymi ostrzegał nas toksykolog Zoltan Takacs. Mieliśmy ze sobą dwie antytoksyny, jedną na żmije, drugą na kobry i niemrawce, ale Takacs ostrzegał, że poleganie na antytoksynie w dżungli jest ryzykowne.
 

Pijawki spadały nam na szyje z mokrych gałęzi lub przyczepiały do nóg podczas przekraczania strumieni. Cały dzień odrywaliśmy ich nabrzmiałe krwią ciała ze skóry, a rany po nich potrafiły nie goić się tygodniami. Nieustannie wchodziliśmy też w pajęczyny wielkości sieci rybackich. Na niektórych siedziały pająki z zębami jadowymi tak dużymi, że widać je było z odległości metra. Plemię Rawang nie jest odporne na kaprysy dżungli.
 

W jednej z wiosek zrozpaczona matka przyniosła do nas krzyczące dziecko, którego maleńkie ciało spuchło od zainfekowanych ugryzień. Hilaree i Emily nasmarowały mu ręce, nogi i twarz maścią z antybiotykiem. Kiedy zapytałem, co stanie się z dzieckiem, jeden ze starszych plemienia odrzekł: – Tutaj każdy albo zdrowieje sam z siebie, albo umiera.
 

Skóra na nogach jednego z moich najmłodszych tragarzy, może 12-letniej dziewczynki, z powodu wywołanych ugryzieniami wybrzuszeń przypominała skórę ropuchy. Była jedną z trzech dziewczynek w podobnym wieku, które – wstydząc się przed samymi sobą – wynajęliśmy wraz z ich braćmi, rodzicami i dziadkami do niesienia sprzętu. Najmowaliśmy każdego, kogo udało nam się znaleźć. Wszyscy nosili ciężary z wyćwiczoną zręcznością. Niektórzy pracowali dla nas przez kilka dni, inni tylko parę godzin. Czasem porzucali nas bez słowa.
 

Tak naprawdę zabraliśmy ze sobą za dużo rzeczy – aparaty fotograficzne i oświetlenie, laptopy, dodatkowe baterie, nawet dwa drony, żeby móc nagrywać z powietrza. Ale wszystko to było bezużyteczne bez silnych pleców, które mogłyby to ponieść. Zaczęliśmy więc zostawiać torby sprzętu w kolejnych wioskach, przez które przechodziliśmy, aż doszliśmy to jednej czwartej pierwotnej ilości bagażu.
 

Praktycznie w każdej sytuacji na szlaku spotkalibyśmy rzesze tubylców chcących zarobić 15 dolarów za dzień – dwa razy tyle, ile wynoszą lokalne zarobki. Jednak kiedy przybyliśmy tu jesienią 2014 r., Hkakabo Razi nie schodził z pierwszych stron gazet.
 

10 września 2014 r., na trzy tygodnie przed naszym wyjazdem z USA, nagłówek depeszy Associated Press informował, że Rozpoczęto poszukiwanie zaginionych wspinaczy w Mjanmie. Ośmioosobowa ekspedycja złożona wyłącznie z Birmańczyków wyruszyła na Hkakabo Razi, aby obywatel Mjanmy wszedł na najwyższy szczyt tego kraju. Była to kwestia dumy narodowej. 31 sierpnia, po dwóch tygodniach wspinaczki, dwóch członków zespołu nadało sygnał z okolic szczytu. Potem słuch po nich zaginął.
 

Podjęto ogromne wysiłki, aby ich uratować. Do zespołów poszukiwawczych rekrutowano tragarzy z okolicznych wiosek. Nad dżunglą między Putao a szczytem latały śmigłowce. Nagle jeden z nich, z dwoma pilotami i pasażerem na pokładzie, zniknął. Zawieszono poszukiwania wspinaczy i rozpoczęto poszukiwania śmigłowca. Dziewięć dni później wyczerpany pasażer wyszedł z dżungli i poprowadził ratowników do pilotów. Jeden z nich żył, ale był poważnie poparzony. Po dekadach zapomnienia Hkakabo Razi w miesiąc pochłonął trzy ludzkie istnienia.
 

Powodem nagłego zainteresowania górą wśród Birmańczyków była częściowo inna amerykańska wyprawa, którą rok wcześniej Andy Tyson poprowadził na sąsiedni szczyt Gamlang Razi. Przestudiowawszy rosyjskie mapy topograficzne i zdjęcia z Google Earth, doszedł on do wniosku, że Gamlang może być wyższy od Hkakabo.
 

Zespół Tysona po raz pierwszy wszedł na Gamlang Razi we wrześniu 2014 r. Za pomocą GPS-u określono wysokość szczytu: 5870 m. Nieco mniej niż 5881 m Hkakabo zmierzone przez Brytyjczyków w 1925 r., jednak więcej niż 5691 m obliczone przez Rosjan w latach 70. i 80.

– Nikt w Mjanmie nie chciał wierzyć, że Gamlang jest wyższy niż Hkakabo – powiedział mi w ub. roku Tyson, dodając, że Hkakabo to symbol narodowej dumy, a cudzoziemiec kwestionujący jego wyjątkowość wprawił niektórych Birmańczyków w zakłopotanie. (Niestety, Andy Tyson zginął w katastrofie lotniczej w kwietniu).
 

Tak naprawdę birmańska ekspedycja wyruszyła, aby udowodnić, że Hkakabo Razi to wciąż najwyższy szczyt Mjanmy. Przed zniknięciem w górnych rejonach szczytu pechowi himalaiści przesłali odczyt GPS-u: 5790 m.
 

Własnymi kanałami skontaktowałem się z Robertem Crippenem, badaczem Ziemi z NASA. Rozmawialiśmy o różnych metodach zmierzenia wysokości Gamlang i Hkakabo.


– Rzecz w tym, że błąd rzędu 30 m może być niewykrywalny, a tyle mniej więcej wynosi różnica między tymi szczytami. Mamy zatem poszlaki, ale brak jest dowodu na to, który jest wyższy – powiedział. – Ktoś z urządzeniem GPS musi stanąć na szczycie Hkakabo.
 

Renan, Cory i ja przekazujemy sobie łyżkę, każdy z nas łyka gorącą zupę, podczas gdy wiatr tarmosi nasz namiot. Do opróżnionego garnka pakujemy śnieg i topimy go tyle, by każdy miał pełną butelkę gorącej wody przyłożoną do klatki piersiowej na czas snu. Jest tak zimno, że wolelibyśmy siedzieć ściśnięci wokół furkoczącej kuchenki przez całą noc, ale nie mamy tyle paliwa. Wyłączamy ją więc, wiedząc, że następne godziny będą wydawać się całymi dniami.
 

Układamy liny i plecaki pod sobą i próbujemy znaleźć sposób na wyprostowanie ciała. Uda się, jeśli wszyscy położymy się na boku.
 

– Nic na świecie nie daje takiej frajdy, jak leżenie na łyżeczkę z dwoma naprawdę śmierdzącymi facetami – ironizuje Cory.
 

Wciągamy kominiarki niczym rycerze zamykający przyłbice przed bitwą. Rękawice wciskamy pod biodra, aby odizolować się od śniegu. Renan i ja leżymy po zewnętrznej, od strony pokrytych szronem ścian namiotu, chudy Cory w środku. Trochę jakbyśmy razem zostali pochowani w małym grobie. Leżymy godzinami pogrążeni w swoich najciemniejszych myślach.
 

– Marznę – rzucam w noc. Próbowałem wytrzymać przez kilka godzin. Moje plecy dotykały ściany namiotu tak długo, że zimno przeniknęło do klatki piersiowej. – Musimy coś zrobić.
 

– Zamień się ze mną, będziesz w środku, a ja od zewnątrz – mówi Cory. Zamieniamy się miejscami i nie robi mi się cieplej, ale nie jest też zimniej. W najczarniejszych chwilach zaczynam wyobrażać sobie, że ktoś znajduje nasze kościste ciała ułożone obok siebie w śniegu niczym krzywe pnie. Ale w końcu przychodzi świt.
 

Jeszcze w dżungli, dwa dni przed dojściem do bazy, spotkaliśmy wycieńczonych Japończyków wracających z Hkakabo. Słyszeliśmy o nich i niepokoiliśmy się, że wejdą na szczyt pierwsi, sprawiając, że nasze wysiłki stracą sens, zanim dotrzemy do stóp góry. Ale opóźniła ich akcja ratownicza birmańskich wspinaczy. W końcu podjęli próbę wejścia zachodnim grzbietem, czyli trasą, którą my też zamierzaliśmy obrać.
 

Szef ich zespołu, Hiro Kuraoka, miał kontuzję. Leżąc w śpiworze, z ożywieniem opisał nam szczegóły ich trasy. Powiedział też, że trochę ponad 100 m od szczytu zatrzymał ich ostry jak żyletka grzbiet pokryty śniegiem i poszarpane igły skalne nie do przebycia. Wymieniliśmy się zapasami. Hiro dał nam paliwo do kuchenki i liny, a my oddaliśmy mu butelkę ibuprofenu.
 

Po prawie dwóch tygodniach trekkingu w końcu wyszliśmy z cuchnącej dżungli na pnącą się w górę południową ścianę Hkakabo. Wilgoć tropików została zastąpiona przez wysokogórską mgłę, a my zaczęliśmy szukać w plecakach polarów i puchowych kurtek. Byliśmy wycieńczeni i kończył nam się czas. Mieliśmy tylko 10 dni, potem trzeba było wracać. Wiedziałem, że Ozaki potrzebował 25 dni od bazy na wejście na szczyt.
 

W ciągu następnego tygodnia przeszliśmy przez trzy obozy na zachodnim grzbiecie, ale presja czasu i trudność terenu sprawiły, że relacje w zespole znacznie się pogorszyły. Byłem bardzo zaniepokojony, gdy Hilaree dotarła do drugiego obozu niebezpiecznie wychłodzona. Ogrzaliśmy ją, ale było to dla nas ostrzeżenie. Następnego dnia podczas wspinaczki obozu trzeciego ani Emily, ani Hilaree nie wyglądały zbyt dobrze.
 

Patrząc wstecz, dochodzę do wniosku, że powinniśmy byli spodziewać się zwolnionego tempa. Emily to mistrzyni kraju we wspinaczce sportowej, ale nie ma wielkiego doświadczenia we wspinaniu się w tak zróżnicowanym terenie. Hilaree jest słynną skialpinistką, z kilkoma trudnymi ekspedycjami wysokogórskimi na koncie. Ale Cory, Renan i ja mamy większe doświadczenie w tego typu środowisku.
 

Cory to pierwszy Amerykanin, który zdobył zimą mający 8035 m Gaszerbrum II w Pakistanie i przeżył tam lawinę. Renan był członkiem zespołu, który wszedł na 6310-metrowy szczyt Meru Central w Indiach drogą wspinaczkową Shark’s Fin, którą wielu uważało za niemożliwą do przejścia. A ja przez 35 lat wspinaczki stawałem jako pierwszy na szczytach Antarktyki i Gór Skalistych, Alp i Himalajów. Dzięki tym doświadczeniom byliśmy w stanie poruszać się szybciej i podświadomie potrafiliśmy zawierzyć sobie nawzajem własne życia.
 

Tej nocy w obozie trzecim Renan i Cory, obydwaj na osobności, wyrazili swoje wątpliwości dotyczące kontynuowania wspinaczki całym zespołem. Cały następny dzień spędziliśmy w namiocie, aklimatyzując się, i nie sposób było uniknąć tej bolesnej rozmowy. Renan w delikatny sposób zauważył, że dalsza wspinaczka będzie bardziej niebezpieczna.
 

Trzy osoby miały największe szanse na to, aby dojść na szczyt, biorąc pod uwagę, jak niewiele czasu nam zostało. Emily zgodziła się bez problemu, ale Hilaree była bardzo urażona i chciała iść z nami. Wyjaśniłem jej, że chodziło o bezpieczeństwo całego zespołu. – Powiem ci tylko jedno – rzekła wychodząc z namiotu. – Dzięki, Mark, za zaufanie.
 

W górach nie ma nic bardziej zgubnego niż pycha, ale pycha jest także podstawą wspinaczki. Wszyscy poważni himalaiści mają wielkie ego. Bez niego nie da się podejmować ryzyka i cierpienia, jakie niosą ze sobą wielkie góry. Może i mówimy jak buddyści, ale nie dajcie się oszukać – tak naprawdę jesteśmy narcyzami, zdeterminowanymi, skupionymi na celu, masochistycznymi narcyzami.
 

Wszyscy byliśmy bardzo zmęczeni, mieliśmy zawroty głowy z powodu niskiej zawartości tlenu w powietrzu, przejęci lękiem przed tym, co kryło się przed nami, a rozmowy w ciągu następnych godzin przerodziły się w krzyki, oskarżenia i wzajemne obwinianie się. Cory w końcu nie mógł już tego znieść i powiedział, że Hilaree może zająć jego miejsce w zespole atakującym szczyt. Renan i ja byliśmy nieco zaniepokojeni, ale niechętnie zgodziliśmy się na nowy plan.
 

O trzeciej nad ranem, gdy zaczęliśmy wiązać się linami, przy wyjącym, mroźnym wietrze Hilaree podjęła właściwą decyzję. Powiedziała, że jest dla niej za zimno i że jeśli miałaby kolejną hipotermię, mogłoby to zagrozić całemu zespołowi. Cory poszedł zamiast niej.
 

Po co to robimy? – pyta Cory, borykając się z założeniem butów w maleńkim namiocie. – Serio, po co? Ręce ma zbyt zgrabiałe, żeby zawiązać sznurowadła. – Bo to megafrajda – rzuca Renan.
 

Po kolei łykami pijemy gorącą herbatę, potem niechętnie wyczołgujemy się z namiotu na szalejący wiatr. Chmury śnieżnego pyłu wirują wokół nas. Słońce jest odległą zimną kulą. Wpinamy raki, związujemy się linami i zaczynamy podejście. Ruch jest lepszy niż dygotanie w namiocie – krew zaczyna pulsować w żyłach, a ciepło stopniowo powraca do tułowia.
 

Razem trawersujemy pierwszą serię skalnych iglic. Ponad kilometr pod nami widać ocean chmur. Jeśli jeden z nas zacząłby zsuwać się po tym przypominającym postawioną na sztorc lancę grzbiecie, jedynym sposobem na uratowanie go byłoby, aby kolejny na linie rzucił się w przeciwnym kierunku. Przy czym obydwaj w tej milisekundzie spojrzenia śmierci w oczy powinni się pomodlić, by lina naprężona na jakiejś ostrej skale nie zerwała się. Tak głębokiego zaufania wymaga wspinaczka wysokogórska. Tak wykraczasz poza siebie i budujesz więzi z partnerami do wspinaczki. Dlatego się wspinamy.
 

Zbieramy się na małej łacie śniegu, aby dokonać ponownej oceny. – Boję się – mówi Cory. – Moim zdaniem powinniśmy zawrócić.
 

Jego nieupiększona niczym szczerość jest dziwnie uspokajająca. Mówi na głos to, co czujemy wszyscy. Ale Renan i ja nie jesteśmy gotowi na odwrót. Idę pierwszy nieco w dół, za pokryty śniegiem blok skalny, potem w górę wąskim korytarzem między dwoma skałami, trawersuję na czekanach nawis śniegu i nagle cała trasa na szczyt staje przede mną. Jestem przerażony.
 

Wiedzieliśmy, że przed nami jeszcze jedna głęboka przełęcz, ale widzę, że jest pełna ogromnych kamiennych zębów niczym żuchwa dinozaura. Przejście przez tę paszczę zajęłoby nam parę godzin, aż do nocy. Podejście na szczyt wymagałoby kolejnej nocy na górze, tym razem bez namiotu, kuchenki, żywności czy wody. To śmierć. To punkt, z którego nie ma odwrotu.
 

Dociera do mnie, że nie wejdziemy na szczyt. Nie zmierzymy wysokości Hkakabo Razi. Przez cały czas miałem ze sobą zdjęcie przedstawiające Mike’a Moe’a i Keitha Spencera. Stoją na nim na szczycie, w puchówkach, kaskach, z szerokimi uśmiechami. Szaleńczo chciałem pozostawić to zdjęcie na szczycie, ale nie było nam to dane. Ręką wygrzebuję małą dziurę w śniegu i wkładam w nią fotografię. Dokonuję odczytu wysokości za pomocą GPS-u – 5743 m – a potem powoli wracam wzdłuż grzbietu do Renana i Cory’ego. Jedyne, czego chcemy, to zejść.
 

Artykuł pochodzi z wrześniowego "National Geographic Polska" 9/2015.