Tekst Grzegorz Kapla
Zdjęcia Tomasz Tomaszewski

 

Kiedy kleryk Władysław Budz miał być wyświęcany na księdza, przełożony seminarium pomyślał, że „ksiądz Budz” nie będzie dobrze brzmiało. I zasugerował młodemu duchownemu, by może zmienił nazwisko. Ten się zgodził. – No to jak chce się ksiądz nazywać? – Jak to jak? – zdziwił się góral. – Podhalański.
 

Ksiądz Władysław jest wyjątkowym artystą. Bo choć cechą ludzi sztuki nie jest pokora, lecz pycha, on własne obrazy przez całe życie sprzedawał po to, by kupować dzieła tych, których cenił wyżej niż siebie. Zgromadził niezrównaną kolekcję podhalańskiej sztuki oraz zabytkowych oleodruków i w rodzinnym domu na Groniu urządził galerię. Jest tam sala, w której można zobaczyć kilkaset portretów Jana Pawła II na szkle. Zanim został papieżem, biskup Wojtyła wyświęcił Władysława Podhalańskiego na księdza.
 

– Trzy sprawy mają dla nas, górali, znaczenie fundamentalne: rodzina, tradycja i kreatywność – mówi Andrzej Siekierka, nie odrywając oczu od igły. – W sercu masz przywiązanie do ziemi przodków, w pamięci imiona dawnych pokoleń, a w ręku talent i odwagę, by iść za tym, co kochasz.
 

Modowe magazyny o tym krawcu, który okazał się błyskotliwym projektantem, piszą per „góralski Versace”. Jest dumny z tego, że pracuje rękoma. Mógłby, jak inni, tylko rysować wzory i zatrudniać ludzi do haftowania, ale to nie byłoby po góralsku. Po góralsku znaczy wszystko zrobić własnymi rękoma. Inni mówią to samo. Tyle że zamiast „kreatywność” wolą powiedzieć „wiara”.
 

W czasach, gdy turyści nie wiedzieli o Tatrach prawie nic, a górale nie zajmowali się prowadzeniem pensjonatów, ale wypasem owiec, baca, zebrawszy kierdel, wycinał znak krzyża ciupagą na drodze. Dopiero wtedy ruszali. Zanim powstały w górach kościoły, to baca – starszy pasterz – był szafarzem obu porządków: boskiego i ludzkiego. W końcu Chrystus też był pasterzem owiec. A dzwonki na szyjach baranków nie wisiały ku ozdobie, ale po to, żeby odpędzić zło.
 

bukowina jest najwyżej położoną wsią na całym Podhalu – krainie leżącej na północ
od Tatr. Granice gminy opierają się aż na ich grani, więc jej najwyższym punktem są Rysy. Każde dziecko w Polsce wie, że to 2499 m n.p.m.
 

Na początku na Siedmiu Wierchach nie było żadnego domu, tylko bukowe lasy i polany należące do wsi Waksmund założonej przez niemieckich osadników. Posłali oni na bitwę pod Grunwaldem pięciu zbrojnych, za co otrzymali od króla Jagiełły przywilej wypasu i od tej pory gnali swoje owce aż na Polanę Waksmundzką. 400 lat później będzie tędy wiodła droga do Morskiego Oka.


Na halach spotkają innych pasterzy, postępujących od wschodu Rusinów i Wołochów z południowych Karpat. Od północy przybywać będą polscy osadnicy poszukujący wolności: okres zwolnień od podatków, jaki przysługiwał tym, co budowali na surowym korzeniu, sięgał 20 lat.
 

Ze spotkania tych trzech żywiołów rzuconych w krainę srogiej zimy, krótkiego lata i ubogiej gleby, która rodzi jedynie owies i ziemniaki, a czasami len i kapustę, z jej wierzeń, wyobrażeń i pasji powstały góralska gwara, wiara i tradycja. Ta unikalna kultura przetrwała wiek pary, elektryczności, agitacyjne pokusy Goralenvolku, komunę, która odbierała góralom domy, żeby w ich przedwojennych pensjonatach umieszczać gości Funduszu Wczasów Pracowniczych. Dzisiaj górale żyją w dostatku, bo turystyka kompletnie odmieniła ekonomię tego skrawka Polski. Ale wciąż zdejmują kapelusz przed przydrożnym krzyżem. Niezależnie od tego, czy ich kto obserwuje, czy nie. Dzieci mówią tu po góralsku od kołyski, a po literacku dopiero od szkoły. I nawet w zwyczajny dzień mężczyźni chodzą jeszcze w cyfrowanych portkach. Takich z sukna, które mają na nogawicach haftowane parzenice.


Dziewczęta w Bukowinie wciąż szyją gorsety. Białe na wesele, czarne na pogrzeby, zielone na Zielone Świątki, a czerwone na niedzielę. Zaś panna młoda, zanim powie „tak”, uszyje swojemu lubemu białą koszulę na znak, że odtąd będzie należał do niej, a nie do matki. Szyją gorsety od z górą 150 lat, odkąd zbój Mateja przywiózł na Podhale pierwszy dla swojej kochanki – Kacki. Robią to, bo niektóre sprawy się przecież odmienić nie mogą. Jak co roku Stanisław Skowyra z Brzegów ustawi przed swoim domem w Brzegach polowy ołtarz z krzyżem naturalnej wielkości, a kiedy będzie ten krzyż niósł, weźmie go pod pachę. Bo nie uchodzi, żeby człowiek brał krzyż na ramię, tak jak Bóg.
 

Profesor Stanisław Hodorowicz, chemik, senator RP, bukowianin z dziada pradziada, podkreśla, że górale intuicyjnie czują potrzebę Boga, jego obecność w sensie fizycznym, ale to nie musi się przekładać na tzw. pobożne życie. Jest taka zbójnicka pieśń „Dopomóz nam Boze i tym nasym noskom, kiej nas będą wiedły ku Liptowskim wioskom”: zbójnicy idąc na zbój, mieli przekonanie, że Bóg ich w tym będzie wspierał.
 

Najsławniejszym zbójnikiem przełomu XIX i XX w. był pradziadek senatora Hodorowicza, Jędrzej Dziadoń. To on podpalał strażnicę, którą nad Morskim Okiem kazał budować książę Hohenlohe-Öehringen. Magnat chciał udowodnić swoje władztwo przed międzynarodowym trybunałem w Grazu. Spór o te ziemie między spadkobiercami rodu Paloscayów a Rzeczpospolitą zaczął się w XVI w. 300 lat później kanclerz Bismarck postanowił wysiedlić Żydów i Polaków niemających pruskiego obywatelstwa. Pośród wysiedlonych znalazła się rodzina Zamoyskich. Władysław hrabia Zamoyski pod wpływem patriotycznego przekazu Towarzystwa Tatrzańskiego kupił część Tatr Wysokich na licytacji w Nowym Sączu 9 maja 1889 r. Przelicytował przedsiębiorcę Jakuba Goldfingera i właściciela południowej części Tatr, księcia Christiana Kraft zu Hohenlohe-Öhringena.
 

W imieniu hrabiego licytował mecenas Rettinger. Do każdej wylicytowanej sumy dodawał skromne „i jeden cent”. Ta cierpliwa taktyka doprowadziła rywali do utraty sił. Hrabia Zamoyski zapłacił za swoją część Tatr 460 002 złote reńskie oraz 3 centy. Öhringen zbudował nad Morskim Okiem swoją strażnicę. Dziadoń palił ją dwa razy. Aresztowany i osadzony w Lewoczy, skuty łańcuchami skoczył ze skarpy na Katowej Polanie i pod ostrzałem dopadł lasu. Ukręcił łańcuch między drzewami i tyle go widzieli. Odtąd ukrywał się w Bukowinie pod okiem hrabiego Zamoyskiego, który uważał, że w pewien sposób stali się sobie równi. Wszystko umieli poświęcić dla ojczyzny, której wówczas nie było nawet na mapie. Zamoyski swoje tatrzańskie dominium przekazał w testamencie narodowi. Portret hrabiego wisi do dziś w schronisku w Morskim Oku.
 

Nad jeziorem stoi figura matki bożej dobrych powrotów. Wyrzeźbił ją Władysław Koszarek. Samouk obdarzony wyjątkowym talentem. Już Stanisław Witkiewicz w swojej książce Na przełęczy wydanej w 1903 r. dziwił się tej obfitości talentów pośród górali. Każdy wydawał mu się artystą.
 

Pan Władysław opowiada, że gdy jeszcze chodził do szkoły, przy zabawie kolega wsadził mu badyl do oka. Lekarze powiedzieli, że oko trzeba usunąć. Do matki przyszedł telegram, że operacja za siedem dni. Ma podpisać zgodę.
 

– Jak to tak? – pomyślała matka. Założyła chodaki, chustę na głowę i poszła do Lejkuli Niewodzicki. Uradziły, że trzeba na Rusinową Polanę iść, prosić Matkę Boską o zmiłowanie. Poszły. Klęczały i modliły się z osiem godzin.
 

A kiedy wróciły mama nie podpisała zgody na operację.
 

– Kiedy się modliła, to wszystko minęło. Do dzisiaj widzę – uśmiecha się pan Władysław. – Zdarzało się, że bolało, ale mam zawsze pod ręką wodę święconą. Przemywam i przechodzi.


Kiedy się spaliła figurka w małej kapliczce, która wisi na drzewie na Rusinowej Polanie, to właśnie Władysław Koszarek wykonał jej replikę. I wyrzeźbił Matce Boskiej ładne oczy. Oko za oko.
 

– Talent do pracy mamy stąd, że w czasach biedy człowiek musiał wszystko zrobić sam – tłumaczy Andrzej Pietras, muzyk i bajarz, który przez 10 lat kierował Domem Ludowym i zna historie niemal wszystkich mieszkańców na pamięć. Tkało się, szyło ubrania z wełny i skór, robiło narzędzia, żeby potem ściąć nimi smreki, okorować, ponacinać na zrębie, postawić ściany i dach. Gospodarz musiał być cieślą, murarzem, stolarzem, tkaczem i kowalem. Dlatego dziś górale w genach noszą talent do pracy. I to się nie zmieniło, choć minęły czasy biedy. Kiedyś ludzie paśli tu owce, uprawiali ziemię i pracowali dla Cepelii. Dziś mamy dziewięć miesięcy sezonu w turystyce, ponad 30 wyciągów narciarskich ze sztucznie naśnieżanymi trasami, mamy powietrze jak kryształ i mamy Termy. Każdy może zarobić. Od tego co prowadzi busa z Krakowa, po tego co wymienia rynny na dachach.
 

Bukovina Terma Hotel Spa to jedna z najbardziej imponujących inwestycji turystycznych na Podtatrzu. Wyjątkowa, bo powstała w czasach, kiedy media opowiadały o konfliktach wokół wyciągów na Gubałówce, kształtując, być może bez premedytacji, obraz górali ciągnących każdy w swoją stronę i niezdolnych do kompromisów. Tymczasem w  Bukowinie 50 górali znalazło porozumienie i ryzykując własne majątki, wzięło się za budowę term, a wkrótce potem jednego z najlepszych hoteli w kraju.
 

– To był powrót do źródeł, bo najważniejsze dla Bukowiny: kościół, wodociąg czy Dom Ludowy nasi przodkowie budowali wspólnie – przypomina Edward Kuchta prezes spółki Bukowiańskie Towarzystwo Geotermalne. Dlatego wierzyłem, że nie ma takich spraw, których nie da się osiągnąć razem.
 

Dom Ludowy, odsunięty nieco od głównej ulicy, na pierwszy rzut oka nie pokazuje swojej wielkości, bo stoi na pochyłym stoku, ale jest to jeden z największych, jeśli nie największy drewniany budynek w Polsce. Ale wszystko zaczęło się od szkoły. I Dom Ludowy. I rozkwit rękodzieła. I eksplozja talentów w sporcie i muzyce. I poczucie wspólnoty. W roku 1881, kiedy Bukowina liczyła 1107 mieszkańców, tylko 10 z nich umiało biegle czytać i pisać. Czytać potrafiło 443 Górali. Pozostali wszystkiego musieli uczyć się na pamięć. Genealogii, mitów i ewangelii. W 1895 r. hrabia Zamoyski wybudował szkołę. Była w niej jedna klasa, 194 uczniów i dwóch nauczycieli: panowie Malinowski oraz Data. Wychowali pokolenie niebywale zdolnych i twórczych ludzi. To ich wychowankowie w 1924 r. wystąpili z odezwą do sąsiadów, by ich pokolenie, które przyszło na świat w niewoli i przeżyło „ponury nastrój stęchlizny grobowej, a któremu szczęśliwy los przyszedł poprzez zgliszcza, ruiny i bratniej krwi ofiarę” wybudowało Dom Ludowy na granicy Polski, „bo to najpotężniejsza, obok Kościoła i szkoły twierdza”.
 

Wznosili go sześć lat. I po dziś dzień z jednej strony jest otaczany czcią niczym relikwia, a drugiej tętni życiem i nie znajdziesz w całej gminie rodziny, która nie miałaby z tym miejscem jakichś osobistych związków. Dzieci wolą uczyć się ludowych tańców i grać na skrzypcach zamiast oglądać w telewizji „Taniec z gwiazdami”. To zasługa kolejnych dyrektorów Domu Ludowego. Józefa Pitoraka, Jędrzeja Pietrasa, Zygmunta Kuchty i Bartłomieja Koszarka.
 

Rozmawiamy o tym w niedzielny poranek. Agnieszka przygotowuje śniadanie, Bartłomiej goli się, bo po śniadaniu pójdą do kościoła. Benek pyta, kiedy on będzie się już golił, Honoratka poszła do lodówki po nutellę, a Ania nie może się doczekać, kiedy będzie dość duża, żeby mieć swój własny gorset. Zanim siądą do śniadania, dzieci odmówią modlitwę. – Panie Jezu, nasze słonko, pobłogosław to jedzonko. I tak nutella trafiła do sfery sacrum.
 

Nad stołem zdjęcie Józefa Bigosa. – To dzięki niemu z rękodzielników staliśmy się artystami – mówi Bartek. – Nauczył bukowian kochać piękno.
 

ale najlepszym muzykiem z bukowiny był Eugeniusz Wilczek. Gdyby żył w Ameryce, w Hollywood zrobiliby o nim film. Zaczynałby się od tego, że chłopiec idzie w zawiei pod srogą górę. Śniegu ma po pachy. Niesie nad głową skrzypce w czerwonym worku. I tylko śnieg widać z nieba i tę czerwień. A potem spotyka dziewczynę, co ma rękę i do pracy, i do muzyki. I byłaby opowieść o zakochaniu. I o tym, jak jej pęka w brzuchu rak. I jak się w chłopaku rodzi ta jego muzyka. Gazety pisały, że kiedy zaczyna grać wiatr, to prawdziwy wiatr zaczyna wiać, a kiedy zaczyna grać deszcz, w górach pada. Więc BBC nakręciło o nim kiedyś film, a w rocznicę tysiąclecia Polski pojechał na tournée po USA i grał w największych salach koncertowych, z różnymi gwiazdami. Dziennikarze pisali, że pojawił się artysta, który sam jest muzyką. Że jak zagra smutek, to płaczą wszyscy. Wrócił z Ameryki do swojego maleńkiego domu i znów było tak, jakby nie wyjeżdżał.
 

Przed śmiercią już nie grał. Lekarze zabronili.
 

– Bo przecie musiałbym zagrać miłość, a od tego pęka w człowieku serce – powiedział. Ale czasem kładł palce na strunach i ciągnął po nich smykiem. Potrafił grać improwizacje z kilkoma zespołami jednego wieczora i choć grali w różnych strojach, on swoich skrzypiec nigdy nie dostrajał. Przecież z palcami na strunach jest tak, że one same wiedzą gdzie stać.
 

Uczył się grać nocami, po całych dniach doił owce. Sześćset. Obok skopka na mleko stawiał wiadro z zimną wodą. Żeby studzić palce.
 

Pasterstwo jest najbardziej szlachetnym z góralskich zajęć. Baca Józef Parnaś ze Skrzypnego tłumaczy, jak się robi ser.
 

– Wlewa się mleko z gielet do puciery, wielkiej drewnianej beczki na 120 litrów. W najlepszym czasie tyle mleka można mieć po jednym udoju. Ale od połowy czerwca jest go już mniej i mniej. Ze 120 litrów mleka wychodzi 35 kilo sera. Pucierę trzeba oprzeć na klinie, który nazywa się pieskiem. Miesza się mleko mieszadłem. Nie jest zwyczajne, tylko rzeźbione. Wyryto na nim litery IHS. Jesus Hominum Salvator. A potem, po półgodzinie, jak ser, czyli bundz, zaczyna się wiązać, to już trzeba go z tej serwatki wyciskać. Mocno, żeby nie było dziur. Dziury to mogą być w serze takim, co pan kupi w sklepie, ale w naszym nie może być ani jednej dziury.
 

– A kto wymyślił jak taki ser zrobić?
 

– No ja to nie wiem… Dziadowie, pewnie jeszcze zanim w te góry przyśli.


Tak na dobrą sprawę nie widać, co się dzieje pod szklistą, srebrzystą, lśniącą w ciemności bacówki powierzchnią mleka. Jest to rytuał tajemny i odwieczny. Straszy może nawet niż góry, bo nikt nie wie, czy Pan Bóg nie stworzył ich przypadkiem po to, żeby ser miał gdzie przychodzić na świat...
 

Siedzieliśmy kiedyś na potoku grocholów, skąd widać już było Trzy Korony, nisko, jakby pod stopami. Rozmawialiśmy o tym, jak jest. O świecie, który przekonuje, że liczy się kariera, pieniądze, sława, śniadaniowa telewizja i może jeszcze władza. A człowieka w tym wszystkim coraz mniej.
 

– Niechaj to – powiedział wtedy pan Józek. – Patrz na serce.
 

I podał mi kieliszek wódki. Po góralsku pije się z jednego kieliszka. Wychylasz i nalewasz następnemu.