Gdy spotykamy się w hotelu obok stacji kolejowej, nie wie, dokąd mnie zabrać, więc po prostu spacerujemy zakurzonymi ulicami Niżnego Tagiłu – głośnego przemysłowego miasta na wschodnich zboczach Uralu. Nazywa się Sasza Makariewiecz. Ma 24 lata i handluje cementem. Związane w kucyk włosy koloru blond opadają mu na plecy. Na dżinsowej kamizelce ma naszytą flagę amerykańskiej Konfederacji. – Myślałem, że to po prostu symbol niepodległości – tłumaczy, gdy go o nią pytam.
 

Przechodzimy obok niewielkiego jednopiętrowego budynku ozdobionego czerwonymi radzieckimi gwiazdami i pomarańczowo-czarną georgijewską wstążką z carskimi, radzieckimi i rosyjskimi medalami wojskowymi. – Możemy wejść tutaj – mówi, wzruszając ramionami. – Ale pełno tam ludzi, którzy przeżyli lata 90.
 

Sasza także przeżył lata 90. W grudniu 1991 r., parę miesięcy przed jego narodzinami, z Kremla ściągnięto flagę radziecką i zastąpiono ją trójkolorową rosyjską. Tak rozpoczęła się dekada, którą współcześni Rosjanie wspominają jak zły sen. Oczekiwanie, że w Rosji zacznie się żyć jak na bogatym Zachodzie, szybko ustąpiło miejsca przykrej rzeczywistości. Zmiana gospodarki centralnie sterowanej na wolnorynkową i wprowadzenie demokracji w społeczeństwie, które przez wieki funkcjonowało pod rządami monarchii absolutnej i totalitaryzmu, oznaczały ciężką pracę.
 

Sama nie widziałam lat 90. na własne oczy. Moja rodzina wyjechała z Moskwy w kwietniu 1990 r. Kiedy po raz pierwszy tam wróciłam, w 2002 r., era prezydenta Władimira Putina – antidotum na burzliwe lata 90. – zaczęła się już na dobre. Później jeszcze wielokrotnie odwiedzałam Rosję i mieszkałam tam kilka lat, pracując jako dziennikarka.
 

Większość Rosjan, których znam, w pewnym stopniu ukształtował trwający 74 lata radziecki eksperyment. Ale nadchodzące pokolenie zna tylko Rosję straumatyzowaną przez lata 90., a następnie rządzoną żelazną ręką Putina. W tym roku – 25 lat po upadku ZSRR – jeszcze raz tam wróciłam, aby spotkać się z młodymi ludźmi takimi jak Sasza. Kim są? Jakiej Rosji by chcieli?
 

W pozbawionym okien barze z boazerią i linoleum na podłodze zamawiamy z Saszą chrzczone piwo w plastikowych kubkach. Siadamy wśród wytatuowanych mężczyzn w dresach i sandałach puszczających z telefonów piskliwe rosyjskie hity.
 

Niżny Tagił, jak mówi Sasza, to same fabryki i więzienia. Kiedyś miasto słynęło z produkcji wagonów kolejowych i czołgów. Obecnie ludziom kojarzy się z opuszczonymi fabrykami, bezrobociem i Władimirem Putinem. Kiedy zimą 2011 r. Putin ogłosił, że będzie chciał sprawować urząd prezydenta przez kolejną, trzecią już kadencję, w Moskwie i innych dużych miastach wybuchły protesty. W większości brali w nich udział młodzi, wykształceni i mieszkający w miastach przedstawiciele klasy średniej. Jednak pracownik fabryki z Niżnego Tagiłu zadeklarował w państwowej telewizji, iż on sam i „reszta chłopaków” są gotowi przyjechać do Moskwy i rozprawić się z protestującymi. Putin odmówił, ale miasto zyskało sławę ostoi zwolenników Putina.
 

Chociaż teraz Niżny Tagił ma nowego burmistrza, którego Putin wysłał tam, aby zajął się upiększeniem miasta, a lokalny magnat wybudował ekskluzywną klinikę, nadal żyje się tu trudno. Sasza jest spawaczem. Pracował w fabryce, zarabiając całkiem nieźle, dopóki spadające ceny ropy i zachodnie sankcje nałożone w odpowiedzi na inwazję na Ukrainie nie pogrążyły przedsiębiorstwa. Sasza przestał otrzymywać wynagrodzenie. Przez rok szukał pracy, aż w końcu dostał posadę w fabryce Boeinga oddalonej o dwie godziny jazdy. Teraz zarabia 30 tys. rubli, czyli 450 dolarów miesięcznie, co stanowi przeciętne wynagrodzenie w tej okolicy.
 

Spotykamy się po długim dniu pracy. Sasza jest zmęczony i ma brudne ręce. W barze z ludźmi, którzy przeżyli lata 90., nie czuje się w pełni komfortowo ani bezpiecznie. Opisywane przez niego miasto to miejsce, w którym króluje konformizm i prawo pięści. – Tutejsi są agresywni w stosunku to każdego, kto się wyróżnia – mówi. Wszyscy robotnicy wyglądają podobnie: dres i włosy na jeża z trochę dłuższą grzywką. Jego koledzy to często dzieci byłych więźniów. – Nie przestrzegają prawa – mówi Sasza. – Prawdziwy mężczyzna jest albo w wojsku, albo w więzieniu. Tak powiedziała nam nauczycielka w szóstej klasie. Sasza nauczył się więc walczyć na pięści i na noże. Zdarzało się, że wracał do domu po bójce zalany czyjąś krwią, o czym opowiada mi z dziwnym uczuciem błogiej radości.
 

Sasza najbardziej chciałby uciec do kosmopolitycznego Petersburga i otworzyć bar. Był tam już kilka razy. Tam czuje się najlepiej. Ale jego dziewczyna nie przeprowadzi się, chyba że kupi mieszkanie. Biorąc pod uwagę wysokość ich pensji, zapewne pozostanie to tylko marzeniem.
 

Ten motyw w Niżnym Tagile powtarza się często: młodzi ludzie mają marzenia, ale w realiach putinowskiej Rosji nie mają szans na ich realizację. Chcą podróżować, ale zarabiają w rublach,
a wartość tej waluty przez kryzys gospodarczy spadła o połowę. Niektórzy chcieliby otworzyć własne firmy, ale nie wiedzą, jak poradzić sobie z lokalnymi układami, więc obniżają swoje oczekiwania. Pragną założyć rodzinę, mieć dom lub mieszkanie i samochód. W życiu chcą rzeczy, których wielu z nich nie miało właśnie dlatego, że ich rodziny przeżyły lata 90.
 

– Lata 90. były dla nas bardzo trudne pod względem finansowym – opowiada mi 20-letni Aleksandr Kuzniecow. – W 1988 r. odszedł od nas ojciec (Aleksandr miał wtedy trzy lata). Mama wydawała całą swoją pensję na jedzenie dla mnie. Nie mam rodziny.
 

To miało na niego ogromny wpływ.
 

– Dla mnie rodzina jest najważniejsza – mówi, gdy pijemy kawę w kawiarni przy rynku. – Nie chcę poświęcić się karierze i być samotny.
 

Jego ojciec walczył w wojnie czeczeńskiej w 1994 r. Radził synowi, żeby nie szedł do wojska. To było wszystko, co pamiętał z lat 90. Ale Aleksandrowi nie zależy na tym, żeby wymigać się od poboru. – Zawsze chciałem się zaciągnąć. Wszyscy w rodzinie byli w wojsku. Mój prapradziadek walczył w II wojnie światowej – wyjaśnia. Ponadto służba w wojsku otwiera młodemu Rosjaninowi drogę do dobrze płatnych posad: w policji lub FSB, następcy KGB. Dzięki wojsku mógłby zostać policjantem, jak jego ojciec. – Chciałbym mieć stałe przychody – mówi Aleksandr.
 

Gdy rozmawiamy, podchodzi do nas jego znajomy, Stiepan – postawny, uśmiechnięty młodzieniec. – Piszesz o tym, jak to było w ZSRR? Ludziom żyło się dużo lepiej – mówi do mnie z szelmowskim uśmiechem.
 

– Co? – wykrzykuje Aleksandr. – Żyło się lepiej? Nie zgadzam się.
 

Kłócą się o to, jak to było za czasów ZSRR, aż w końcu Stiepan, urodzony w 1992 r., uświadamia sobie, że ma do mnie pytanie.
 

– Wy Amerykanie naciskacie na nas, nakładając sankcje. Co dla nas szykujecie? Wojnę?
 

Wyjaśnia też, dlaczego Rosja miała prawo zająć Krym i postawić się Zachodowi.
 

Stiepan nie chce podać mi nazwiska, ponieważ jestem dziennikarką z USA, ale kiedy zbieram się do wyjścia, oferuje, że mnie podwiezie. – Tak naprawdę to chcę się stąd wyrwać – mówi niby nie do mnie, gdy jedziemy przez miasto.
 

– Skąd? Z Niżnego Tagiłu? – pytam.
 

– Nie. Z Rosji – odpowiada.
 

Po wcześniejszej patriotycznej tyradzie było to dość nieoczekiwane. Pytam więc o powody.
 

– Tu nie ma nic do roboty – mówi bez goryczy. – Żadnych możliwości, nie da się rozwijać i czegoś osiągnąć.
 

– Jaki masz plan awaryjny? – pytam.
 

– Plan awaryjny? – powtarza z szerokim uśmiechem. – Pójść do FSB.
 

Urodzeni w ZSRR i urodzeni po jego upadku nie mają wspólnych doświadczeń – napisała Swietłana Aleksijewicz, laureatka Nagrody Nobla w dziedzinie literatury z 2015 r. Jakby pochodzili z różnych planet.
 

Po rozpadzie ZSRR panował powszechny optymizm. Wielu wierzyło, że Rosja szybko stanie się kwitnącą demokracją przypominającą zachodnie. Jednak po obiecującym roku 1991 nastała dekada przygnębiających sprzeczności. Wraz z końcem gospodarki planowej jedni szybko się wzbogacili lub zasilili szeregi klasy średniej, a inni nagle stali się biedakami. Na sklepowych półkach pojawiły się towary, których wcześniej nie widziano na oczy, ale pieniądze, za które można je było kupić, straciły na wartości. Wzrosła przestępczość, zwłaszcza związana z handlem. Polityka stała się bardziej przejrzysta, ale Rosjanie zaczęli postrzegać ją jako nieczystą grę.
 

Ludzie starali się dostosować do nowej rzeczywistości. Był to czas wolności, o jakiej wcześniej można było tylko marzyć, ale wielu nie umiało się w niej odnaleźć. – Gdy te [zachodnie] wartości zderzyły się z rzeczywistością i ludzie zobaczyli, że zmiany zachodziły zbyt wolno, wartości zeszły na dalszy plan – mówi Natalia Zorkaja, socjolog Centrum Lewady, niezależnego ośrodka badania opinii publicznej. Młodsze pokolenia wracają więc do „filarów radzieckiego społeczeństwa” – mówi.
 

Mogłoby się wydawać, że Sasza, Aleksandr, Stiepan i ich rówieśnicy żyją niemal na innej planecie niż ich rodzice i dziadkowie, a jednak pod wieloma względami stają się nawet bardziej radzieccy od nich. To dziwne zjawisko. Młode osoby niewiele wiedzą o niedostatkach, zwyczajach i okrucieństwie tamtych czasów. Pokolenie Putina nigdy nie odniosło tej rany. Ich pragnienie stabilnej normalności – nierozdzielanych rodzin, pewnej, choć niekoniecznie satysfakcjonującej pracy – to ich reakcja na braki, jakich doświadczyli w latach 90., i to, co zaoferowała im era Putina.
 

Są zupełnie pozbawieni wiary w siebie. Według Centrum Lewady 65 proc. Rosjan w wieku 18–24 lata, czyli pierwsze pokolenie urodzonych po rozpadzie ZSRR, planuje życie na zaledwie rok lub dwa lata do przodu. – To pokolenie egoistów – twierdzi Zorkaja. Ale zarazem, dodaje, ludzi delikatnych. Są obojętni wobec polityki. Większość nie wie nic o wydarzeniach, o których państwo nie chce ich poinformować, zaś 83 proc. deklaruje, że nie brało udziału w żadnych działaniach związanych z polityką czy życiem w społeczeństwie obywatelskim.
 

Z lizą spotykam się w połyskującym białym hallu jednego z wielu szklanych wieżowców, które tworzą Moscow City, imponujące centrum finansowe. Podążam za nią wzdłuż tuneli łączących wieżowce z kawiarniami, sklepami oraz wystawą portretów Putina i ministra spraw zagranicznych Rosji Siergieja Ławrowa. Zamawiamy lunch. Liza, modnie ubrana młoda kobieta o długich, kręconych blond włosach, z drogim zegarkiem na nadgarstku, przy barszczu opowiada mi swoją historię. Prosi, żebym nie podawała jej nazwiska, bo nie chce urazić swoich rodziców.
 

Urodziła się w Błagowieszczeńsku na rosyjskim Dalekim Wschodzie w 1992 r. Rok wcześniej jej ojciec, nauczyciel historii, świętował na ulicach Moskwy początek demokracji. Jednak kiedy po rozpadzie ZSRR wrócił do domu, musiał znaleźć inny sposób na utrzymanie rodziny. Zaczął jeździć do Chin i przywozić różne rzeczy, od ubrań po urządzenia, żeby sprzedawać je w Rosji. – Pamiętam, jak wracał do domu z pieniędzmi zaszytymi w koszuli, żeby nikt mu ich nie ukradł – opowiada mi Liza.
 

Jest prawniczką w dużej zachodniej kancelarii. Praca jest w porządku, ale nie to zamierzała robić. – Zawsze chciałam być dziennikarką. Zawsze coś pisałam – mówi, dodając, że jej babcia przechowuje wszystkie jej opowiadania. – Ale rodzice powiedzieli mi, że dziennikarstwo jest niepoważne. To zawód dla skorumpowanych. Taka opinia to spuścizna po latach 90., gdy teksty dziennikarskie kupowano i sprzedawano jak każdy inny towar. – Nie zarobisz na tym dużo pieniędzy. Jesteś najstarsza i najbystrzejsza. Musisz zdobyć porządny zawód, żebyś mogła utrzymać siebie i pomagać siostrze. Potem jej rodzice się rozeszli. Firma ojca w końcu zaczęła przynosić zyski, a Liza, będąc w liceum, mogła wyjechać na rok do Oregonu i później studiować w Londynie.
 

Jak przystało na młodą kobietę praktykującą zachodni styl życia, opowiada matce o chłopakach i imprezach z narkotykami. Ale pod innymi względami jest prawdziwą Rosjanką. – Putin mnie denerwuje – zaczyna, uderzając w ton wielu opozycyjnych moskiewskich środowisk. – Ale niech no tylko obcokrajowiec spróbuje go krytykować! Zawsze będę bronić Rosji. Opowiada, że gdy mieszkała w Londynie, ludzie naśmiewali się z Rosji i Rosjanek, nazywając je pannami młodymi na zamówienie. – Słuchanie tego bolało mnie do tego stopnia, że płakałam – mówi.
 

W 2011 r. zainteresowała się polityką w wydaniu liberalnym. Została członkiem Amnesty International i partii Jabłoko jako obserwator grudniowych wyborów parlamentarnych. Przypisano ją do lokalu wyborczego w szkole jej młodszej siostry, gdzie zszokowana przyglądała się, jak nauczyciele wrzucają do urn dodatkowe głosy. Gdy próbowała zareagować, nakrzyczeli na nią i kazali siedzieć w kącie, a dyrektor zasłaniał jej widok. Takie rzeczy działy się w całym kraju. Wielu obserwatorów nagrało takie sceny na telefonach i umieszczało dowody w sieci, co wywołało masowe protesty w dużych miastach na skalę niewidzianą w Rosji w ciągu ostatnich 20 lat.
 

Natomiast Liza się przestraszyła. – Wpadłam w histerię. Płakałam przez dwie godziny – mówi. Po tym zdecydowała, że już nigdy nie będzie angażować się w politykę; że nie jest wystarczająco silna, żeby walczyć. Obietnicy tej dotrzymała, nawet kiedy załamał się rubel, uniemożliwiając jej realizowanie drugiej życiowej pasji: podróży. – Tak, to straszne. Nie ma już tylu możliwości – mówi, ale nie chce szukać rozwiązania tego problemu w polityce. – Mam psychiczną blokadę.
 

Ksenia Obidina, koleżanka Lizy z kancelarii prawnej, ma podobny punkt widzenia. Jej rodzice także się rozwiedli. Twierdzi, że rodzina i stabilizacja są dla niej najważniejsze. Chce pewnej, dobrze płatnej pracy. Chciałaby, żeby było ją stać na podróże i pomaganie mamie i siostrze. Na skutek politycznego i gospodarczego kryzysu marzenie to jednak się oddala. Ksenia chce pracować w zagranicznych kancelariach, ale te coraz częściej rezygnują z oddziałów w Rosji. Podobnie jak Liza nie chce myśleć o polityce. Rozmawianie o czymś, na co nie ma się wpływu, jest bez sensu. Rozmowa dla samej rozmowy nie jest interesująca – mówi, gdy siedzimy w moskiewskim Starbucksie. – Lepiej jest wiedzieć, ale być cicho. Lepiej jest się nie odzywać. Po co psuć sobie nastrój? – dodaje przy wyjściu.
 

Dlaczego młodzi tacy się stali? Władimir Putin to spora część odpowiedzi. Do władzy doszedł w 2000 r., jako kandydat stojący w opozycji do lat 90., w czasie gdy to pokolenie właśnie zaczynało być świadome otaczającego je świata. Obiecywał dostatek i bezpieczeństwo. Wykorzystując wysokie ceny ropy i reformy gospodarcze z lat 90., w znaczącym stopniu spełnił daną obietnicę, tyle że kosztem demokratycznych swobód.
 

Stabilizacja i dobrobyt stały się ideologią tamtych czasów. Do tego doszła tęsknota za ZSRR i wybielanie jego grzechów. Putin nazwał rozpad Związku Radzieckiego „największą katastrofą geopolityczną XX w.”. Twierdził, że jeśli ktoś widzi to inaczej, „nie ma serca”. Józef Stalin w nowym à la biznesowym żargonie stał się skutecznym menedżerem, który troszkę przesadził. W podręcznikach i telewizji można było dopatrzeć się ech tej sankcjonowanej przez państwo nostalgii. Dziś 58 proc. Rosjan nadal chciałoby powrotu radzieckiego porządku, a około 40 proc. postrzega Stalina jako postać pozytywną.
 

Życie po rozpadzie ZSRR polegało w dużej mierze na poszukiwaniu jakiejś jednoczącej ludzi idei. Najpierw była nią demokracja. Później konsumpcjonizm. – Modernizacja przybrała formę konsumpcji – mówi Zorkaja. W 2010 r. w Rosji pojawiła się IKEA i zyskała popularność wśród nowej klasy średniej, pozwalając urządzić się w stylu europejskim, tj. nieradzieckim. – Stała się symbolem pokazującym, że można ucywilizować swoje życie za niewielką sumę – mówi. – Ale to, że za tymi meblami i ozdobami stoi zupełnie inna koncepcja wartości, jakoś Rosjanom umyka.
 

Od początku trzeciej kadencji w 2012 r. Putin promował jeszcze bardziej agresywną, neoradziecką ideologię. Walczył o utrzymanie byłych republik radzieckich, takich jak Ukraina i Kazachstan, w sferze wpływów Moskwy i obnosił się z potęgą wojskową w odległej Syrii. Wprowadził prawa promujące tradycyjne wartości społeczne i sprawiające, że wyrażanie sprzeciwu stało się jeszcze bardziej niebezpieczne. Jednym ze skutków tych działań jest pokolenie ludzi, których marzenia są ucieleśnieniem cech, jakie chce u nich widzieć Putin: konformizmu, materializmu i wyraźnej niechęci do podejmowania ryzyka.
 

Putin jest popularny wśród wielu warstw społecznych. Gdy pisałam ten artykuł, miał poparcie 80 proc. ankietowanych Rosjan, przy czym najwyższe jest ono wśród ludzi w wieku 18–24 lata i wynosi 88 proc. Pokolenie to bardziej niż jakiekolwiek inne jest dumne ze swojego kraju i jego pozycji na świecie. Potencjał militarny uważa za oznakę wielkości i wierzy w przyszłość Rosji.
 

Na ciemnym, wąskim dziedzińcu w Nowosybirsku, między dwoma XIX-wiecznymi ceglanymi budynkami, spotykam lokalnych artystów popijających piwo przy dźwiękach muzyki. To tu Filipp Krikunow, urodzony w 1995 r., otworzył galerię. Opuszcza towarzystwo, by mnie oprowadzić. Jedno pomieszczenie oświetlone jest fluorescencyjnym różowym światłem. Na ścianie rozmieszczono półki z miniaturowymi popiersiami Lenina pokrytymi fantazyjnymi wzorami. W kolejnym młodzi artyści sklecili niebanalne instalacje do robienia selfie. Można na przykład wsadzić głowę do kartonu z pobitymi lustrami.
 

Jeden ze znajomych i wspólników Filippa zwraca na mnie uwagę i podaje mi rękę. – Właśnie dowiedzieliśmy się, że nikogo tu nie zakopali – wyrzuca z siebie. Po tym, jak Filipp wynajął tę powierzchnię, uświadomił sobie, że w budynku obok siedzibę ma FSB. W latach 30. było to NKWD, które odpowiada za śmierć milionów ludzi. Ofiary NKWD często rozstrzeliwano i zakopywano na miejscu. Na szczęście w przypadku galerii Filippa, Space of Modern Art, było inaczej.
 

W piwnicach nie ma kości. Są za to hipsterzy.
 

Z Filippem spotkałam się tego dnia wcześniej w szykownej kawiarni. Otaczał go wianuszek bardzo modnych kobiet. Nowosybirsk jest trzecim największym miastem w Rosji, centrum naukowych innowacji. To bogaty ośrodek, ale Filipp nigdy bogactwa nie doświadczył. Dorastał bez ojca. Jak wielu młodych Rosjan wychowywały go matka i babcia. Jego pradziadek walczył w II wojnie światowej, a później padł ofiarą stalinowskich czystek. Jego babcia została znanym chemikiem; matka także była naukowcem. Jednak prawdziwą pasję obu kobiet stanowiła polityka.
 

Miał 16 lat, kiedy prodemokratyczne protesty wybuchły w Moskwie i innych miastach, m.in. w Nowosybirsku. Dziesiątki tysięcy ludzi wyszło na ulice, żądając uczciwych wyborów, ale protesty przypominały bardziej miejskie imprezy niż demonstracje. Filipp też miał dość Putina. – Docierały do niego sygnały niezadowolenia, ale nie było mowy o jakimś dialogu – mówi. Nie rozpoznawał Rosji pokazywanej w kontrolowanej przez Kreml telewizji. – To był inny kraj. Nie znałem nawet jednej osoby, która by tak żyła – wspomina.
 

– Chodziłem na protesty. Próbowałem być politycznie zaangażowany. W środku gotowało się we mnie. Nie mogłem myśleć o niczym innym. Cały kraj jednoczył się w proteście i ja też brałem w tym udział – opowiada. Wkrótce przyszło jednak rozczarowanie. – Rozglądałem się wokół siebie i okazywało się, że otaczające mnie osoby to nie byli moi ludzie. Nie czułem się komfortowo. I do niczego to nie doprowadziło – mówi.
 

To nie do końca prawda. Protesty wywołały zmiany, tylko że nie na lepsze. W maju 2012 r. Kreml postanowił rozprawić się z protestującymi. Od tamtej pory kilkudziesięciu uczestników protestów aresztowano, osądzono i wpakowano do więzienia. Sytuacja polityczna w kraju uległa pogorszeniu, gdy Putin – czując się zdradzonym przez klasę średnią, która według niego powstała tylko dzięki jego politycznym decyzjom – zaczął rządzić coraz bardziej autorytarnie. Liberałów walczących o wolność i demokrację publicznie nazywał „zdrajcami narodu” i „piątą kolumną”.
 

Ta ostra reakcja nauczyła pokolenie Putina, by nie mieszać się w politykę. – Uznałem, że albo będę walczył z tym systemem, albo stanę się częścią innego – świata sztuki. W tym świecie jest więcej dobra. Polityka jest stresująca. Nie pozwala cieszyć się życiem – mówi Filipp.
 

W 2018 r. Putin będzie mógł ubiegać się o re- elekcję. Mało kto wątpi, że będzie kandydował, a większość spodziewa się, że będzie rządził przez kolejnych 6 lat. Oznaczałoby to, że władzę sprawował będzie do 2024 r. albo dłużej. Wtedy Filipp – pięcioletni, gdy Putin został prezydentem po raz pierwszy – będzie miał 29 lat. Czy odpowiada mu to, że tyle lat przyjdzie spędzić mu z Putinem u władzy? Wzrusza ramionami. – Całe życie żyję z moją prawą ręką i jakoś sobie radzę.
 

W akadiemgorodku, akademickim miasteczku powstałym dookoła Nowosybirskiego Uniwersytetu Państwowego i jego licznych laboratoriów, spotykam się z Aleksandrą Michajłową. Ma 20 lat. Jej mama jest geologiem, a ojciec fizykiem. Oboje zamieszkali w miasteczku założonym w 1957 r. jako inkubator nauki wspomagający technologiczny wyścig Związku Radzieckiego i Zachodu. Od upadku ZSRR niedofinansowani rosyjscy naukowcy zostali w tyle za zachodnimi kolegami. Rodzice Aleksandry zajęli się biznesem.
 

Aleksandra obecnie jest na trzecim roku dziennikarstwa. Pracuje nad filmem dokumentalnym o mieście i jego barwnej intelektualnej historii, zwłaszcza działalności podziemnej w latach 60. – Do roku 1966 mieli tu własny system rządów – mówi. W jej oczach pojawia się błysk, kiedy opowiada o poszukiwaniu informacji o tym małym zakątku wolności i akademickiego fermentu w totalitarnym państwie. W 1966 r. grupa tych młodych wolnych duchów i naukowców napisała list do Moskwy, wymieniając w nim, co im się nie podoba. Odpowiedź nadeszła bardzo szybko. Wielu zwolniono z pracy i wprowadzono ścisłą polityczną kontrolę. W dokumencie Aleksandry pojawia się też wątek lat 80., kiedy to punkrockowe podziemie rozprzestrzeniło się w całym kraju.
 

Teraz, jak mówi Aleksandra – nic się nie zmienia. Czegoś brakuje. Ludzie nie angażują się w politykę. Do rządu nastawieni są albo neutralnie, albo pozytywnie. Nikt nie staje w obronie swoich przekonań, a linia między obojętnością a przyzwoleniem jest bardzo cienka.
 

Rząd znów zajmuje się cenzurowaniem. Odwołano koncert słynnego rockmana z lat 90., bo wypowiadał się krytycznie o zajęciu Ukrainy.
 

– Co roku zamykają media dostarczające bardziej obiektywny przekaz – mówi Aleksandra. Najbardziej smuci ją jednak to, że w Akademgorodoku nie ma już takiego twórczego zapału, jaki panował tu
w latach 60. i 80. Otaczające ją społeczeństwo jest ostrożne i zastałe. Chciałaby, żeby coś się zmieniło; żeby ktoś nimi wstrząsnął. Wie jednak, że jej pokolenie nie przyłoży do tego ręki.
 

– Może zrobią to dzieciaki, które dziś mają po 13, 15 lat – mówi ze smutkiem Aleksandra. Kiedy będą w jej wieku, jej pokolenie będzie miało już inne priorytety. – Będziemy starali się pomóc, ale po trzydziestce, z dzieckiem na ręku, trudno jest stanąć na czele rewolucji. 

Tekst: Julia Ioffe
Zdjęcia: Gerd Ludwig