Moja pierwsza wyprawa do Meksyku: ląduję w stolicy, mam 5 kg bagażu i 20 dolarów w kieszeni. Co teraz? Miasto leży w górach – nocą zimno, a mnie nie stać na hotel. Ale to wiedziałem jeszcze przed przylotem i miałem przygotowany plan: „Coś się zorganizuje”. A gdyby niczego się nie zorganizowało, miałem też plan B: „Jakoś to będzie”.

Pierwszego dnia wieczorem, kiedy zaczęło się robić wyraźnie chłodno, błąkałem się po centrum. W końcu znalazłem miejsce, gdzie układali się na noc podobni do mnie bezdomni przybysze – rodzaj noclegowni, a konkretnie kratki wentylacyjne od metra. Wieje z nich ciepło i jest całkiem przyjemnie, chociaż trochę ciasno – takich jak ja było tam kilkanaście osób. A ja jedyny biały, więc od razu wzbudziłem zainteresowanie. Stali „mieszkańcy” kratki chętnie zrobili dla mnie miejsce. Oni tam nie mają telewizji, więc robiłem za telenowelę zastępczą – przez pół nocy opowiadałem o świecie, o Polsce, a oni ochoczo słuchali, poprawiali moją kulawą wówczas hiszpańszczyznę i uczyli mnie nowych słówek. Następnego dnia rano moi nowi przyjaciele znaleźli mi pierwszą pracę, która polegała na ochotniczym udzielaniu pomocy zbłąkanym turystom. Poznałem dość szybko plac Centralny i okolice. Amigos z kratki od metra pokazali mi kilka ciekawostek w bocznych zaułkach, do których nie wprowadza się normalnych wycieczek. Tylne drzwi do katedry, które pozwalają wyminąć ludzki zator w drzwiach głównych, dużo tańszy kiosk z pamiątkami, czysty przytulny comedor, gdzie serwuje się regionalne dania z południa Meksyku... takie rzeczy.

Pierwszego dnia zarobiłem 20 dolarów, a po tygodniu miałem dość kapitału, by wyruszyć na karaibskie plaże Jukatanu. Zmieniałem ciężarówki, furmanki, okazje. Czasami wysiadałem gdzieś w szczerym polu i natykałem się na takie oto obrazki: bosy chłop w kusych portkach i ogromnym sombrero z żoną i dzieciakiem sieją kukurydzę. Ojciec idzie przodem, w rękach trzyma zaostrzony kołek i tym kołkiem robi dziury w ziemi. Miarowo, do rytmu: krok-buch-dziura, krok-buch-dziura... Za  nim matka, z torbą pełną kukurydzianych nasion, wrzuca w każdą dziurę po trzy ziarenka: jedno w darze dla Matki-Ziemi, drugie, żeby z niego wyrosła kukurydza, a trzecie... tak na wszelki wypadek. Wrzuca te ziarenka miarowo, do rytmu: krok-ziarenka-w dziurę, krok-ziarenka-w dziurę... Na  końcu synek zadeptuje piętą dziurę z trzema ziarenkami kukurydzy. Miarowo, do rytmu: krok-piętą-w ziemię, krok-piętą-w ziemię...

– Panie!!! – wołam. – Macie więcej dzieci?

– W chałupie.

– To zawołajcie dwójkę. Pomogę wam.

I potem sialiśmy kukurydzę – ja szedłem przodem i uderzałem w ziemię moim kołkiem, robiąc dziury. Za mną najstarsza córka gospodarza wrzucała w ziemię po trzy ziarenka, a na końcu biegł mały chłopiec i zadeptywał siew. Pracowałem tak kilka dni. Za wikt i opierunek, za możliwość nocowania pod ich dachem, za okazję oglądania od środka, jak wygląda prawdziwe życie w meksykańskim pueblu, za darmową naukę języka i obyczajów. Co rano po skromnym śniadaniu ruszaliśmy do roboty w grupach chłop-baba-dziecko i do rytmu sialiśmy: krok-buch-dziura, krok-ziarnka-w dziurę, krok-piętą-w ziemię... Podobnych „podróży za jeden uśmiech” odbyłem kilkanaście. Sypiałem darmo – na plażach pod palmami i rozgwieżdżonym niebem. Pracowałem jako tragarz portowy, cieśla w hacjendzie, pomocnik rybaka, barman, marynarz na statku pływającym po Amazonce... I wiem z osobistego doświadczenia, że podróżowanie jest możliwe bez pieniędzy i bagażu – wystarczy szczypta fantazji. Uśmiechami często załatwisz transport i noclegi. Pomysłowość skutecznie zastąpi pieniądze. A egzotyczne podróże wcale nie wymagają sponsora.