Wyjazd był planowany prawie od roku. Dzięki Waldorfowi (Rafał Zając) mieliśmy dopracowane wszystkie szczegóły – dosłownie każdy dzień wyprawy, kiedy i gdzie idziemy, jak się aklimatyzujemy, ile potrzebujemy jedzenia, gdzie nocujemy. Nieprzewidziane było też uwzględnione. Co tu dużo mówić – perfekcja.  Co więcej, można powiedzieć, że plan w zasadzie zrealizowaliśmy zgodnie z zamierzeniem, bez jednego kluczowego szczegółu – nie wspięliśmy się na górę. Ale po kolei… Katmandu – stolica Nepalu i miejsce załatwiania wszystkich formalności, pozwoleń, zakupów – jedzenia i uzupełnienia sprzętu (można tu teraz dostać dosłownie wszystko w cenach – w przypadku produktów oryginalnych – nieznacznie niższych niż w EU). Jest to też pierwsze miejsce zetknięcia z azjatyckim światem. Na lotnisku – z tłumem czekających taksówkarzy i ogólnym bałaganem, na ulicach – z wiecznym korkiem, gęstwiną samochodów Tata, motocykli, rowerów, i trudnym do zniesienia zagęszczeniem spalin. Prócz tego jest oczywiście egzotycznie, kolorowo i niezwykle ciekawie. Z Katmandu w góry do Lukli, wioski w rejonie Solo Khumbu, dolecieliśmy małym samolotem obsługiwanym przez linie Agni (jednej z kilku latającej na tej trasie). Sprawdziły się ostrzeżenia o częstych odwołaniach i opóźnieniach. Wylecieliśmy dzień później niż planowaliśmy, koczując parę godzin w małej zatłoczonej hali odlotów pełnej sfrustrowanych ludzi czekających od kilku dni. Okazało się, że ze względu na kiepska pogodę w górach, samoloty od dłuższego czasu  w ogóle nie latały. Najwięksi pechowcy spędzili na lotnisku po 4-5 dni. Z tego punktu widzenia, mieliśmy sporo szczęścia, dużo którego zawdzięczaliśmy właścicielowi agencji która nas obsługiwała.  Dzięki niemu dostaliśmy się na jeden z pierwszych samolotów, gdy tylko wznowiono loty. Lukli oraz trasa jednodniowego treku do Namche – głównej wioski w rejonie Everestu – nie zrobiły na mnie najlepszego wrażenia. Sceneria buddyjskich stup, młynków i flag modlitewnych chociaż niewątpliwie ładna, dość szybko się opatrzyła, a duża ilość turystów i mocno komercyjny charakter okolicy mnie niemiło zaskoczył. Spodziewałem się raczej majestatycznych, dzikich Himalajów, a nie budek z colą (i w zasadzie czymkolwiek innym) co klikaset metrów.
Cel naszej wspinaczki – szczyt Panayo Shar znajduje się w dolinie nad Namche, odchodzącej w bok od głównego szlaku ciągnącego się pod szczyty Amadablam, Lhotse i Everest.  Opuszczając główny trakt turystyczny, idąc w kierunku wioski Thame pierwszy raz zobaczyliśmy  ośnieżone szczyty. Powyżej Thame, w kierunku przełęczy Tashi Lapche sceneria stawała się bardziej surowa. Ścieżka stała się znacząco węższa a wysokość, już ponad 4000m, zaczęła nieco dawać o sobie znać. Ludzi spotyka się tu znacząco rzadziej. Ostatnią osadą (dużo powiedziane, bo to dwa domki na krzyż) jest Thengbo. Miejsce to stało się naszą bazą na kolejne prawie dwa i pół tygodnia. Domek na wpół murowany, wpół zbity z dykty i blachy stoi dokładnie pod filarem Teng Kang Poche. W środku rządzi młoda gospodyni, matka trójki dzieci –córki i dwóch synów. Wszyscy są niezwykle ruchliwi i wyjątkowo pomysłowi. Najlepsze zabawki można zrobić... no przecież, ze śmieci zostawionych przez turystów. W sumie z czego innego? Jedynym innym dostępnym dobrem wszechobecnym jest kupa jaka.  Do tego towarzystwa trzeba dodać ojca, który wpadał co jakiś czas donosząc z dołu worki ryżu, i babcię (teściową?), która mieszkała w lepiance tuż obok domku, razem z jakami, o które pieczołowicie dbała. Wieczorami babcia wyruszała żwawym krokiem w poszukiwaniu swoich jaków, które w ciągu dnia rozchodziły się po dnie doliny. Była naprawdę niezwykła, w ciągłym ruchu, ni stąd ni zowąd zjawiała się znosząc skądś chrust w koszu (w okolicy nie było jednego drzewa), zaraz potem widać ją było na horyzoncie biegnącą  za uciekającym, nieposłusznym jakiem, a chwilę później była już na szczycie pagórka, 400m nad gospodarstwem. Do tego jak ognia unikała obiektywu aparatu, ulatniając się umiejętnie gdy tylko widziała, że ktokolwiek z nas przymierza się z aparatem. Wiecznie uśmiechnięta i wesoła gospodyni musiała być świadkiem już niejednych zmagań wspinaczkowych nad własnym dachem. Gościła Will’a Gadd’a i Ueli Steck’a zastanawiając się pewnie po co ci faceci pchają się w tak niegościnne miejsca i kim w ogóle są. Na widok każdego turysty na jej twarzy pojawiała się kompletnie nieskrywana radość z nadchodzącego zarobku.
Do Thengbo dotarliśmy świeżo po długotrwałym załamaniu pogody. W domku spotykamy trzech Rosjan, którzy szukają swoich kolegów. Ponad tydzień wcześniej weszli w północną ścianę Teng Kang Poche i od tego czasu nikt o nich nic nie słyszał. Opowiadają o lawinach, o przeszukiwaniu podstawy ściany – bez większych nadziei. Po kliku dniach niesprecyzowanych poszukiwań odchodzą w dół. Los dwójkowego zespołu do dziś nie jest znany. To zdarzenie, wprawdzie nie zmieniło w żaden sposób naszych planów, ale na początek pobytu dodało pewnej grozy ścianie, która nachalnie wisiała nam nad głowami. Z biegiem dni, im wyżej podchodziliśmy na aklimatyzację w kierunku przełęczy Tashi Lapche (5700 m), tym bardziej oswajaliśmy się z widokiem. Każdy dzień wyraźnie też zmieniał warunki w ścianie. W początkowo całkowicie białym murze zaczęły pojawiać się pasy skał.   Ostatnim etapem aklimatyzacji było wejście na szczyt Parchamo (6270 m). Przy pierwszej próbie wycofaliśmy się ze względu na duże zagrożenie lawinowe i ogromne nawiane poduchy śnieżne. Jeden dzień wystarczył jednak by śnieg trochę sie uleżał, i kolejnego ranka weszliśmy na szczyt bez najmniejszych obaw. W nocy przed ostatecznym zdobyciem szczytu pierwszy raz na poważnie doświadczyłem objawów choroby wysokogórskiej. Poprzedniego dnia lekko zaczęło mnie bolec gardło i czułem się na granicy zaziębienia. Jak wiadomo taki stan nie sprzyja aklimatyzacji. W nocy zaczęła mnie bolec głowa a rano miałem problemy z utrzymaniem równowagi – krótko mówiąc czułem się nie najlepiej. Zacząłem się nawet pakować do zejścia na dół, ale dla próby łyknąłem tabletkę diuramidu z naszej fantastycznie wyposażonej apteczki. Ku mojemu zaskoczeniu po pół godzinie wszystkie objawy niedyspozycji minęły, i zamiast w dół ruszyłem czym prędzej za chłopakami, którzy byli już w drodze na szczyt.  Po 2-3 godzinach staliśmy wszyscy razem na wierzchołku. W ciągu kolejnych kilku dni zeszliśmy na dół aż do Thame na odpoczynek, po czym wróciliśmy do chatki w Thengbo. Po rozpoznaniu podejścia pod ścianę kolejnego dnia, byliśmy gotowi na wspinanie. Dla pewności poprosiliśmy przez telefon satelitarny (dziękujemy HiMountain!) kilka osób w Polsce o przesłanie prognoz na najbliższe dni. Ku pewnemu zdziwieniu, wszystkie dochodzące informacje sugerowały poważne załamanie pogody. Na miejscu nic na to nie wskazywało. Od tygodnia na błękitnym niebie pojawiały się tylko sporadyczne chmury, nie było wiatru – spodziewaliśmy się, że po pierwszym tygodniu niepogody, tak będzie już do końca wyjazdu. Dla spokoju postanowiliśmy poczekać jeden dzień, mocno nieufni prognozom. Kolejnego dnia rano niebo było już zasnute barankami i było jasno co się święci. Wieczorem zaczęło sypać śniegiem i sytuacja nie ulegała zmianie przez ponad 24 h. Gdy kolejnego dnia rano podniosły się chmury, dookoła panowała zima. Na dachu leżała 30 cm warstwa śniegu, a ściana Panayo Shar była kompletnie biała. Nastroje nam niewątpliwie siadły… Zaczęliśmy się zastanawiać nad wyborem innego celu, ściany wystawionej na południe (kilka możliwości podsunął nam francuski przewodnik, który przyszedł na rekonesans filara), czy w ogóle poszukaniem innego zajęcia.  Mieliśmy dwa, maksymalnie trzy dni zapasu by bezpiecznie zdążyć na samolot. Nie mając jasnych planów zapasowych postanowiliśmy zaczekać. Wgapianie się w ścianę przez bite dwa dni było wyjątkowo frustrujące. W okolicy nie za wiele było do roboty, widoki wszystkie znane, okoliczne kamienie zabulderowane, jedzenia niewiele, alkoholu brak…  Do tego topniejący śnieg i błoto. W końcu, nie mogąc dłużej czekać ze względu na harmonogram lotów, ruszyliśmy pod ścianę. Po północnej stronie doliny, tam gdzie nie dochodziło słońce, panowały zupełnie zimowe warunki. Śnieg na morenie wyglądał, jakby dopiero co spadł – zupełnie nie związany. Niezmiernie utrudniał nam podejście. Co chwilę wpadaliśmy w niewidoczne dziury między kamieniami. Droga, która wcześniej zajęła nam około 2 godziny, ciągnęła się koszmarnie. W zasadzie na podejściu było już widać, że ze wspinania raczej za wiele nie wyjdzie. Następnego dnia o świcie, po chłodnym biwaku na śniegu, wbiliśmy się w załupę u podstawy ściany. Teren, który z dołu wydawał się banalny, okazał się być skalnymi płytami przykrytymi puszystym, niezwiązanym śniegiem. Wyżej pola śnieżne, ze śniegiem po kolana, błąd wyboru drogi na boczną grańkę, która okazała sie prowadzić do nikąd, i w końcu lód, który okazał się nie być lodem. To wszystko, i pokonanie jedynie ok. 300 stosunkowo łatwego terenu spowodowało, ze postanowiliśmy się wieczorem wycofać. Ciąg dalszy to odwrócenie wydarzeń już opisanych – zejście do Namche, dalej do Lukli, lot do Katmandu i dwa dni spędzona na zwiedzaniu miasta i okolic:  świątyni Pashupatinath, miejsce kultu boga Shiva i kremacji zwłok; oraz oddalonego o kilkanaście kilometrów Bakhtapur. Ale o tym w innym tekście, który może kiedyś powstanie….

W wyprawie brali udział:

Rafał Zając czyli „Waldorf”, Wrocławski Klub Wysokogórski
Marcin Woźniak, Klub Wysokogórski w Poznaniu
Krzysztof Sadlej, Uniwersytecki Klub Alpinistyczny w Warszawie

Sponsorzy i patroni

Sponsor główny: •    Polski związek Alpinizmu
Sponsorzy: •    Olympus Polska Sp z o.o.
•    Dolnośląska Szkoła Wyższa
•    Geco-walls
Dostawcy sprzętu: •    Monkey’s Grip
•    Tilak
•    Yeti
•    Camp
 
Patroni medialni: •    Wspinanie.pl
•    GÓRY
•    National Geographic TRAVELER Organizatorzy: •    Klub Wysokogórski w Poznaniu
•    Wrocławski Klub Wysokogórski
•    Uniwersytecki Klub Alpinistyczny w Warszawie

Wyprawę wspierał również HiMountain