Muztagh Ata 7.546 m n.p.m., czyli czterdziesty trzeci szczyt świata leżący w Górach Pamiru na terytorium Chin, to marzenie wielu wspinaczy i narciarzy. Nasze również. Chcemy zdobyć szczyt i zjechać z niego na nartach.  

Obóz trzeci na wysokości 6.600 m n.p.m. Trzecia trzydzieści, środek nocy.
- MR, czas wstawać - budzi mnie Paweł. Nawet nie próbuję negocjować z nim kilku dodatkowych minut snu. Trzeba ruszać. Przed nami kawał drogi. Paweł przez całą noc nie zmrużył oka, ja natomiast spałam wyjątkowo dobrze.

W namiocie jest nieprzyjemnie, zimno i wilgotno, a na zewnątrz jeszcze mroźniej. Topimy śnieg, gotujemy wodę, pijemy herbatę i napełniamy termosy. Zjadamy po dwa cukierki - żelki.

Jedzenie nam się już skończyło, więc nie mamy czego zapakować do plecaków. Mamy jednak determinację i wielką chęć zdobycia szczytu. Został nam jeden dzień okna pogodowego. Potem ma przyjść załamanie. Jeśli chcemy wejść na szczyt, musimy to zrobić teraz. Około piątej zakładamy narty i opuszczamy obóz.

Na pomysł wyprawy na Muztagh Ata wpadliśmy niecały rok wcześniej. To bardzo znana i pożądana góra wśród narciarzy skiturowych. Wysoka, ale stosunkowo łatwa do zdobycia. Nie ma tu zbyt wielu miejsc trudnych technicznie, dzięki czemu zjazd na nartach z samego wierzchołka może być wielką przyjemnością. Na wyjazd wybraliśmy lipiec ze względu na lepsze warunki śniegowe niż w innych miesiącach. Naszą ekipę tworzą cztery osoby: Paweł Kunachowicz - kierownik wyprawy, Dominik Thier, Michał Kasprzak i MR, czyli ja. Paweł Misiurewicz - piąta osoba z grupy - w ostatniej chwili musiał z wyprawy zrezygnować, ale cały czas wspierał nas z Polski.

Szósta rano. Minus 35 stopni, ciemno i wyje wiatr. Poruszamy się wolno w bladym świetle czołówek. W nocy napadało sporo śniegu, więc trzeba torować. We mgle małe chorągiewki wyznaczające kierunek pojawiają się w ostatniej chwili. GPS można wyciągać tylko na chwilę i zaraz trzeba go chować, ponieważ baterie natychmiast się rozładowują.
- MR, musimy iść szybciej – pogania mnie Paweł. Spogląda nerwowo na zegarek. Kiedy idzie za mną, poruszam się szybciej. Gdy się zatrzymuję, już po kilku sekundach stuka kijkiem w moje narty, żebym ruszyła. Trochę mnie to irytuje, ale idę. Przeważnie jednak Paweł toruje, a ja maszeruję za nim. Kiedy raz na chwilę przystanął, to ja stukam kijkiem w jego narty. Nie mogę sobie tego odmówić. W górach nie można się ociągać. Każda chwila na złapanie oddechu, na poprawianie ubrania, na rozglądanie się dookoła, to strata czasu. Musimy się spieszyć. Minuta odpoczynku to tylko sześćdziesiąt sekund, ale jeśli zbierze się ich kilkanaście czy kilkadziesiąt, czas ten może już zaważyć na wejściu na szczyt. Mgła jest tak gęsta, że niewiele widać. Każde z nas gdzieś tam w środku zadaje sobie teraz pytanie czy przypadkiem to nie jest moment, żeby zawrócić.  


Pod Muztagh Ata znajdującej się w północno- zachodnich Chinach dotarliśmy przez Kirgistan, urokliwy kraj, którego znaczną część stanowią góry. Piękne i dzikie. Położona na wysokości 4.400 m n.p.m. baza jest miejscem, w którym wszystkie wyprawy odpoczywają i przygotowują się do wejścia na górę. Tu zawiera się znajomości z innymi ekipami, dzieli doświadczeniem i ustala taktykę zdobywania szczytu. Stąd rozpoczyna się właściwa część górskiej wyprawy.

Idę jak w transie. Boli mnie głowa. Ciężko mi złapać oddech, cały czas mam zadyszkę. Jeden krok, drugi, trzeci, piąty, dziesiąty. Liczę je, a to pozwala mi dzielić drogę na krótsze odcinki i nie myśleć o tym, jak bardzo daleko jeszcze do szczytu. Na stromych odcinkach – liczę do 10. Na bardziej płaskich – do 100 albo 200. Pamiętam, kiedy dzień wcześniej idąc w kopnym śniegu z obozu drugiego do trzeciego powiedziałam Pawłowi, że to będą dwa najtrudniejsze dni w moim życiu.
- „Nie, trudniej było, gdy kilka miesięcy temu, w Paryżu, biegłaś maraton ze złamaną ręką” - stwierdził.
- „Chyba nie” - odpowiedziałam po chwili namysłu - „Wtedy bieg trwał tylko kilka godzin, a ja mogłam w każdej chwili zejść z trasy”. Oczywiście nie zeszłam. Teraz też mam nadzieję, że osiągniemy naszą „metę”.

Muztagh Ata wydaje się przyjaźnie do nas nastawiona, mimo, że nie ułatwia nam wspinaczki. Może nas sprawdza, testuje? Może pozwoli wejść tylko najbardziej zdeterminowanym? Przez kilka godzin idziemy w gęstej mgle. Jest ciężko i czas dłuży się niemiłosiernie. Niewiele się odzywamy. Każdy musi swoją „pańszczyznę” odrobić sam. Na szczęście, im bliżej szczytu, tym widoczność staje się lepsza.

Kilka dni wcześniej na wysokości 5.400 m n.p.m. we czwórkę rozbiliśmy obóz pierwszy. Wnieśliśmy tam sprzęt i kilkudniowy zapas jedzenia. Krajobraz był nieziemski. Na horyzoncie dumnie prężył się słynny masyw Kongur, a tuż pod nami zboczem góry malowniczo spływał nieskazitelnie biały lodowiec. To był ostatni moment kiedy w akcji górskiej byliśmy wszyscy razem, potem musieliśmy się rozdzielić. Dominikowi plany dotarcia na wierzchołek pokrzyżowała choroba, a Michał wcześniej zawrócił.

W drodze na szczyt jesteśmy już parę godzin. Prócz dwóch cukierków na „śniadanie” nic nie jedliśmy. Przypominają mi się słowa Krzysztofa Wielickiego, który opowiadał kiedyś o tym, jak zdarzało mu się wspinać kilka dni bez jedzenia. Mówił, że warto uczyć się odmawiania sobie. Potem w sytuacjach podbramkowych jest łatwiej, bo wiemy, że nie takie rzeczy robiliśmy. Nam też się uda - myślę sobie.

Paweł ma ogromne doświadczenie w górach. Wspinaczkowe i narciarskie. Kiedy więc poddał pomysł wyjazdu na narty na siedmiotysięcznik właściwie się nie wahałam. Oczywiście trochę się bałam, ale stwierdziłam, że to ogromna szansa, której nie mogę zaprzepaścić. Nie boję się wyzwań. Trzeba podnosić sobie poprzeczkę i warto porywać się na duże rzeczy. To daje satysfakcję i rozwija. Nie zawsze musi się udać, ale zawsze warto próbować. Nie tylko w górach.

- „Paweł, czy zdarzyło Ci się kiedyś w górach wycofać? Odpuścić?” - zapytałam, gdy jechaliśmy słynną Karakorum Highway w stronę bazy. Cały czas nurtowało mnie pytanie, do którego momentu walczymy jeszcze ze swoimi słabościami, motywujemy się, a kiedy przekraczamy granicę brawury i docieramy do miejsca, z którego nie ma już odwrotu. Gdzie jest ta granica? Czy ją dostrzegę? Czy będę wiedziała kiedy odpuścić i zawrócić, zamiast powtarzać sobie uparcie: „Dam radę, już niedaleko?”. Nie mam pewności.
- „Granica jest tam gdzie pojawia się realne zagrożenie dla naszego zdrowia i życia” - odpowiedział mi wtedy.

 


 


W czasie trwania wyprawy Paweł Misiurewicz codziennie przesyłał nam komunikaty pogodowe. Dzięki temu mogliśmy planować aklimatyzację i taktykę zdobywania góry. W obozie drugim mieliśmy spać jedną noc, a następnie wrócić do bazy, żeby odpocząć, zabrać jedzenie oraz ubranie na atak szczytowy. Jednak dostaliśmy od niego informację o nadchodzącym załamaniu pogody, więc podjęliśmy z Pawłem decyzję o wcześniejszym ataku szczytowym. Bez pełnej aklimatyzacji i bez uzupełnienia zapasów jedzenia. Chcieliśmy spróbować zdobyć szczyt, trochę na skróty.

- „Bądź jak Kinga Baranowska” - powiedział mój przyjaciel Wojtek jeszcze w Warszawie przez wyjazdem na wyprawę. „Ona wie kiedy odpuścić i niepotrzebnie nie ryzykuje. Zawróć, gdy zrobi się niebezpiecznie”. Musiałam to obiecać jemu i innym przyjaciołom.

Zbliża się południe. Mgła opadła i widoki znów nas oszałamiają. Masyw Kongur cały czas śledzi moje i Pawła poczynania. Chyba trzyma kciuki za powodzenie wyprawy. Jest coraz zimniej, coraz wietrzniej, ale słońce delikatnie głaszcze nas promieniami. Przed nami wielkie pole śnieżne, a u jego szczytu nasz cel. Jesteśmy już tak blisko, że nawet przez myśl nam teraz nie przejdzie, żeby zawrócić. Muztagh Ata wzywa.

Przygotowania do wyprawy trwały kilka miesięcy. Paweł Kunachowicz rozdzielił wśród nas zadania tak, żeby każdy czuł się odpowiedzialny za jej część. On sam zajął się załatwianiem formalności z Kirgizami i Chińczykami oraz zorganizowaniem niezbędnego sprzętu wspinaczkowego. Dominik w Polsce odpowiadał za wizy, a w czasie wyprawy - za dokumentację fotograficzną. Michał z kolei, poznawał tajniki medycyny wysokogórskiej i przygotowywał opasłą apteczkę - wierzyliśmy, że na darmo. Paweł Misiurewicz, choć ostatecznie z nami nie pojechał, był odpowiedzialny za logistykę, nawigację i łączność w górach. Ja natomiast zajęłam się nawiązaniem kontaktów ze sponsorami oraz przygotowaniem kuchni – od wyposażenia po zapasy jedzenia szturmowego. Może nie było szans na menu jak w ekskluzywnej restauracji, ale miałam nadzieję, że będzie pysznie.

Od szczytu dzieli nas już tylko kilkaset metrów. Wiatr huczy. Mróz przenika nas do kości. Na goglach mam grubą warstwę szronu. W pewnym momencie na horyzoncie dostrzegamy mały błyszczący kopiec śnieżny. To jest wierzchołek góry. Natychmiast przyspieszamy. Już chcemy tam być. I mimo zadyszki, szybko posuwamy się naprzód. W końcu po wielogodzinnym marszu stajemy z Pawłem na szczycie. Gratulujemy sobie nawzajem, z trudem łapiąc oddech. Moja radość jest jakby zamglona. Chyba nie dociera do mnie jeszcze, czego właśnie dokonaliśmy.    

Podziwiamy panoramę gór Pamiru widniejących poniżej na tle szafirowego nieba. Robimy kilka zdjęć, blokujemy wiązania i zaczynamy zjazd w kierunku bazy. Teraz najważniejsze to jak najszybciej znaleźć się niżej. Śnieg jest tak zmrożony, że narty nie chcą jechać i pierwsze kilkadziesiąt metrów toczymy prawdziwą walkę. Po chwili udaje się ruszyć. Mimo, że muszę się często zatrzymywać, żeby odpocząć, a w głowie cały czas kołacze się myśl - byle do bazy, jazda jest dużą frajdą. O piętnastej dojeżdżamy do obozu pierwszego. Tu kończy się śnieg, więc zdejmujemy narty i zakładamy buty trekkingowe. Trzy godziny później zmordowani, wygłodniali i wychudzeni, ale bardzo szczęśliwi, docieramy do bazy. Teraz możemy złożyć sobie właściwe gratulacje. Szczyt zdobyty, a my jesteśmy bezpieczni.  

Cel wyprawy został osiągnięty. Był to sukces całego zespołu, wynik pracy wszystkich, zarówno w bazie, jak i w poszczególnych obozach. Całej naszej czwórki oraz Pawła Misiurewicza – wielkiego nieobecnego na tej wyprawie, który wspierał nas z daleka.

Góra czasem puszcza, a czasem nie. Nam Muztagh Ata dała szansę i pokazała swoje łagodne oblicze. Pewnie nie zawsze tak będzie, ale w góry będę wracać na pewno. Bo góry to przygoda…

Magdalena Rakowska, 2013