Kto jedzie do Libanu tylko dla zabytków, robi błąd. Najciekawsi są ludzie – półkrwi Fenicjanie, półkrwi szaleńcy. Uwaga! Ich słabość do zabawy jest zaraźliwa. Dziewczyny w dresach uprawiają jogging. Panie w kostiumach Channel wyprowadzają na spacer rasowe psy. Na ławkach objęte w pół siedzą zakochane pary. To nie jest Bliski Wschód! Nie wiem, czego się spodziewałam po Bejrucie, ale na pewno nie europejskiej metropolii. Przede mną Raouche – przybrzeżna skała o wyglądzie wielkiej bramy, symbol miasta. Za moimi plecami przewijają się tłumy spacerowiczów. Nagle wyrasta przede mną Nancy, z którą umówiłam się przez stronę couchsurfing.com. – Gotowa na zwiedzanie? – pyta od razu. – Jasne! – odpowiadam bez zastanowienia, choć od przylotu do Bejrutu minęły zaledwie dwie godziny. Jest niedziela, w sąsiedniej Syrii to dzień pracujący. Ale nie w Libanie. – Nie jesteśmy krajem muzułmańskim – podkreśla Nancy. Racja. W Libanie święci się chrześcijańską niedzielę. Przed wojną w 1975 r. wyznawcy Chrystusa, rożnych Kościołów, stanowili ponad połowę mieszkańców. Dziś jest ich prawdopodobnie mniej niż 50 proc. Poza tym żyją tu muzułmanie – sunnici, szyici i tajemniczy druzowie.


Parkujemy przed Muzeum Narodowym. Idziemy do sali kinowej. Zaczyna się film. Pierwszą sceną jest ciemność, którą rozpraszają strugi światła przedostające się przez zrywane z okien deski. Robotnicy rozbijają betonowe skrzynie, w których ukryto rzymskie sarkofagi. Przez kilkanaście minut śledzimy kolejne etapy powrotu do normalności i odbudowy muzeum. W gablotach jak dawniej leżą szklane flakoniki, greckie rzeźby, rzymska ceramika, sprowadzone tu przez fenickich kupców. W końcu to właśnie na terenie dzisiejszego Libanu od III tysiąclecia p.n.e. zakładali oni swoje największe i najbogatsze miasta – Sydon, Tyr, Byblos, Trypolis i Birutę, czyli dzisiejszy Bejrut. W świat wysyłali stąd drzewo cedrowe, purpurę, mydło, oliwę czy wino. Operatywni merchanci na setki lat zmonopolizowali handel w basenie Morza Śródziemnego. Aby łatwiej im było zapisywać słowa w obcych językach, wymyślili alfabet fonetyczny. Nigdy jednak nie pomyśleli, żeby spisać nim swoje własne dzieje. Stąd o ich historii przede wszystkim mówią wykopaliska. – Jestem Fenicjanką – podkreśla z dumą Nancy. Statystycznie rzecz biorąc, istnieje 33 proc. szansy, że nie mija się z prawdą. Jak wykazały badania genetyczne, w co trzecim Libańczyku płynie krew słynnych kupców. Hasło „Fenicja” jest tu synonimem najwyższej jakości, mądrości i piękna. To tłumaczy też, skąd u mieszkańców tego kraju wzięła się smykałka do handlu.


Mijamy Hamrę, główną ulicę handlową Bejrutu. Niedaleko stąd miały miejsce najbardziej krwawe walki między muzułmanami i chrześcijanami. Wojna wybuchła w 1975 r. i z przerwami trwała do 1990 r. Zginęło około 150 tys. osób – sporo jak na czteromilionowy naród. – Ale podczas wojny żyło się nam lepiej – mówi Nancy. To zdanie słyszę jeszcze wiele razy z ust rożnych osób. – W czasie wojny każdy miał pracę, a teraz żeby zarobić, trzeba emigrować do Kuwejtu albo Emiratów – tłumaczą miejscowi. W Bejrucie wciąż straszą poprzestrzelane na ażur bloki. Na szczęście jest ich coraz mniej, a w miejscu zniszczonych kamienic wyrastają eleganckie apartamentowce, sklepy i największa w Libanie dyskoteka. Niektórzy mówią, że to tak, jakby postawiono ją na cmentarzu. Ci, którym przeszkadza lokalizacja, bawią się gdzie indziej. W Bejrucie dyskotek i klubów jest pod dostatkiem. Wychodzę wprost na główny plac śródmieścia – Nejmeh Square – z wieżą zegarową pośrodku. Stąd promieniście rozchodzą się ulice, przy których mieszczą się luksusowe sklepy i drogie restauracje. Na moją kieszeń jest Starbucks. Zamawiam kawę. Obok mnie przy stoliku siada siedem młodych kobiet. Rozmawiają ze sobą po francusku, w połowie zdania przechodzą jednak na angielski, a zaraz potem na arabski. Ten sposób prowadzenia konwersacji jest w Bejrucie bardzo modny. Pokazują sobie zdjęcia trzymane w portfelach Burberry i zamawiają kolejne kawy i desery. Centrum miasta jest zamknięte dla ruchu, dlatego stało się ulubionym placem zabaw dzieci z bogatych domów. Moje sąsiadki również przyszły ze swoimi pociechami, które szaleją na bajeranckich rowerkach pod czujnym okiem etiopskiej czy filipińskiej niani. Nagle gwar przerywa nawoływanie muezina. Po chwili do modlitwy wiernych wzywają kościelne dzwony. – Czy one nie starają się nawzajem zagłuszyć? – pytam Nancy, kiedy godzinę później spotykamy się w pijalni soków braci Macklouf na Gemayzeh. Nancy za śmiechem tylko przytakuje głową i zamawia mi przepyszny mus owocowy z awokado i marakui. To tylko wstęp. Za chwilę drinki witaminowe zamienimy na alkoholowe.
Najlepsze restauracje znajdują się w dzielnicach chrześcijańskich. Wzdłuż Sursock Stairs są one kameralne, eleganckie i drogie. Dystyngowane sąsiedztwo zobowiązuje. W tej części, Ashrafi jeh, znajdują się pałace libańskich arystokratów. W jednym z nich należących do rodu Sursockow (na rue Sursock) mieści się muzeum sztuki współczesnej.
Znacznie taniej (i weselej) zabawimy się w pubach i klubach na Gemayzeh. Wciskamy się do Godota. Dziewczyny w nienagannym makijażu i drogich ciuchach flirtują z wystylizowanymi facetami. Piwo Almaza leje się strumieniami. O 23.00 tłum przestaje mieścić się na podłodze, ludzie wchodzą na stoły i bar. Wtedy też drzwi do pubu się zatrzaskują. W ten sposób oficjalnie został zamknięty, żeby stało się zadość żądaniom mieszkańców wyższych pięter i zarządzeniom władz miasta. Od tej chwili impreza jest prywatna, a co dzieje się w środku, jest sprawą tylko i wyłącznie właściciela. Na dyskotekach na Ashrafijeh nie jest luźniej. Libańczycy uwielbiają się bawić. To ich cecha narodowa, niezależna od wyznawanej religii. Nawet podczas wojny. Kiedy w walczącym Bejrucie bary i kluby przestały być bezpieczne, życie nocne przeniosło się do Junieh, wioski pod miastem. W ciągu kilku lat senna rybacka miejscowość stała się oficjalną imprezownią stolicy. Dziś Junieh powoli znowu wraca do korzeni – staje się punktem wypadowym do Harisy. – Czy słyszeliście w Polsce o Harisie? – pyta się mnie Abed. Owszem, słyszałam. To libańska Częstochowa. Na szczycie kamiennego kopca wznosi się statua Białej Madonny. Po zboczu aż pod stopy Matki Bożej pnie się wąski korytarz. – Często tam jeździsz? – próbuję się dowiedzieć. – No pewnie! – odpowiada. A przecież Abed jest sunnitą! Oczywiście nie zapytałam go wprost; to nie jest w dobrym tonie. Zagrałam za to w popularną tu grę: „kim jesteś”. Zasady są proste. Zadajesz trzy pytania: jak masz na imię, jak na nazwisko i najważniejsze – gdzie mieszkasz? Dzielnica zwykle świadczy o wyznaniu. Tam gdzie żyją sunnici, wiszą portrety Rafika Al-Hariri. Premier (sunnici mają zapewniony ten urząd)  zginał w 2005 r. w zamachu bombowym. I choć jego rządy były dość kontrowersyjne, fi nisz był mocno antysyryjski, co zaskarbiło mu sympatię kraju. Jego śmierć zjednoczyła naród i sprawiła, że udało się wyeksmitować stacjonujące tu wojska syryjskie. W dzielnicach szyickich powiewają żółte flagi Hezbollahu i zielone Amalu, ściany obklejone są portretami Hassana Nasrallaha – przywódcy Hezbollahu.
U chrześcijan co krok mija się kapliczki i figury Matki Bożej, plakaty zamordowanych polityków czy wymalowane sprayem krzyże. Nie myliłam się, Abed naprawdę jest sunnitą. I naprawdę odwiedza Harisę. Tak jak inni muzułmanie, których spotykam na terenie sanktuarium. Obok nich ze łzami w oczach modlą się chrześcijanie. Jeszcze kilka lat temu młodzi ludzie przyjeżdżali tu na modlitewne spotkania. Rozkładali karimaty, śpiwory... Wszystko było dobrze, dopóki nie zaczęli przynosić też fajek wodnych i piwa. Wtedy księża zarządzili, że modlitwy będą bardziej kameralne. Libańczycy wierzą całym sercem. Całym sercem się też bawią. Przejście od religijnej ekstazy do hedonistycznej zabawy jest w ich wypadku bardzo szybkie.
D
roga z Harisy do Dżubajlu zajmuje kwadrans. Wysiadający z autobusu turyści obierają klasyczny kierunek: ruiny. Kolumnada, rzymski teatr oraz fundamenty świątyni Baala. To wszystko, co pozostało z fenickiej   metropolii powstałej 5 tys. lat temu. Miasto wyspecjalizowało się w handlu papirusem, ktory po grecku nazywano byblos (tak też brzmi historyczna nazwa miasta). Libańczycy omijają jednak ruiny i kierują się ku kamiennym uliczkom starówki. Modlą się w maronickiej katedrze św. Jana Chrzciciela, odwiedzają kapliczkę Nossa Senhora da Penna. Jej ściany ozdobione są portretami Mar Maruna, założyciela Kościoła maronickiego. W Libanie odległości między miastami liczy się w minutach jazdy. Z Dżubajlu do Trypolisu podroż trwa niecałą godzinę. Wysiadam na dworcu i czuję, jak powoli zaczyna przytłaczać mnie wielkie i hałaśliwe miasto. Zawalone domy, przestrzelone mury, a nad tym wszystkim powiewające plakaty z Rafi kiem Al-Hariri.
Nie wiem, czy w tym zgiełku znajdę kolejny hit Fenicji. Zdaję się jednak na własny nos. Wystarczy tylko stanąć u bram suku, a niezwykły zapach poprowadzi wprost do mydlanego karawanseraju Khan al-Saboun. To właśnie Fenicjanom zawdzięczamy udoskonalenie przepisu na mydło. Po włączeniu tych ziem w XVI w. do imperium osmańskiego produkcja rozwinęła się na skalę przemysłową. Na dziedzińcu widać mydła w formie różańców, kul, Koranu. W magazynach półki uginają się od paczuszek z kostkami o zapachu rozmarynu, kiwi, banana, bazylii, szałwii, mięty… Do mojego koszyka trafiają też olejki do masażu   o zapachu ambry, rumianku i mięty. W ciągu niecałej godziny pozbyłam się tu połowy budżetu na podroż… Głód coraz bardziej daje mi się we znaki. Wpadam na staruszka, który sprzedaje mi gorącą bułeczkę. Kiedy zatapiam w niej zęby, mijający ludzie pokazują palcem na usta. W sunnickim Trypolisie przestrzega się ramadanu, a publiczne jedzenie jest co najmniej niegrzeczne. Bułkę chowam do kieszeni i szukam ustronnego zakątka, w których mogłabym spokojnie skończyć posiłek. Udaje się dopiero w pobliskiej Al-Minie. Szerokie ulice, białe kamienice i promenada przypominają francuski kurort. Z kawiarenek bucha dym fajek wodnych, przez okno wygląda rasowy piesek, i tylko widok dzieci celujących w siebie z pistoletów na przyssawki psuje humor. W Libanie nie można uciec od wspomnień o wojnie.


W drodze do Baalbeku na każdej latarni powiewają żółte flagi Hezbollahu. Nie mam wątpliwości – jadę do szyitów. Autobus zatrzymuje się naprzeciwko pozostałości starożytnego Heliopolis z jednej strony, a hotelu Jupiter z drugiej. W drzwiach stoi Hani, właściciel przybytku. – Z Polski jesteś… Często jeździłem do Warszawy – rozmarza się. – Macie bardzo dobre… – Kobiety? – podpowiadam. – Nie. Pierogi – prostuje. W Libanie słynącym ze świetnej kuchni to wyjątkowy komplement. Idę do największej na świecie świątyni Jupitera. Wzniesiono ją około 60 r. n.e. na masywnej kamiennej platformie. Tak zwany Wielki Taras powstał z kilkunastu kamiennych bloków o wadze blisko 450 t każdy! Do dziś pozostaje zagadką, w jaki sposób przetransportowano je z kamieniołomów i idealnie dopasowano. Bo co do jednego historycy raczej się nie spierają – Wielki Taras jest znacznie starszy niż świątynia. – To niejedyna tajemnica tego miejsca – mówi Husain, z którym chodzę po ruinach. Ziemia wciąż skrywa fenickie mury, tajemne korytarze, świątynię Bachusa. Lokalizacja tej ostatniej nie była przypadkowa. Odpowiednia gleba, wysokość, temperatury i nasłonecznienie sprawiają, że również i dziś w Dolinie Bekaa wytwarza się wyśmienite wina i arak. Największymi producentami są założone przez jezuitów w XIX w. Chateau Ksara i Chateau Kefraya, ale na degustację najlepiej wybrać się do pobliskiego majątku Tanail należącego do winnicy Massaya.
Szyicki jest teraz również Tyr. Wyludniony, ale zadbany i czysty bulwar prowadzi do stref archeologicznych. Najpierw mijam ruiny bazyliki krzyżowców. Na ich teren teoretycznie nie ma wstępu. No ale skoro brama jest otwarta na oścież... W strefie numer 2 widzę zarys potężnego miasta. Założone prawdopodobnie około 2700 r. p.n.e. rozwijało się dzięki zaradności tutejszych kupców. Oczywiście fenickich. Na wybrzeżu Tyru w wielkich kadziach pełną parą szła produkcja purpury. Aby uzyskać gram barwnika, trzeba było 10 tys. ślimaków. Nic dziwnego, że na gotową tkaninę mogli sobie pozwolić tylko najbogatsi. Słowo purpura, po grecku phoinike, dało zresztą początek nazwie Fenicjanie. Kilka godzin później już w Bejrucie spotykam Alego, fotografa. Paląc ostatnią fajkę wodną przed wylotem, zauważam, że w karoserii jego samochodu są trzy dziury po kulach. – Zostawiłem je na pamiątkę – mówi Ali. To było podczas zakończonych trzy miesiące wcześniej walk z Palestyńczykami. Chłopak oglądał regularną bitwę ukryty za jakimś fi larem. Widział, jak ginęli ludzie. Takie doświadczenie ma wielu Libańczyków. – Dlatego tak bardzo kochamy życie i umiemy cieszyć się każdą jego chwilą – mówi Ali.