Nasza podróż zaczęła się jeszcze w Polsce. Pewnego jesiennego wieczoru, kiedy powstał pomysł naszej przygody z rowerami: Azja. Jedziemy do Azji. Na rowerach. Same. Postanowione.

Po tym, jak w listopadzie zakiełkował pomysł przejechania Azji rowerem, pozostało tylko plan wprowadzić w życie. Jak zwykle ambitnie zabrałyśmy się do pracy: kupiłyśmy bilety do Taszkientu, założyłyśmy bloga i … poczekałyśmy do wiosny na lepszą aurę i przypływ weny twórczej oraz energii do przygotowania wyjazdu. Razem z wiosną zupełnie przypadkiem znalazłyśmy sklep, w którym zaoferowano nam ciepłe, rowerowe przyjęcie i pomoc w odnalezieniu się w świecie dwóch kółek.

Podstawowa zasada: taśma izolacyjna i kreatywny umysł
Od chłopaków z Rowerowni dowiedziałyśmy się, czym jest sztyca, widelec, korba, suport i kaseta. Usłyszałyśmy, że rowery się odchudza i dobiera odpowiednie komponenty. Ba! Dobiera się nawet kolory! Dętki i opony nauczyłyśmy się same wymieniać, żeby zaoszczędzić sobie wstydu. Chłopcy złożyli nam turystyczne rowery, które dostałyśmy od firmy Kross, dokręcili śrubki i czujnym okiem sprawdzili wszystko, co zabierzemy ze sobą. No i jeszcze taśma! Bez tego ani rusz!
Gdzieś pomiędzy pracą a spotkaniami z bliskimi, opracowywałyśmy plan trasy, załatwiałyśmy wizy, media, sponsorów. Wyrabianie kondycji przełożyłyśmy na później, do Azji. Ostatni tydzień przed wyjazdem upłynął pod hasłem: małe podróże - małe przygotowania, duże podróże - duże przygotowania. Generalnie należało naginać czasoprzestrzeń do granic możliwości według zasady “Polak potrafi” albo “Orzeł może”. Czyli oszalałyśmy. A zaraz po tym wyjechałyśmy…

Dobry start nie jest zły
W Uzbekistanie przywitała nas wspaniała pogoda, ciekawi ludzie i pierwsze prawdziwe rowerowe problemy – zerwany (w trakcie transportu) hamulec w jednym z rowerów. Pomimo przygotowań w Polsce, na drugim końcu świata nie byłyśmy gotowe na taki początek. Dla nas to była prawdziwa katastrofa! I znów miałyśmy więcej szczęścia niż rozumu, znalazłyśmy najlepszy i jedyny serwis rowerowy w Taszkiencie, który zna się na hamulcach hydraulicznych. Gdy sytuacja została opanowana, chłopcy z taszkienckiego serwisu zaproponowali wyjazd w góry… Co zrobiłyśmy? Pojechałyśmy! Kyzyl-Suu to góry, w które nie trafia nie tylko turysta, ale też rzadko któryś z Uzbeków. Dlaczego? Jak się później okazało, to strefa przygraniczna. Co uświadomili nam pogranicznicy, którzy nas tam zatrzymali, a następnie zabrali na najbliższy posterunek - 30 km w góry. Wtedy pierwszy raz złamałyśmy uzbeckie prawo…
Oczywiście zostałyśmy spisane i pouczono nas o tym, jak bezmyślne było nasze zachowanie. Chłopcy wyjaśnili, że jesteśmy gośćmi i jakoś poszło. Cała przygoda skończyła się dodatkowymi kilometrami po bezdrożach, żeby wrócić do Taszkientu oraz rozczarowaniem, że nie mogliśmy zjechać z góry, na którą wspinaliśmy się poprzedniego dnia.

Nauczone tym, żeby nie wychylać się zanadto w tym kraju, spakowałyśmy grzecznie sakwy i pojechałyśmy szlakiem turysty – najpierw do Samarkandy, później do Buchary. Pierwsze miasto niczym nas nie zaskoczyło. Było tam wszystko to, co miało być: Registan, czyli wielki meczet i kilka innych, mniejszych lub większych. Za to turystów było najwięcej, przez co szybko wróciłyśmy na drogę, do ludzi. W Bucharze miałyśmy okazję ominąć turystów szerokim łukiem dzięki pewnemu Irańczykowi, który wytłumaczył nam, dlaczego Buchara jest polska i pokazał, gdzie kupić najlepsze owoce w mieście. Ale wszystko, co dobre, szybko się kończy, więc i my musiałyśmy uciekać z leniwej Buchary z powrotem do Taszkientu tą samą drogą. Dlaczego tą samą? Granica, przez którą chciałyśmy jechać z niewiadomych powodów była zamknięta. Dlaczego zamknięta? Bo to dziwny kraj…

Pogranicznik pogranicznikowi nierówny
Na sam koniec, tuż przed wjazdem do Tadżykistanu okazało się, że nie mamy rejestracji hotelowych, które są wymagane w Uzbekistanie. Dobra, nie okazało się, wiedziałyśmy o tym doskonale, ale nie chciałyśmy spać w hotelach, tylko bliżej ludzi. Tak więc przy trzeciej z czterech bramek kontrolnych na granicy, kolejny pogranicznik wziął nasze dokumenty i zniknął. Potem pojawił się następny, ważniejszy, a po nim najważniejszy oznajmiając: „Złamałyście prawo”. No nie, znowu? Ale wiemy o tym przecież! Bardzo subtelnie i dyplomatycznie wspomniał o karze, która nas czeka. Jednym słowem - łapówka. My za to bardzo subtelnie i mniej dyplomatycznie wzięłyśmy Pana na litość i przeczekanie. Później, już po tadżyckiej stronie, popijając najokropniejszą oranżadę na świecie, nie mogłyśmy się nadziwić, jak udało nam się wyjechać z Uzbekistanu bez wręczenia ani jednej łapówki.

Wielki napis „Welcome” ciepło przywitał nas w Tadżykistanie. A potem tak samo witali nas ludzie. Najpierw w drodze do Duszanbe, stolicy tej młodej republiki, a później po drodze do Pamiru i słynnej M41 i Karakorum, najwyżej położonej „autostrady” na świecie.
Tadżycy są jednymi z najlepszych ludzi pod względem otwartości i gościnności, z którymi miałyśmy okazję przebywać. Rozmowy o wszystkim i o niczym, o religii, polityce, miłości, pieniądzach, wojnie, o tym co u nas i u nich - z każdą herbatą inna historia. Najbardziej urzekł nas Korytarz Wachański. Tylko rzeka Pendż oddzielała nas od Afganistanu. Przez tydzień mozolnego pedałowania (200 km), bez asfaltu, zachwycałyśmy się Wachanem, pięknym, surowym i gościnnym. O jego mieszkańcach ciężko pisać bez popadania w banał. Bo jak tu pisać o ludziach, którzy mają bardzo mało, a jednak widząc gościa, są gotowi podzielić się z nim wszystkim? Do tego miejsca na pewno jeszcze wrócimy.

Po przejechaniu Korytarza Wachańskiego i zaliczeniu naszej pierwszej przełęczy, po totalnie offroadowej drodze, trafiliśmy na Pamir Highway M41. A wokół nas tylko wysokie góry Pamiru. Jeszcze w Duszanbe wszyscy straszyli nas chorobą wysokościową i tym, że nie będzie czym oddychać. A oddychało się całkiem dobrze, bo jadąc rowerem nie miałyśmy problemu z aklimatyzacją i bez przeszkód osiągnęłyśmy najwyższą przełęcz – 4 655 m n.p.m. Do tego, na M41 ruch jest znikomy, 3-4 ciężarówki w ciągu godziny, niewiele szybciej od nas pokonujące podjazdy pod kolejne przełęcze. Spotykałyśmy też innych rowerzystów, którzy szczerze zazdrościli nam naszych rowerów i przygotowania. Po drodze pokonałyśmy przełęcz Ak – Bajtal i tak dotarłyśmy nad jezioro Karakul.

Zostałyśmy tam na dwa dni i nawet odważyłyśmy się zamoczyć do pasa w niezwykle zimnej wodzie. Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, że po tych dwóch leniwych dniach czeka nas Dolina Śmierci i przełęcz Kyzyl Art. Nie dosyć, że wiatr wiał w przeciwnym kierunku i momentami nie przekraczałyśmy prędkości 3 km/h, to jeszcze zaczął podać ŚNIEG! W czerwcu. Niewielką ilość kilometrów pokonałyśmy mozolnie przeklinając w duchu pomysł spędzania wakacji na rowerze. I tak dodarłyśmy na szczyt, gdzie zobaczyłyśmy przygraniczne budki - wiedziałyśmy, że nie ruszymy się dalej ani na krok. W budce czekała już gorąca herbata i cukierek. Na stole pojawił się też płow (uzbecka potrawa z ryżu i mięsa) i arbuz, wiec nie było mowy o wyjeździe. Czteroosobowa grupa naszych gospodarzy składała się z mieszanki pamirsko-tadżycko-kirgiskiej, która rozmawiała ze sobą w tych trzech językach, żeby podsumować wszystko po rosyjsku. Co jakiś czas zaglądali do nas chłopcy z policji antynarkotykowej, a także innych służb, które stacjonowały na granicy. A gdy już przestał padać śnieg, czyli następnego dnia, wsiadłyśmy na rowery i pojechałyśmy na prawdziwą granicę - 100 metrów dalej. Pól godziny odmawiałyśmy kolejnych herbat i obiadów, aż w końcu pogranicznicy “zakryli” nasze wizy i bez problemów przepuścili, abyśmy mogły pokonać tego dnia nasze jedyne 20 km w celu spotkania pierwszych Kirgizów i odzyskania łączności ze światem.

Te ostatnie dwa dni były doskonałym podsumowaniem naszego pobytu w Tadżykistanie - kontrastu zimnych i surowych gór Pamiru z serdecznością i ciepłym przyjęciem ludzi tysiąca historii. Nic dziwnego, że wyjeżdżałyśmy stamtąd w złych humorach, nie wiedząc co nas czeka. Tymczasem, po zjechaniu z przełęczy Kyzyl Art (granicy tadżycko - kirgiskiej) wraz z Kirgistanem wrócił kolor zielony, a z nim pojawiły się uśmiechy na naszych twarzach. W Kirgizach jednak nie zakochałyśmy się od pierwszego wejrzenia. Bardziej otwarci na świat, mniej naturalni niż ludzie Pamiru i bardziej podejrzliwi w stosunku do obcych. A może to tylko nasze uprzedzenia do każdego, kto nie był z Tadżykistanu? W każdym razie zaliczyłyśmy słynne Osz, pograłyśmy w szachy z miejscowymi i zjadłyśmy popularne szaszłyki z baraniny. W gwarnym mieście spędzałyśmy czas przemykając pomiędzy pełnymi życia bazarami i parkami.

Po drugiej stronie świata
Początkowo nie śpieszyło nam się do Chin, wiec wymyśliłyśmy okrężną trasę do tego wielkiego kraju. Przecież musiałyśmy zobaczyć orzechowe lasy w Arslanbob! Każda wymówka była dobra. I tylko kumys, którym bez umiaru gościli nas mieszkańcy skutecznie przypominał nam o naszej wizie do Państwa Środka.

Chiny. Jakże rozbieżne miałyśmy wyobrażenie o tym państwie! Każda prowincja była inna niczym odrębne państwo i tylko powiewające na budynkach czerwone flagi przypominały nam o tym, że jesteśmy w Chińskiej Ludowej Republice.
Po mało zaludnionym Pamirze trochę obawiałyśmy się przeludnionych Chin, wielkomiejskiego zgiełku, smogu nad miastem, korków. Do tego Chińczycy tutaj przesiedli się z rowerów na skuterki napędzane prądem (z którymi nasze KROSS’y nie miały szans) oraz trzykołowe tuk-tuki, które skradły nasze serca.  Dodatkowo Kaszgar leży na pustyni, więc nastawiłyśmy się na nieznośny upał. Ku naszemu zaskoczeniu miasto to przywitało nas deszczem. Nie było zgiełku i smogu. Był Ramadan. Dodatkowo, napisy w języku chińskim, ujgurskim i uwaga - angielskim! Przyzwyczaiłyśmy się już do tego, że w byłych republikach radzieckich przynajmniej co drugi obywatel wskaże nam drogę i wyjaśni wszystko po rosyjsku - tutaj nie było takiej opcji. Przez następne dwa miesiące uczyłyśmy się pokazywać wszystko, czego potrzebujemy. Jak się szybko okazało, Kaszgar był miejscem, gdzie tutejsza ludność jeszcze potrafi zrozumieć cudzoziemców ponieważ przewijają się tamtędy wszyscy backpackersi zmierzający do Azji Centralnej.
Jakże Kaszgar był inny od tego, co widziałyśmy do tej pory. Przede wszystkim w całym tym natłoku można było odnaleźć swoisty spokój. W Azji Centralnej taka ilość osób na jednym skrzyżowaniu z pewnością pozabijałaby się w pól godziny. Tutaj jest umiarkowany porządek i jeśli ktoś na Ciebie trąbi, to tylko po to, żeby oznajmić, że nadjeżdża. Bazary, jakie tylko zapragniesz: zwykły, nocny, niedzielny. Można dostać wszystko: od jedzenia przez ujgurskie instrumenty muzyczne po chińskie ubrania. W centrum miasta trochę straszy, ale też trochę zaprasza stare wesołe miasteczko. Ze szczytu diabelskiego młyna można zobaczyć cale miasto - w samym sercu stare, kurczące się nieustannie  i ustępując miejsca placom budowy. A nad nim wysokie budynki - nowe i jeszcze nowsze, świecące w nocy wszystkimi kolorami tęczy.

Oszukać choć trochę…
Sinciang to prowincja, gdzie żyje mniejszość ujgurska - tutaj zdecydowana ich większość. Przypominają o tym liczne patrole policyjne w całym mieście. Dlaczego? Ujgurzy to dość niespokojny naród i często dają się we znaki chińskim władzom. Tak często, że jakiś czas temu cała prowincja na rok została pozbawiona Internetu - żeby nie wszczynać zamieszek. Profilaktyka na nic się zdaje, bo cały czas można usłyszeć o zamieszkach w rożnych częściach prowincji. Polubiłyśmy Ujgurów, bo są spokrewnieni z poprzednimi narodami, które odwiedziłyśmy. A do tego, ponieważ nie po drodze im z rządem chińskim. Kombinują, jak tylko mogą, by obejść wszelkie obostrzenia np. te związane z Internetem. W Chinach, by w kafejce móc skorzystać z sieci, trzeba mieć chiński dowód tożsamości. I tylko w tej prowincji w kafejkach dostawałyśmy „lewe” ID (czyli taki dowód) by móc zalogować się w sieci (Internet jest tutaj kontrolowany, nie działa Facebook, a na naszym blogu nie wczytywały się zdjęcia. Do tego wyszukiwarka Google jest ocenzurowana). W dalszej części Chin skorzystanie z Internetu było niemożliwe, bo żaden Chińczyk nie rozumiał potrzeby kombinowania. A skoro my nie jesteśmy obywatelkami tego państwa to mejo (w języku chińskim oznacza „Nie”- tłum. własne). Właśnie „mejo” - początkowo słowo to traktowałyśmy zbyt dosłownie, na zasadzie „nie”. A w rzeczywistości ma ono dużo znaczeń, np.: „nie ma”, „nie będzie”, „dzisiaj mi nie pasuje”, „nie przeszkadzaj - gram w madżonga” (Mahjong to gra karciana, w którą wręcz nałogowo grają Chińczycy, nierzadko na pieniądze).

Pustynia i sama prowincja Sinciang dała nam się we znaki. Pierwotnie planowałyśmy  z Hotan dostać się do Lanzhou w prowincji Gansu przez Golmud. W linii prostej to ok. 2 500 km przez pustynię. Po kilku dniach umęczone dojechałyśmy do Minfenge i tam poddałyśmy się. Powodów było kilka: nieznośny upal (w końcu to pustynia), nieznośne powietrze: na przemian pustynne i suche, w miastach zanieczyszczone przez tamtejsze fabryki, w oazach wilgotne i duszne. Nieznośne komary. Zmęczone tym wszystkim, w nocy, złapałyśmy autobus do stolicy prowincji – Urumczi. Nie chciałyśmy zostawać w mieście, więc po szybkiej burzy mózgów postanowiłyśmy, że tym razem bez komplikowania życia, po prostu pojedziemy pociągiem do Lanzhou – stolicy Ganzu. Trzeba było tylko kupić bilety i wsiąść do pociągu. Niby proste – trzeba znaleźć dworzec kolejowy, kupić bilet, wsiąść do pociągu, ale nie byle jakiego ;) Praktyka  pokazała, ze rysując obrazki i gestykulując dostaniemy to, czego chcemy albo to, co prawie byśmy chciały dostać. Po kilku minutach naszej gimnastyki ciała, Pani grzecznie odpowiedziała nam po angielsku, że dworzec jest dalej, a my zmieszane szybko wyszłyśmy. Chińczycy zaczynają mówić po angielsku i to coraz częściej, co jest efektem rozwoju gospodarczego (powoduje to często śmieszne sytuacje, gdy spotyka się na swojej drodze tzw. Chinglish- dosłowne tłumaczenia j. chińskiego na angielski. Nie zmienia to faktu, że Chińczycy naprawdę się starają). W każdym razie skruszone przeniosłyśmy się do innego budynku i znowu odstałyśmy swoje w kolejce po bilet. Po następnej godzinie okazało się, że stałyśmy w okienku do nadawania paczek! W końcu, w budynku nr 3, po 2 godzinach całej operacji, nabyłyśmy bilet na 24-godzinną podróż do Lanzhou. Upewnione, że możemy zabrać ze sobą rowery, przeniosłyśmy się na peron. I wszystko miało dobrze się skończyć. Gdy pociąg przyjechał na peron, nagle w ostatniej chwili okazało się, że nie możemy zabrać rowerów! No tego już za wiele. Nauczyłyśmy się jednak komunikować z chińską nacją nie tylko mową ciała, ale także uporem. Więc stałyśmy i uparcie powtarzałyśmy, że musimy jechać właśnie tym pociągiem i nasz dobytek też. Jak zawsze powstało zamieszanie, a pociąg musiał ruszyć o danej godzinie, w końcu także uparta - Pani prowadnik - za naszą i paru innych osób prośbą wpuściła nas do pociągu z rowerami. Uff! Przechytrzyłyśmy chiński system!
Kobietynarowery.com