Jutro będzie nasz dzień

Ten poranek nareszcie dawał nadzieję: poniedziałek, 22 sierpnia, Obóz IV, wysokość 7950 m. Wichura ucichła, śnieg przestał sypać, niebo było nieskazitelnie błękitne. Przez prawie cały lipiec i połowę sierpnia sześcioro członków Międzynarodowej Wyprawy na K2 Filarem Północnym 2011 kursowało w górę i w dół na drugim co do wysokości szczycie Ziemi. Byli jedyną grupą na północnym stoku masywu, którego wierzchołek na granicy chińsko-pakistańskiej sięga 8611 m n.p.m. Wspinali się bez wsparcia tragarzy i bez butli z tlenem. Ekipa była nieliczna, za to doborowa. Dla 34-letniego Maksuta Żumajewa z Kazachstanu był to szósty, a dla jego rodaka, 36-letniego Wasilija Piwcowa – siódmy atak na K2. 52-letni Polak Dariusz Załuski miał za sobą trzy próby zdobycia szczytu, a Tommy Heinrich, 49-letni fotograf z Argentyny, brał udział w dwóch wyprawach na K2, choć także nie zaliczył szczytu. Darek Załuski oprócz standardowego ekwipunku himalaisty w góry zawsze zabiera kamerę, łącząc dwie swoje pasje – wspinaczkę i filmowanie. Zdobył już cztery ośmiotysięczniki – Gaszerbrum II, Czo Oju, Lhotse i Everest. W trakcie wypraw zrealizował wiele filmów, m.in. Obrazki z wyprawy i Everest. Przesunąć horyzont. Na K2 byłby dziewiątym Polakiem (w 1986 r. jako pierwsza osoba narodowości polskiej – i pierwsza kobieta – górę zdobyła Wanda Rutkiewicz), ale pierwszym od roku 1996. Największe z całej szóstki osiągnięcia ma na koncie Gerlinde Kaltenbrunner, 40-letnia Austriaczka. Jest to jej czwarta wyprawa na K2. Tylko tego szczytu brakuje jej do zdobycia wszystkich 14 ośmiotysięczników. Jeśli na nim stanie, będzie pierwszą kobietą, która tego dokona bez wspomagania się tlenem z butli. Kieruje tą wyprawą wraz z mężem, 49-letnim Ralfem Dujmovitsem, najwybitniejszym himalaistą niemieckim, który zdobycie wszystkich ośmiotysięczników ma już za sobą (w tym tylko raz z użyciem butli). Szczyt K2 zdobył w lipcu 1994 r., atakując od strony pakistańskiej. Sześcioosobowej ekipie 42 dni zajęło zakładanie obozów pośrednich i łączenie ich kilometrami lin poręczowych. Z największym wysiłkiem torowali szlak w ciężkim śniegu, dźwigali sprzęt, wykopywali miejsca na biwaki. Wiele razy cofali się, tracąc wysokość, aby zejść i przespać się niżej, w bazie wysuniętej na Północnym Lodowcu K2, na 4650 m n.p.m. Szesnastego sierpnia podjęli akcję szczytową – pierwszą i jedyną, która mogła mieć realną szansę powodzenia. Padający przez większą część lata śnieg znów zaczął sypać. Tego samego dnia dotarli do Obozu I, u stóp filara. W nocy spadło ponad 30 cm śniegu, schodziły lawiny. Przeczekali jeden dzień, licząc, że co ma zejść, to zejdzie i pokrywa śnieżna trochę się ustabilizuje. Osiemnastego sierpnia o 5.10 rano postanowili ruszać dalej, do Obozu II. Aby zaoszczędzić na wadze, Gerlinde zostawiła w namiocie swój dziennik. Długim żlebem, którym mieli podchodzić, zeszły już dwie lawiny. Około 6.30 rano Ralf się zatrzymał. Uznał, że warunki śniegowe nie pozwalają mu dłużej ignorować podszeptów intuicji, które kazały się wycofać. – Ja wracam, Gerlinde – powiedział. Między małżonkami obowiązywał układ, że jedno nie będzie przeszkadzało drugiemu w kontynuowaniu wspinaczki, jeśli samo zdecyduje się wycofać. W drodze każdy jest odpowiedzialny tylko za siebie, chyba że ktoś dozna poważnej kontuzji. I tak na przykład w 2006 r., podczas wspinaczki na Lhotse, gdy Ralf zrezygnował ze względu na świeży śnieg leżący na litym lodzie, Gerlinde wspinała się sama przez 20 minut, choć i ona w końcu musiała się wycofać. Ralf przyznaje, że Gerlinde ma wagnis, co po niemiecku oznacza skłonność do ryzyka. A że nie zdobyła jeszcze K2, była skłonna podjąć ryzyko większe niż Ralf, który szczyt już „zaliczył”. Inaczej niż on radziła sobie też ze strachem. Dla niego lęk ściskający żołądek był sygnałem dotarcia do granic własnych możliwości, natomiast Gerlinde tłumiła to uczucie. Jeśli koncentrowała się bez reszty na tym, co miała zrobić w danej chwili, przestawała się bać. Ale teraz, w kuluarze nad Obozem I, mimo umowy, mimo że każda chwila zwłoki mogła pogrzebać szansę na dotarcie do szczytu, Ralf błagał żonę, by zawróciła wraz z nim. Stracił panowanie nad sobą. – Krzyczał rozpaczliwie, że droga jest bardzo mocno zagrożona lawinami – opowiadał potem Maksut na filmie, który umieścił na swojej stronie internetowej – a Gerlinde odkrzykiwała mu, że teraz właśnie jest moment, w którym decydują się losy wyprawy. Jeśli dziś zawrócimy, nie zdołamy zmieścić się w okresie dobrej pogody. W tym najboleśniejszym dotychczas momencie wspinaczki Gerlinde patrzyła, jak Ralf rozdaje reszcie ekipy niesiony przez siebie sprzęt i odchodzi. I wtedy, jak zawsze, gdy konieczna była wola i upór, skupiła się bez reszty na tym, co miała do zrobienia. – To nie jest tak, że nie zwracam uwagi na zagrożenie – opowiadała. – Ale przeczucie mówiło mi, że będzie dobrze. Zgodnie z obawami Ralfa śnieg na zboczu zaczął się osuwać, zeszły po kolei trzy niewielkie lawiny strącone przez Maksuta, Wasilija i Gerlinde, którzy torowali drogę. Największa ścięła z nóg Tommy’ego, który wspinał się 60 m poniżej. Na szczęście utrzymała go napięta jak struna lina poręczowa. Tommy zdołał się wygrzebać, ale zawrócił, bo szlak został zasypany lawiniskiem. Została więc czwórka: Gerlinde, Wasilij, Maksut i Dariusz. Torowanie przypominało syzyfową pracę. Odgarnąć wierzchni świeży śnieg, kolanem wybić dziurę w skorupie, udeptać, postąpić krok. Powtórzyć, i jeszcze raz, i jeszcze. Po 11 godzinach postanowili rozbić biwak w obozie pośrednim, nie zdoławszy dotrzeć do Obozu II. Noc spędzili stłoczeni w dwuosobowym namiocie. Następnego dnia pokonali najtrudniejsze fragmenty filara i dotarli do Obozu II na wysokości 6600 m. Tu przebrali się w kombinezony puchowe. W sobotę 20 sierpnia po południu, wyczerpani i przemarznięci do szpiku kości, osiągnęli Obóz III. Wypili kawę z miodem, stopy i ręce rozgrzewali nad gazowymi palnikami. Prognoza pogody, przekazana im przez Ralfa drogą radiową, przewidywała poprawę warunków, która przyszła w niedzielę 21 sierpnia. Ekipie udało się dotrzeć do Obozu IV. To prawie 8 tys. metrów, tzw. strefa śmierci, gdzie organizm nie jest już zdolny do przystosowania się do niedostatku tlenu w powietrzu. Tu umysł przestaje sprawnie działać, a najprostsza czynność wydaje się zajmować wieki. Całe popołudnie zeszło im na ostrzeniu raków i topieniu śniegu. Pod wieczór stanęli przed namiotami przycupniętymi na występie skalnym nad przepaścią opadającą aż do lodowca 3 km poniżej. 600 m nad ich głowami połyskiwał bielą szczyt nietknięty ludzką stopą od 2008 r., gdy w jednym z  najtragiczniejszych wypadków w historii himalaizmu zginęło 11 wspinaczy. – Uścisnęliśmy sobie ręce, popatrzyliśmy w oczy i powiedzieliśmy sobie: „No dobrze. Jutro będzie nasz dzień!” – opowiadała później Gerlinde.

Pasja wspinania

K2 to dla wspinaczy wysokogórskich wyjątkowy szczyt. Jest wprawdzie o 239 m niższy niż Mount Everest, ale od dawna zwą go Górą Gór. Te same cechy, które sprawiają, że K2 jest archetypicznym obrazem góry – ostra piramida wzniesiona wysoko ponad otaczający teren – czynią z niej szczyt trudny do zdobycia. Do końca 2010 r. na szczycie Everestu stanęło 5104 wspinaczy, a na K2 zaledwie 302. Na każdych czterech, którym udało się zdobyć K2, zginął w przybliżeniu jeden. Po pierwszych próbach wspinaczy brytyjskich i włoskich w początkach XX w., w latach 1938, 1939 i 1953 K2 próbowali zdobyć Amerykanie. Charles Houston i Robert Bates swoją relację z wyprawy w 1953 r. zatytułowali K2 – okrutna góra. W następnych latach góra zrobiła wiele, by zasłużyć na miano okrutnej; można by pomyśleć, że nabrała jakiejś osobistej urazy do starających się ją zdobyć ludzi. W 1954 r. K2 została pokonana przez dużą wyprawę włoską, której dwu członków stanęło na szczycie. Pierwsi zdobywcy weszli drogą uznawaną dziś za standardową, od strony Pakistanu. Gdy 23-letnia Gerlinde Kaltenbrunner w 1994 r. ze zbocza Broad Peak zobaczyła K2 po raz pierwszy, Góra Gór wywarła na niej niezatarte wrażenie: – Byłam zafascynowana jej sylwetką, ale nie śmiałam nawet marzyć o jej zdobyciu. Gerlinde, piąta z sześciorga rodzeństwa, wyrosła w katolickiej rodzinie w górskiej osadzie. Jej ojciec, Manfred Kaltenbrunner, pracował w miejscowym kamieniołomie. Matka, Rosamaria, była kucharką w schronisku młodzieżowym. Dla Gerlinde wzorem była Brigitte, jej starsza o 10 lat siostra. Uwielbiała sport: pływanie, rower, narty. W domu się nie przelewało. Gerlinde pierwszy raz do kina poszła w wieku 17 lat. Pasję do gór obudziła w niej nie szkoła, ale Kościół. W kraju, gdzie niemal na każdym górskim szczycie stoi krzyż, nie dziwi ksiądz, któremu spod sutanny wystają buty do wspinaczki. Proboszcz miejscowej parafii, Erich Tischler, nie wahał się skracać niedzielnych kazań, by ze swoją trzódką wybrać się w góry. Gerlinde służyła do mszy jako ministrantka i zawsze nosiła w plecaku górski ubiór. Gdy miała 7 lat, ksiądz Tischler poprowadził ją na pierwszą górską wędrówkę, a w wieku 13 lat – pierwszą wspinaczkę z asekuracją, na szczyt Sturzhahn. Po rozwodzie rodziców w 1985 r. jej stosunki z matką stały się napięte. 14-letnia Gerlinde wyprowadziła się z domu. Zamieszkała u siostry Brigitte, a wkrótce poszła w jej ślady i została pielęgniarką. Jako 20-latka pracowała w szpitalu w miasteczku Rottenmann. W weekendy robiła wypady w góry. Zamiłowanie do przygód, odróżniające ją od reszty rodziny, zaprowadziło ją w 1994 r. w Karakorum. Zrezygnowała z ataku na Broad Peak, bo nastąpiło załamanie pogody, ale po chwili zmieniła zdanie, zawróciła i zdołała dotrzeć pod szczyt, 20 m poniżej głównego wierzchołka, który wznosił się na drugim końcu długiej grani na wysokość 8051 m (wróciła tam i zdobyła szczyt w 2007 r.). Była wniebowzięta, ale jej radość zmącił widok zwłok wspinacza, który zginął w tym miejscu. To straszne, że szczęście, radość i śmierć łączą się tu ze sobą tak ściśle – napisała w dzienniku. Po powrocie do Austrii zaczęła oszczędzać pieniądze i dni urlopu, by jeździć w góry Pakistanu, Chin, Nepalu, Peru. Po pierwszej wyprawie jej ojciec powiedział: Raz wystarczy, nie musisz tego powtarzać. Po drugiej powtórzył to samo. – Wolałby, żebym wyszła za mąż i miała dzieci – wspomina Gerlinde. Ona tymczasem pokazywała ojcu zdjęcia i próbowała mu wytłumaczyć, na czym polega zastrzyk energii i radości, który dostaje w górach. Niebezpieczeństwa oczywiście są, ale praca pielęgniarki nauczyła ją, że śmierć to nieodłączny składnik życia. Wystarczyło spojrzeć na los Brigitte, która pochowała trzech mężów. Nieszczęście może zdarzyć się wszędzie. W 1998 r. Gerlinde stanęła na szczycie Czo Oju w pobliżu granicy chińsko-nepalskiej, swojego pierwszego zaliczonego w pełni ośmiotysięcznika. Cztery lata później, w 2002 r., zdobyła trzeci – liczący 8163 m n.p.m. Manaslu w Nepalu. W obozie bazowym poznała Ralfa Dujmovitsa, 40-latka u szczytu wspinaczkowej sławy, który dopiero co na oczach milionów telewidzów, oglądających transmisję na żywo, pokonał północną ścianę Eigeru w Alpach Berneńskich. Przypadli sobie do gustu i często  razem przecierali szlak.

Kopciuszek Buldożer

Kobiety już od dwóch dekad wdzierały się do męskiego świata wspinaczki wysokogórskiej, ale często wciąż traktowano je protekcjonalnie. W 2003 r. korzystając z tego, że jest dobrze zaaklimatyzowana po nieudanej wyprawie na Kanczendzangę, Gerlinde poleciała do Pakistanu spróbować wejścia na Nanga Parbat (8126 m n.p.m.) ścianą Diamir. Powyżej Obozu II była jedyną kobietą wśród siedmiu wspinaczy. Szli gęsiego, na zmianę torując drogę. Szef grupy nawet nie wspomniał o jej obecności, meldując przez radio, że siedem osób wyrusza do Obozu III. Gdy przyszła jej kolej torowania, odsunięto ją na bok. Źle pojęta rycerskość? Pogarda dla jej możliwości? Nie była tego pewna, więc grzecznie przeszła na koniec kolejki. Gdy znów znalazła się na czele i jeden z mężczyzn chciał ją odprawić po raz drugi, miała dość. Ruszyła przed siebie, przekopując się przez głęboki śnieg bez zatrzymania. Nie oddała prowadzenia aż do Obozu III. Zdumieni koledzy przezwali ją Kopciuszkiem Buldożerem. Była pierwszą Austriaczką na szczycie Nanga Parbat, góry zdobytej przez Austriaka Hermanna Buhla w 1953 r. Ponieważ jej wejście przypadło w 50. rocznicę sukcesu Buhla, zainteresowały się nią czasopisma alpinistyczne, a to skłoniło ją do zajęcia się wspinaczką zawodowo. Przez następne dwa lata do listy zdobytych ośmiotysięczników dopisała Annapurnę I, Gaszerbrum I, Gaszerbrum II oraz Sziszapangmę. Miała już na koncie 8 z 14 najwyższych szczytów ziemi. W styczniu 2006 r. Der Spiegel ochrzcił ją „królową strefy śmierci”. Wizerunek wyniosłej królowej panującej nad życiem i śmiercią ma niewiele wspólnego z charakterem Gerlinde, która jest wrażliwa i bezinteresowna. Przydaje się jednak, gdy trzeba pchnąć do przodu karierę zawodowej himalaistki, np. zdobyć sponsorów. Wiosną 2006 r., gdy i ona zrezygnowała z ataku szczytowego na Lhotse, Ralf czekał na nią w obozie na wysokości 7250 m. Noc była wyjątkowo ciepła. Gdy tak leżeli w śpiworach pod gwiaździstym niebem, nad chmurami, które spowijały kołdrą doliny poniżej, i spoglądali na dalekie błyskawice bijące gdzieś w zbocza Mount Everestu, Ralf poprosił Gerlinde o rękę. – Miodowy i dwa następne miesiące małżeństwa nie były typowe – wspomina Gerlinde. Nowożeńcy całe lato spędzili na wspinaczce. W maju 2007 r., gdy Ralf poprowadził wyprawę na Manaslu, Gerlinde zorganizowała wspinaczkę na Dhaulagiri I (8167 m). Starannie wybrała miejsce pod namiot, z dala od terenu, na którym w 1998 r. lawina zabiła francuską himalaistkę Chantal Mauduit. Obok stały dwa namioty zajmowane przez trzech Hiszpanów, którzy zaprosili ją na kawę. O 9.00 rano 13 maja całkowicie ubrana, choć bez butów, czekała w namiocie, aż wiatr zelżeje na tyle, by mogła wyruszyć do Obozu III. Nagle usłyszała ryk. Masa pędzącego śniegu runęła na biwak. Jej namiot porwało 30 m w dół zbocza, na krawędź przepaści. – Nie wiedziałam, gdzie góra, gdzie dół – wspomina. – Nogi miałam przygniecione, ale mogłam poruszyć rękami. Próbowałam wydobyć nóż, który mam przytroczony do uprzęży. Udało mi się przeciąć ścianę namiotu. Mniej więcej po godzinie zdołałam wydostać się z namiotu. Nie miałam ani butów, ani okularów przeciwsłonecznych. Poszukała wzrokiem namiotów zaprzyjaźnionych Hiszpanów. Jeden stał na miejscu. Drugi, z dwoma wspinaczami, zniknął. Gerlinde zaczęła gorączkowo kopać. Odnalazła go po godzinie, blisko 2 m pod śniegiem. Santiago Sagaste i Ricardo Valencia byli w środku. Nie żyli. Cała ochota na zdobywanie Dhaulagiri ulotniła się. Dlaczego nie zwróciła uwagi, że niebezpiecznie się ociepliło? Dlaczego zignorowała zły znak, gdy turkusowa bransoletka, którą nosiła na szczęście, zerwała się poprzedniego dnia? – wyrzucała sobie później. Mimo że otarła się o śmierć, wróciła na Dhaulagiri za rok i szczyt zdobyła.

Góra Gór

Już sama podróż do podnóża K2 to uciążliwa wyprawa; pierwszym ekspedycjom zajmowało to wiele miesięcy. W 2011 r. dołączam do ekipy udającej się do bazy wysuniętej. Spotykamy się w Kaszgarze, mieście w zachodnich Chinach leżącym na Jedwabnym Szlaku. Stamtąd 19 czerwca ruszamy na południe trzema toyotami land cruiser, za którymi jedzie ciężarówka obładowana dwiema tonami sprzętu. W osadzie kirgiskich koczowników zwanej Ilik przeładowujemy sprzęt na grzbiety zwierząt i w południe doliną rzeki Surukwat rusza karawana: 40 wielbłądów, osiem osłów, sześć krów, stadko owiec, które skończą w kociołkach Kirgizów, ujgurski oficer łącznikowy Iskander Abibullah oraz sześcioro himalaistów w supernowoczesnych strojach wspinaczkowych. Gerlinde i Ralf są podnieceni faktem, że po raz pierwszy podchodzą pod K2 od północy. Pierwszego wieczoru Ralf wyciąga fotograficzną mapę góry zmontowaną ze zdjęć i danych satelitarnych. Maksut studiuje skrajne trudności techniczne Filaru Północnego, którym po raz pierwszy wspięli się Japończycy w 1982 r. Razem z Wasilijem spędził tam wiele tygodni w 2007 r., póki zła pogoda i brak zapasów nie zmusiły ich do odwrotu. – Za wcześnie to pokazałeś – żartuje Maksut. – Teraz nie będę mógł zasnąć. Gdzie wódka? Trzeciego dnia przekraczamy przełęcz Achil o wysokości 4780 m n.p.m. i schodzimy w dolinę rzeki Szaksgam zasilanej wodą z lodowców pod szczytami Gaszerbrum. Terasy zalewowe z pokrytej błotem skały tworzą szeroką, szarą równinę, po której meandruje kilka mętnych strumieni. Nie wydają się trudne do przejścia w bród, póki nie widzimy, jak nurt zbija z nóg osła i porywa w dół niczym plastikową butelkę. Na drugą stronę przejeżdżamy na wielbłądach. Piątego dnia rano, po godzinnym marszu, stajemy jak wryci i gapimy się na niebo na południu, jakbyśmy dostrzegli UFO. To ona. K2, kolos wystrzelony z wnętrza ziemi. Jej pokryte lodem ściany migają w porannym słońcu niczym fatamorgana. Łatwo zrozumieć, skąd ta góra bierze moc przyciągania wspinaczy, choć jej ściany usiane są kośćmi śmiałków, którzy zapragnęli ją zdobyć. Ta góra może odstraszyć, każe zastanawiać się, jak wiele trzeba determinacji, aby przezwyciężyć opory rozsądku i podjąć atak. Gerlinde, która K2 widziała wiele razy, ale od południa, usiadła na kamieniu i przyglądała się szczytowi. Widać było, że kłębią się w niej emocje. Nie chciałem jej przeszkadzać, dlatego dopiero wiele tygodni później spytałem, o czym wtedy myślała. – Myślałam: Czego mam się spodziewać? Jak to będzie? Jej związki z K2 zmącone są trudnymi przeżyciami. Zorganizowała trzy wyprawy od południa. Po drodze, gdy kamienna lawina powyżej Obozu III skłoniła Ralfa do odwrotu, Gerlinde ruszyła dalej razem z ich wspólnym przyjacielem Fredrikiem Ericssonem, narciarzem ekstremalnym, który zjeżdżał na nartach z najwyższych szczytów. Niosąc w plecaku narty, Fredrik wyszedł z Gerlinde z Obozu IV z zamiarem zaatakowania szczytu. U podstawy kuluaru zwanego „Szyjką od butelki” stracił równowagę podczas wbijania haka. Runął tuż obok Gerlinde i zginął. Wstrząśnięta zeszła na dół, ale znalazła tylko jedną nartę nad miejscem, gdzie zbocze urywało się przepaścią. Ciało Fredrika dostrzeżono potem na śniegu 900 m poniżej „Szyjki”. Miał 35 lat. Traf chciał, że po nieudanym ataku z góry schodził akurat Dariusz Załuski. To wtedy poznał Gerlinde. Pokonywana razem droga w dół zaowocowała obecną wyprawą na Okrutną Górę..

Jedność ze wszechświatem

Około 7.00 rano w poniedziałek 22 sierpnia Gerlinde, Wasilij, Maksut i Dariusz wyruszyli z Obozu IV z zamiarem dotarcia do punktu, o którym wszyscy marzyli. Dzień był bezchmurny, pogoda jak na zamówienie. Wspinali się stromą lodową rynną, tzw. Kuluarem Japońskim, najwyraźniejszą formacją w górnej części północnej ściany masywu. Szli powoli: na tej wysokości tlenu w powietrzu jest trzykrotnie mniej niż na poziomie morza, a śnieg sięgał po pierś. Igiełki lodu niesione wiatrem tak kłuły skórę, że co chwila musieli odwracać twarze od wiatru. Do 13.00 zyskali ledwie 180 m wysokości. Wprawdzie w 2007 r. Wasilij i Maksut spędzili trochę czasu powyżej Obozu IV, ale Kuluary Japońskiego nie znali, a drogi powyżej nie było widać. Gerlinde przez radio połączyła się z Ralfem, który przebywał w bazie wysuniętej. Odkąd zawrócił znad Obozu I, poświęcił się wspieraniu grupy atakującej szczyt. Przekazywał im prognozy pogody, doradzał, dodawał otuchy. Obserwował, jak ich postacie, mniejsze niż przecinki na kartce papieru, przesuwają się powoli przez kuluar pod szeregiem seraków, bloków lodowych wystających z nachylonego pod kątem 45 stopni zbocza. Seraki mogą ich osłonić, gdyby z góry ruszyła lawina. Gdy zbliżyli się do lewego skraju żlebu, ruszyli prosto do góry, aż dotarli do ostatniego seraka na wysokości około 8300 m. Wspinali się już od 12 godzin. Do szczytu zostało jeszcze 300 m różnicy poziomów. Przez radio Ralf namawiał Gerlinde, by wrócili na noc do Obozu IV. Rano pójdzie im łatwo, bo szlak jest przetarty. – Tutaj się nie wyśpicie, nie odpoczniecie – tłumaczył. – Ralf – odparła Gerlinde – jesteśmy tuż tuż. Nie chcemy wracać. Wyruszając rano, wiedzieli, że aby dostać się na szczyt, konieczny może okazać się biwak tuż pod nim. Dlatego dodała sobie 1,3 kg obciążenia: namiot, garnek i palnik. Dariusz, Maksut i Wasilij upchnęli w plecakach dodatkowe pojemniki z gazem i żywność. Kilka dni później Maksu próbował wyjaśnić swój stan umysłu Tommy’emu: – To jest granica – powiedział, rysując na ziemi butem kreskę – a my posunęliśmy się dotąd – postawił but pół metra dalej. – Ryzykowałem wszystko – żonę, syna, córkę. Wszystko. Gdy słońce opuściło się nisko ku zachodowi, zatrzymali się osłonięci od wiatru ostatnim serakiem, aby przygotować miejsce na maleńki namiot. Przez godzinę i 20 minut rąbali lód, aż wreszcie uzyskali półkę o wymiarach metr na półtora. Umocowali namiot dwiema śrubami lodowymi i dwoma czekanami. O 20.15 wszyscy byli w środku. Siedzieli na plecakach, a w garnku na wiszącym u sufitu palniku topił się śnieg. Gerlinde zrobiła zupę pomidorową. Temperatura na zewnątrz sięgała minus 25 stopni. Zaplanowali, że do północy odpoczną, a potem znów ruszą po nagrodę, tak już bliską. O pierwszej nad ranem Wasilij, Maksut i Gerlinde przypięli raki i w świetle czołówek wyruszyli na stromiznę nad namiotem. Darek został jeszcze, bo musiał przygotować sprzęt filmowy. Gerlinde wymachiwała rękami dla rozgrzewki, ale czucie w palcach nie wracało; miała kłopoty z wpinaniem się do liny. Stopy Maksuta przemarznięte na kość były niczym bloki lodu. Wrócili do namiotu, żeby się rozgrzać. Postanowili poczekać na słońce. Gerlinde nie mogła powstrzymać dreszczy. Nie do wiary, że jeszcze osiem tygodni wcześniej gotowali się w 37-stopniowym upale w dolinie Szaksgam, a Maksu nacierał jogurtem poparzone przez słońce nogi. Wyruszyli ponownie o 7.00 rano przy pięknej pogodzie. Teraz albo nigdy. W plecaku Gerlinde miała dodatkowe baterie, rękawiczki, drugą parę okularów przeciwsłonecznych, bandaż, krople w razie ślepoty śnieżnej, kortizon, strzykawkę. I maleńkie miedziane pudełko z posążkiem Buddy, który zamierzała zakopać na szczycie. Za pazuchą schowała pół litra wody z roztopionego śniegu. Włożona do plecaka zamarzłaby szybko. Mozolnie wspinali się zboczem ku 130-metrowej rampie śnieżnej, która prowadziła do grani szczytowej. Mróz dokuczał, ale o 11.00 rano widzieli, że już niedługo wyjdą z cienia na słońce. O 15.00 znaleźli się u podstawy rampy. Zmieniali się przy torowaniu najpierw co 50 kroków, a potem co 10. Maksut i Wasilij brali dodatkowe kolejki. Boże, pomyślała Gerlinde, to niemożliwe, żebyśmy dotarli tak daleko i musieli wracać. Rozpaczliwie szukając lepszej drogi, przestali iść gęsiego. Z dołu Ralf zdumiony zobaczył, że się rozdzielili – każde oddzielnie szukało lepszego wejścia. Przed nimi leżało pasmo obsypanych śniegiem skał nachylonych pod kątem 60 stopni. Było stromo, ale okazało się, że tędy idzie się łatwiej. Znów szli gęsiego. W którejś chwili Gerlinde zamieniła się z Wasilijem i okazało się, że zapada się tylko po kolana. Z nową falą energii wygramoliła się nad rampę i na grań, gdzie ubity wiatrem śnieg był twardy jak asfalt. O 16.35 widziała już przed sobą kopułę szczytową. – Dasz radę! – krzyczał Ralf przez radio. – Dasz radę! Ale jest późno. Uważajcie! Pociągnęła łyk wody. W gardle miała sucho, trudno było przełknąć. Nie pocili się, było za zimno, ale wszyscy tracili wodę z oddechem.

Gdy Wasilij do niej doszedł, powiedział, żeby szła na szczyt, a on poczeka na Maksuta. Podobnie jak Gerlinde, także Maksutowi do kompletu brakowało tylko tego jedynego ośmiotysięcznika. Chciał się znaleźć na szczycie razem z partnerem, ale nie chciał też, by ludzie pomyśleli, że nie mógł nadążyć za Gerlinde, która zrobiła ostatnie kroki na szczyt K2. Była 18.18. Chciała się podzielić radością

z Ralfem, ale po włączeniu radia nie była w stanie nic powiedzieć. Ze wszystkich stron otaczały ją góry. Góry, które zdobyła. Góry, które pozbawiły życia jej przyjaciół, a i jej samej omal nie pochłonęły. Nigdy w wejście na żaden szczyt nie zainwestowała tyle co w to. Mając cały świat u stóp, zwracała się co chwilę w inną jego stronę. – To było jedno z najsilniejszych przeżyć, jakie pamiętam – powiedziała później. – Miałam wrażenie, że stanowię jedność ze wszechświatem. To było niesamowite, bo z jednej strony byłam skrajnie wyczerpana, a z drugiej – ten widok napełniał mnie energią. Po kwadransie pojawili się Maksut i Wasilij, ramię w ramię. Objęli się. Pół godziny później dotarł Dariusz. Ręce go bolały, bo musiał zdjąć rękawice, żeby zmienić akumulator w kamerze. Była 19.00. Ich cienie na szczycie K2 wydłużały się, a stożkowaty cień samej góry sięgał wiele kilometrów na wschód w cudownym złocistym świetle, które spływało na cały świat. Dariusz filmował Gerlinde, która próbowała coś powiedzieć: – Jestem tak głęboko wzruszona, stojąc tu, po tylu próbach, po tylu latach. – Zaczęła płakać, ale się opanowała. – Było bardzo ciężko przez te wszystkie dni, a teraz jest cudownie. Nie potrafię znaleźć słów. – Gestem wskazała szczyty naokoło. – Popatrzcie na to wszystko, myślę że każdy zrozumie, dlaczego to robimy.

Stój przy nas

Ralf przez całą noc obserwował, jak schodzą. Więcej niż jedna trzecia wypadków śmiertelnych na K2 wydarzyła się przy zejściu. Około 20.30 zobaczył cztery punkty świetlne poruszające się w dół rampy do Kuluaru Japońskiego. Schodząc po ciemku, wycieńczona, Gerlinde powtarzała w kółko zdanie: Steh uns bei und beschutze uns. „Stój przy nas i strzeż nas”. – Podczas schodzenia co chwila rozmawialiśmy – wspomina Gerlinde. – Pytaliśmy się nawzajem: Wszystko w porządku? To było bardzo trudne zejście. Już sam mróz by wystarczył. A były jeszcze stromizna, wysokość, wicher, a także skutki psychiczne: nie został nam już ani kawałek liny, a ekspozycja była znaczna. Każdy krok wymagał zastanowienia.

Dwa dni później, gdy Gerlinde schodziła w dół z Obozu I, Ralf wyszedł jej na spotkanie na lodowiec. Obejmowali się bardzo długo... W bazie Gerlinde przez telefon satelitarny rozmawiała z ojcem Fredrika, Janem Olafem Ericssonem, który chciał, aby mu opowiedziała, co widać ze szczytu góry, na której pochowany jest jego syn. Z gratulacjami zadzwonił prezydent Austrii. Na lotnisku w Monachium witała ją cała rodzina. Ojciec płakał, ściskając ją, i po raz pierwszy nie powiedział, że dość już się nawspinała i powinna na tym skończyć. Już przed wyprawą nie miała zbędnego grama tłuszczu, ale i tak schudła 7 kilo. Podczas uroczystości w Bühl w Niemczech Gerlinde obsypano kwiatami i prezentami; była wśród nich ogromna butla wina reńskiego z jej zdjęciem z uniesionymi do góry rękami na szczycie K2 na etykiecie. – Zwykle nie robię takich triumfalnych gestów. Tu nie chodziło o to, że czuję się jak królowa, chciałam po prostu objąć cały świat – mówi.