Do plecaka

Kiedy wchodzę w tryb zwiedzania, ignoruję sygnały takie jak ssanie w żołądku i suchość w ustach. Dopiero kiedy ogarnia mnie niczym niewyjaśniona irytacja, zdaję sobie sprawę z tego, że znowu zapomniałam zjeść.

Ostatnio staram się być mądrzejsza i zawczasu pomyśleć o niewielkiej przegryzce. W dzieciństwie na wyjazdy – czy to rodzinne, czy szkolne – zawsze szykowałam kanapki. Dobrze pamiętam przezroczystą folię, która zlepiała się podczas pakowania. A po kilku godzinach sałata w kanapce z szynką więdła. I – choćbym nie wiem, jak się starała – pomidor z kanapki z serem zawsze pryskał na ubranie. Trzecią opcją był pasztet drobiowy – z duetem ze zwiędniętej sałaty i pryskającego pomidora. Może i było to wygodne, ale na pewno nie czyste.

Sandwich, hrabia od kanapek

A przecież o to chodziło hrabiemu Sandwichowi, który – gdy nie mógł oderwać się od partii cribbage’a – kazał służącemu przynieść coś łatwego do zjedzenia. Kromkę chleba, na której służący ułożył resztki z obiadu – może skrawki pieczonego dzika, może duszoną sarninę, a może bażanta – hrabia przykrył drugą kromką i grał dalej, bez brudzenia kart tłustymi rękami i bez męczenia się z widelcem. I tak zapisał się w historii. Bo choć na jego cześć nazwano również archipelag wysp na Pacyfiku – to akurat ta nazwa nie utrzymała się zbyt długo.

Kiedy Stany Zjednoczone uzyskały niepodległość (między innymi przez nieumiejętne zarządzanie brytyjską flotą właśnie przez hrabiego Sandwicha), nazwę wysp zmieniono na Hawaje. Ale sandwicz pozostał sandwiczem – The Wall Street Journal uznał to za największy wkład Wielkiej Brytanii w światową gastronomię.

365 kanapek dookoła świata

Dziś przeciętny Amerykanin zjada dwieście kanapek w ciągu roku. W czasach wielkiego kryzysu kanapka z masłem orzechowym (które wtedy było jednym z najtańszych dostępnych produktów) była najczęściej jedzoną w Stanach. Dla wielu stanowiła podstawę diety.

Praktycznie każde państwo ma swoją wersję kanapki – w Belgii jedzą ją z frytkami, w Wietnamie w bagietce z grillowanym mięsem i dużą ilością ziół, a w Japonii w trójkątnym pieczywie tostowym okrojonym ze skórki podają kotlety schabowe albo truskawki z bitą śmietaną. W Stanach króluje BLT (bekon, sałata, pomidor), a próbuje go zdetronizować bajgiel z wędzonym łososiem i śmietankowym serkiem.

I choć, pewnie jak każdy Polak, który w ciągu roku je nie dwieście, a 365 kanapek, jestem ich miłośniczką, to w podróży lubię sięgnąć po coś nowego. Podstawowa idea kanapki – nadzienie – została odmieniona na świecie przez wszystkie przypadki. Można je zapakować w naleśnika, w tortillę, w liście sałaty, a nawet pomiędzy smażone skrzydełka kurczaka (tak, są i takie sandwicze). Można zrobić kanapkę calzone: minipizzę sklejoną na kształt pieroga. I arepę kolumbijskie placki z mąki kukurydzianej z grillowanym mięsem i awokado w środku. A kebab? Przecież to po prostu bardzo rozbudowana kanapka. W Wietnamie na przegryzkę wybieram sajgonki.

A w Indiach samosę – smażony na gorącym oleju pierożek z przyprawionymi na ostro warzywami, na Ukrainie kartoszki – ziemniaczane placuszki ze szczypiorkiem. Ale moją zdecydowanie ulubioną przegryzką jest onigiri – zawinięta w wodorosty kulka ryżowa z nadzieniem. W japońskich supermarketach onigiri poświęcone są oddzielne półki. Czasem rysunek na opakowaniu zdradza, co jest w środku, ale zazwyczaj opis został zapisany japońskimi znakami. Dlatego onigiri wybieram na chybił trafił – moje ulubione to z marynowaną morelą japońską albo z tuńczykiem, ale pozwalam się zaskoczyć. W środku ryżowej kulki może być ikra dorsza, pieczone mięso, piklowane wodorosty, krewetki z majonezem. Pycha!

Nie! dla kandwicza

I choć producenci przekonują, że na wycieczkę najwygodniejsze jest zabranie ze sobą kandwicza – kanapki w puszce (datę ważności mają na długie lata, chleb po roku jest tak samo miękki jak pierwszego dnia), to nie dam się przekonać do takich udogodnień. Od zapuszkowanej kanapki wolę zwiędniętą sałatę.