Wywodzi się ona z tradycji przeganiania wilków przez pasterzy. Później grano ciałem owcy lub kozy. Jeźdźcy nie dzielili się na drużyny. Każdy walczył sam. Zaś najsilniejszy, któremu udało się wyrwać kozę i uciec, zatrzymywał ją jako nagrodę, którą w pojedynkę zjadał. Gra ciągnęła się całymi dniami, a w walce nie było żadnych ograniczeń. Jeźdźcy okładali się batami i zrzucali z siodeł wprost pod kopyta.
 

Zasady, oficjalnie spisane dopiero w 1949 r., nie zmieniły się przez tysiąclecia. Właściwie wszystko jest dozwolone. Nie ma wyznaczonego boiska. Rozpędzone konie raz po raz wbiegają na skarpę, wpadając
w tłum oglądających.
 

Jako obserwatorka i fotografka wdrapuję się na dach traktora. Mam nadzieję, że to miejsce uchroni mnie przed stratowaniem. Ta brawura jest równie niebezpieczna co fascynująca. Trudno doszukać się tu porozumienia czy harmonii między jeźdźcem a wierzchowcem. Kirgizi prowadzą konie twardą ręką.
 

Najlepsze konie do kok-boru są zacięte, szybkie, zwrotne, silne, kopiące, walczące z przeciwnikiem z taką samą zapalczywością jak ci, którzy siedzą w siodłach.
 

Tekst i zdjęcia: Agnieszka Murak