POZNAJ NASZYCH BOHATERÓW >>>

Ile to już lat?

Czekaj, zajrzymy na zegar na stronie – mówią Adela i Kris, gdy pytam, jak długo są w podróży. Automatyczny zegar jest jedyną rzeczą, która na niej działa, bo z powodu braku czasu ostatni wpis nosi datę sprzed ponad pół roku. No więc zegar pokazuje, że wyruszyli 6 lat i 3 miesiące temu. Zdarzyło się tyle, że mogliby zapełnić kilka książek: jeden z towarzyszy podróży nagle zmarł, drugi miał w Afryce poważny wypadek. Adela musiała wrócić na chwilę do Warszawy, gdzie najpierw ktoś włamał się do jej mieszkania, kradnąc wszystkie zarobione na Cyprze na tę podróż pieniądze, a kilka dni później z ulicy znikł jej rower. Kupiła go w Turcji. Postanowiła wtedy zmienić swój plan autostopowej podróży dookoła świata i spontanicznie dołączyć do spotkanych Polaków jadących rowerami do Afryki. Z pomocą przyszli przyjaciele: zorganizowali koncert i za bilety-cegiełki zebrali stracone fundusze.

Dziś Adela i Kris po przejechaniu rowerami Afryki, obu Ameryk i Australii z Nową Zelandią dojechali do Korei Południowej, skąd za jakieś cztery lata planują dobić do Polski. W ich ustach oznacza to, że zaczęli powrót, bo nie mają już do przekroczenia żadnego oceanu. Wyjeżdżając, nie wiedzieli, jak długo ich nie będzie, co zdarza się zresztą w przypadku wielu podróżujących latami. Bo w drodze okazuje się, że jest to m o ż l i w e, a nawet mniej skomplikowane, niż wydawało się przed wyjazdem.

Dla Joasi Nowak, samotnej mamy, która wyruszyła w podróż po Ameryce Południowej z 20-miesięczną córeczką Gają, takie chwile olśnienia przyszły po trzech zaplanowanych na próbę miesiącach („dajemy radę”), a potem – gdy zbliżał się do końca rok, po którym miały wrócić („przecież ciągle nie wyjechałyśmy z Peru, a jest jeszcze tyle świata do zobaczenia”). W dodatku ktoś je paskudnie okradł, zostawiając z 20 solami (ok. 23 zł) w kieszeni. Czekając osiem tygodni na nowe karty bankowe z Polski, zamieszkały na kempingu przy plaży, żyjąc ze sprzedaży sałatki z mango własnego wyrobu.

– Pracowałam najwyżej 4 godz. dziennie, żeby zarobić minimum potrzebne na utrzymanie, resztę czasu spędzając z Gają. To mi ostatecznie uświadomiło, że nawet z dzieckiem można podróżować za niewielkie pieniądze – mówi Joasia.

Na Jukatanie jest szósta rano, w tle słychać śpiew ptaków i dom gospodarzy z couchsurfingu, u których śpią na tapczaniku w kuchni, powoli zaczyna się budzić. Joasia oszczędza, czasem dorabia w drodze, poza tym wspomagają ją czytelnicy jej bloga; bez tego, mimo odłożonej kwoty na start i wynajętego mieszkania, nie dałyby rady.

 

Ukulele i naleśniki, czyli FINANSE

No właśnie, pieniądze to zwykle pierwsze pytanie pojawiające się przy tak długich podróżach. Długodystansowcy przed wyjazdem odkładają, sprzedają zbędny dobytek, wynajmują mieszkanie (o ile mają) i proszą znajomych o dolary w ramach urodzinowego prezentu. W podróży pracują, choć często tego nie planowali.

W drodze dzieje się wiele rzeczy. Od spotkanych ludzi uczysz się zarabiać i wydawać mniej. Dzięki temu przez ostatnie dwa lata wydałem tyle samo, co przez pierwsze sześć miesięcy – mówi Wojtek Ganczarek jadący rowerem przez Amerykę Łacińską. I tak: grając w Kostaryce na ulicy i na koncertach nie dość, że nie uszczuplił oszczędności, to jeszcze zarobił na dalszą drogę, zrobił kapitalny remont roweru i kupił sobie buty, a Adela z Krisem, śpiewając i kelnerując na plaży, w cztery miesiące zarobili na 15-miesięczną przeprawę przez Afrykę.

Inne sprawdzone patenty to: zatrzymanie się na tydzień w popularnym turystycznie miejscu, wyprodukowanie i sprzedaż tysiąca pizz, ciasteczek, kokosowo-czekoladowych kulek albo naleśników ze smażonymi bananami. Śpiewanie w autobusach, uczenie angielskiego, sprzedaż świecidełek własnej produkcji. Pokazy zdjęć z podróży, teksty do polskich czasopism, tworzenie stron WWW z popularną turystycznie nazwą, a po wypozycjonowaniu – sprzedaż reklam tamtejszym hotelom. Zbieranie drobnych wpłat przez własne strony.

– Koniecznie napisz, że wszystkim bardzo dziękujemy. Ludzie decydują się nam pomóc, choć na oczy nas nie widzieli – mówią chórem podróżujący.

Można też posprzątać hostel w zamian za tańszy nocleg albo pracować na farmie za wikt i opierunek. Milena Łakomska, przed wyjazdem właścicielka kawiarni, w trakcie podróży dorabiała kucharzeniem w różnych częściach świata – od polskiego guesthousu na Filipinach, przez szefowanie kuchni w Malezji, po gotowanie prywatnym klientom w Sydney. Kiedy na Hawajach wyszła z lasu z naręczem owoców, spodobało jej się tak, że postanowiła zostać nie siedem planowanych dni, ale siedem tygodni. Znalazła organiczną farmę, na której gotowała, pieliła i karmiła kury. Przez cały pobyt na niej wydała 20 dol. Poza tym nigdy się nie podliczała. Za to regularnie sprawdzała konto; gdy widziała, że pieniędzy ubywa, szukała pracy.
– Wciąż mi się wydawało, że jadę na oparach, a jednak jechałam – mówi.

Strategia numer dwa to zostanie cyfrowym nomadą, co wymaga lepszego planowania, ale pozwala luźniej obchodzić się z pieniędzmi. Gosia Koper i Michał Molenda ze swoim mobilnym biurem większe odległości przemieszczają w weekendy i nocą. Rytm dnia w Azji dopasowali do godzin pracy w Polsce: wstają o świcie, do godz. 14 podróżują, a chwilę potem zasiadają przed laptopami, by pracować do północy.

– Próbowaliśmy różnych wariantów, ale nie sprawdzała się komunikacja z resztą zespołu – mówią. – Poza tym w takim systemie nasz dzień jest dłuższy, wypełniony co do godziny. A w Polsce wracamy z pracy i jakoś się rozłazi.

 

„Czy nie zostałaś z głodem?”, czyli sposoby na odległość

Wyjeżdżając na długo, nie da się zaplanować wszystkiego – zarówno tego, co może się zdarzyć w drodze, jak i zostawionego w Polsce. Skończy się karta do bankomatu, wezwie pilnie urząd, a sąsiedzi poskarżą się policji na imprezujących lokatorów.

Podstawa to rodzina i setka przyjaciół. Przejrzą korespondencję, jeśli uznają coś za pilne – zeskanują i wyślą – mówi Sonia Pańta, czyli jedna trzecia rodziny Mary w plecaku, od lat podróżującej i pracującej w rytmie: lato w Polsce, zima w Azji Południowo-Wschodniej. Jadąc do Nepalu, przewidzieli, że potrzebują domu z generatorem, bo często nie ma tam prądu, a oni pracują zdalnie. Nie przyszło im do głowy, że kilkuletniej Marysi urośnie stopa, a potrzebne jej wówczas buciki korekcyjne daleko na Wschodzie są praktycznie nie do kupienia.

Na szczęście ludzie latają i wszystko można ściągnąć z Polski – mówi Joasia, która „ściągała” już w ten sposób lepsze buciki dla Gajki i półroczny zapas szkieł kontaktowych dla siebie. Problemy pomniejsze rozwiązuje improwizacja: moskitierę można rozpiąć na nitce do zębów, a niezamykające się drzwi zablokować kijkami do trekkingu. Z czasem jest jej tak dużo, że długodystansowcy nie potrafią stwierdzić, co jest dziwne, bo im wydaje się normalne.

Coraz dziwniejsze stają się za to tęsknoty – za tym, co w stacjonarnym polskim życiu jest oczywiste. Nie można zaplanować porannego biegania ani jogi, a po południu pójść tak po prostu na spacer, bo lasy bywają prywatne i zagrodzone. Umykają polskie słówka. Wojtek, który wyjeżdżał z niemal zerową znajomością hiszpańskiego, po kilku miesiącach bez polskiego zapytał grzecznie spotkaną w drodze rodaczkę: – Nie jesteś z głodem? (sugerując się zwrotem z hiszpańskiego).

Po jakimś czasie – średnio po pół roku – podróż przestaje być podróżą w sensie jeżdżenia od muzeum do świątyni, a staje się życiem. Coraz rzadziej spotyka się innych podróżujących, a coraz częściej miejscowych, zarzuca hotele na rzecz posterunków, remiz, szkół, a nawet szpitali, bo akurat mają wolne łóżka (to w Etiopii Adela i Kris).

Gosia i Michał ze znajomymi z Polski, którzy akurat ich odwiedzili, trafili na tajlandzką wysepkę Koh Tao po gigantycznej imprezie Full Moon Party. Odbijali się od drzwi kolejnych hoteli. – Myśleliśmy, że kupimy po kocyku i prześpimy się na plaży, a tu biegnie boj hotelowy, krzycząc: „Jak poczekacie, aż wszyscy wyjdą, to otworzę wam salon masażu!”. Weszliśmy tylnymi drzwiami i przespaliśmy się na łóżkach.

Brak… normalności i nudy

W ciągłym biegu długiej podróży najbardziej brakuje… normalności i nudy. Adela i Kris jako jeden z najlepszych momentów wspominają dwa domy w Botswanie, które zostawiły im na 56 dni wyjeżdżające na wakacje nauczycielki.

 – Prawie nie wychodziliśmy. Można się było położyć na kanapie, czytać książkę, zjeść śniadanie i nie myć talerzy do południa – opowiada Adela.

Mila przez 1,5 miesiąca w Afryce zrobiła 10 tys. km. Kiedy doleciała potem do Brazylii, zaszyła się w hostelowej kuchni, rzucając na gotowanie.
– Przez dwa tygodnie nie byłam się w stanie ruszyć poza dzielnicę – mówi.

Spowolnienie podróży z czasem staje się stałym objawem wszystkich długodystansowców. Zdarza im się zatrzymać na kilka tygodni w mieście, w którym z punktu widzenia turysty nie ma nic, tylko dlatego, że przypadkiem spotkali fajnych ludzi (potem zaczyna się za to ciąg bolesnych pożegnań).

Wojtek siedział rok w Wenezueli: czytał gazety, pożerał książki, gadał z miejscowymi. – Bo jak znasz historię, kulturę i kontekst kraju, zaczynasz się czuć w nim wygodnie – mówi. W jego przypadku na tyle, że teraz w Ekwadorze rozmawia z Wenezuelczykami o empanadach, za którymi tęskni, jak z Polakami o smalcu.

Namiastkę codzienności zapewnia mu wożona w plecaku kawiarka. Joasia ma za to sitko i tarkę: pierwsze – do przecedzania kasz i makaronów, drugą – do tarcia surówek, bo choć w Ameryce Łacińskiej jest dużo zieleniny, w comedorach dają do obiadu co najwyżej pokrojoną kapustę i cebulę.

 

Powrót do przeszłości

Cuda dzieją się także w kraju. Nagle okazuje się, że rodzice świetnie radzą sobie ze Skype’em, Facebookiem i WhatsAppem, i nawet 94-letnia babcia Mili wie na bieżąco, co słychać u wnuczki. To głównie dla niej Mila zdecydowała się wrócić, choć po przemyśleniu doszła do wniosku, że pociągnęłaby w podróży i trzeci rok. Sonia, Marcin i Marysia tegoroczny plan układają tak, żeby święta Bożego Narodzenia spędzić z rodzicami w Polsce – pomiędzy Egiptem a Dalekim Wschodem.

Marysię w drodze uczą sami, ale aby ułatwić jej powroty do polskiej szkoły, przed wyjazdem robią jej klasie prezentację, dokąd jedzie, i wysyłają co miesiąc zdjęcia z podróży.

Na zawsze w drodze nie planuje zostać nikt. Adela i Kris ruszyli w nią tuż po studiach. Mówią tak:

– Wrócimy do sytuacji, w której wszyscy nasi dawni znajomi mają żony, dzieci, domy, kredyty. Dla nas to inna rzeczywistość. My może też się zmieniliśmy, ale tego nie wiemy, bo sami nie potrafimy ocenić. Patrząc wstecz, mieliśmy dużo kryzysów, zdarzyło się sporo nieszczęść. Ale one nie spowodowały, że chcieliśmy tę podróż przerwać, tylko pokazały, że życie jest tak kruche, że trzeba z niego korzystać.