Sophia i jej młodsza siostra Louisa od trzeciego roku życia codziennie ćwiczą grę na skrzypcach i fortepianie. Nigdy nie mogły narzekać, oglądać telewizji, grać w gry komputerowe, bawić się i nocować u koleżanek ani zapraszać ich do domu, występować w szkolnych przedstawieniach i przynosić ocen gorszych niż szóstki. Dzięki tym metodom wychowawczym prof. Amy Chua, amerykańska prawniczka chińskiego pochodzenia z Uniwersytetu Yale, znana jako „matka tygrysica”, stała się najbardziej rozpoznawalną Azjatką na Zachodzie. Gościła na okładkach Time’a, Economista i New York Timesa. Sławę zyskała dwa lata temu, gdy w badaniu poziomu nauczania na świecie PISA po raz pierwszy wzięły udział Chiny i zdeklasowały konkurencję. W eseju Bojowa pieśń tygrysicy. Dlaczego chińskie matki są lepsze Chua przekonywała, że zachodnie podejście do rodzicielstwa jest zbyt pobłażliwe, a dzieci mogą osiągnąć w życiu sukces tylko przez zimny chów.

Taki model macierzyństwa w dynamicznie rozwijających się krajach azjatyckich jest powszechny. W Japonii odpowiednikiem chińskich tygrysic są kyoiku mama (matki edukatorki), które karierę swoich dzieci planują od momentu narodzin. Już w przedszkolu uczą je angielskiego i kaligrafii, pilnują, by uprawiały sport i rozwijały artystyczne zdolności, bo status społeczny w Japonii zależy wyłącznie od wykształcenia. – Sukces gospodarczy i stale rosnąca armia białych kołnierzyków powodują, że na matkach ciąży coraz większa presja, bo wyścig edukacyjny zaczyna się coraz wcześniej – tłumaczy dr Jacek Splisgart, etnolog z Uniwersytetu Gdańskiego.

– Niedawno jeden z japońskich radnych w związku z dyskusją na temat niedoboru żłobków w Tokio napisał na Facebooku, że jeśli kobieta po urodzeniu dziecka rozważa powrót do pracy, to jest złą matką i powinna zrezygnować z macierzyństwa, bo jej powinnością jest odchowanie dzieci i opieka nad nimi do ukończenia studiów. Takie podejście do wychowania może szokować, ale Zachód fundował dzieciom równie bolesną szkołę życia. Chrześcijaństwu zawdzięczamy koncepcję grzechu pierworodnego, z którym na świat przychodzi każdy człowiek. Dziecko od urodzenia nie było więc – jak uważamy dziś – niewinne, lecz zepsute i amoralne (jak twierdził choćby św. Augustyn) – stąd potrzeba jego wychowania, czasem polegającego na bardzo surowych karach. Ponadto długo w wielu kulturach (także europejskich) kochało się jedynie te dzieci, które przyszły na świat w ramach małżeństwa, były zdrowe, a czasem musiały mieć też płeć męską i nie być bliźniakami. Stąd instytucja dzieciobójstwa, w niektórych kulturach, takich jak Sparta czy Rzym, sankcjonowana społecznie.

– Nic dziwnego, że w takim kontekście słynne badaczki Simone de Beauvoir i Élisabeth Badinter zastanawiały się w ogóle nad istnieniem instynktu macierzyńskiego rozumianego jako powszechna, biologiczna, wspólna wszystkim kobietom chęć posiadania dziecka, a potem miłość do niego – mówi dr Magdalena Radkowska-Walkowicz, antropolożka z Uniwersytetu Warszawskiego. – Badinter podkreślająca – słusznie, moim zdaniem – „ideę mnogości kobiecych doświadczeń” w przekonujący sposób dowodziła przypadkowości i niekonieczności miłości macierzyńskiej. Najlepszym przykładem była dla niej instytucja mamek w XVIII-wiecznej Francji. Wśród społeczności miejskiej powszechną praktyką było oddawanie na kilka pierwszych lat życia dzieci do wykarmienia i wychowania przez obce kobiety mieszkające na wsi. Dzieci często nie przeżywały tego okresu, ale zwyczaj utrzymywał się długo i nie kwestionowano jego zasadności.

Pierś dla każdego

Na Zachodzie zimny chów z mody wyszedł w czasie rewolucji obyczajowej, kiedy kobiecą wyobraźnią zawładnęli amerykańscy pediatrzy. Benjamin Spock propagował podmiotowe podejście do dziecka, bezstresowe wychowanie, filozofię miłości, zrozumienia i dopasowywania do jego potrzeb. William i Martha Searsowie zalecają bliski kontakt z dziećmi, wspólne spanie w łóżku, częste noszenie na rękach i długie karmienie piersią. Są przekonani, że sposób, w jaki rodzice opiekują się dziećmi w pierwszych latach życia, decyduje o tym, jakimi staną się dorosłymi. Wierzymy, że rodzicielstwo bliskości uodparnia dzieci na wiele społecznych i emocjonalnych schorzeń, które gnębią nasze społeczeństwo – piszą we wstępie do Księgi rodzicielstwa bliskości. Ta książka jest naszą próbą zwrócenia rodzicom instynktownego, zaangażowanego sposobu zajmowania się dziećmi, którego pozbawiły ich dekady porad zalecających dystans.

Taki powrót do natury w wysoko rozwiniętych krajach Zachodu zrodził jednak nowe problemy. Okazało się bowiem, że to, co jest korzystne dla dzieci, kobiety na nowo zamknęło w domach – twierdzi Élisabeth Badinter w książce Konflikt: jak nowoczesne macierzyństwo podkopuje status kobiet. Na efekty nie trzeba było długo czekać – depresja poporodowa i frustracja dopadają coraz więcej kobiet, które na dzieci decydują się coraz później, zwykle u szczytu kariery zawodowej. Są świadome, jak ważne jest odpowiedzialne macierzyństwo, i wiedzą, że miłości dziecku nie da ani niania, ani żłobek, ale nie potrafią odnaleźć się w rutynie banalnych czynności. W takiej pułapce tkwi wiele matek blogerek, których teksty opublikowano w antologii Macierzyństwo bez lukru. Są jednak i takie, według których bliski kontakt z dzieckiem powinien trwać znacznie dłużej.

Sporo kontrowersji wzbudza Jamie Lynne Grumet, 26-letnia Amerykanka promująca długie karmienie piersią. Rok temu wywołała medialną burzę, gdy na okładce Time’a karmiła piersią czteroletniego syna stojącego na stołku (raz w tygodniu karmi też dziecko adoptowane z Etiopii), a na swoim blogu zamieściła zdjęcia z karmienia w rezydencji Playboya. Czułam, że to najodpowiedniejsze miejsce na ziemi, żeby to zrobić – tłumaczy. To nie społeczeństwo, kultura ani matka powinny decydować, jak długo dzieci mają być karmione piersią – twierdzi Ann Sinnott, autorka książki Breastfeeding older children (sama z żalem przestała karmić córkę, kiedy ta skończyła 6,5 roku). Według niej każde dziecko powinno samo zdecydować, kiedy chce odstawić mleko matki, ale zaleca je nawet nastolatkom. Tak bliski kontakt z matką ma im zapewnić poczucie bliskości i uchronić przed okresem buntu. Kontrowersji związanych z macierzyństwem jest dużo więcej. Coraz trudniej też odpowiedzieć na pytanie, kto w ogóle jest matką, bo dzieci nie rodzą się wyłącznie metodami naturalnymi, a zamiast matki czasem mają dwóch ojców.

Papuasi lepsi od matki

Europejczycy i Azjaci nie podbili świata, a ich modele wychowania nie dominują dlatego, że byli dobrymi rodzicami – twierdzi prof. Jared Diamond, amerykański biolog ewolucyjny, który w książce The World Until Yesterday: What Can We Learn from Traditional Societes? Jego zdaniem postęp nie zawsze posuwa nas naprzód. Choć żyjemy w erze bomby atomowej, o wychowywaniu dzieci wciąż wiemy mniej niż Papuasi, których dzieci są – zdaniem Diamonda – bardziej samodzielne, szybciej dojrzewają i nie przechodzą młodzieńczego buntu. Przyczyna jest prosta: zawsze nosi się je w pozycji pionowej, zwrócone twarzą do przodu. Dzięki temu widzą to samo co rodzice i mają wrażenie panowania nad światem. Od kiedy zaczynają chodzić, poruszają się swobodnie, ale zawsze mają pewność, że mogą się na kimś oprzeć. Na Zachodzie natomiast dziecko wozi się w wózku albo nosi zwrócone buzią do rodzica. Podobnie dzieci wychowuje się w amazońskiej dżungli – przekonywała Jean Liedloff, która spędziła kilka lat z Indianami Yekuana, a swoje obserwacje opisała w książce W głębi kontinuum. Liedloff zastanowiło, dlaczego indiańskie dzieci prawie w ogóle nie płaczą, nie sprawiają problemów wychowawczych, są pogodniejsze i bardziej samodzielne niż dzieci z Europy. I doszła do wniosku, że decyduje o tym noszenie ich w chustach i na rękach – bez przerwy od urodzenia. Dzięki temu mają zapewnioną ciągłość (tytułowe kontinuum) doświadczeń – tak jak w życiu płodowym, tak po urodzeniu towarzyszą rodzicom w każdej czynności i ciągle są w ruchu – nawet w nocy, gdy kołyszą się w hamaku. Dzięki temu wejście w nowy świat nie jest dla nich traumatyczne, a ich potrzeby (bliskości i nowych doświadczeń) są natychmiast zaspokajane, podczas gdy w „cywilizowanym świecie” często uważa się, że „dziecko musi się wypłakać”, a maluchy leżą godzinami plackiem w łóżeczku i patrzą w sufit. – Europejki zachęca się, by mówiły do dziecka już podczas ciąży, bo to ponoć pozytywnie wpływa na jego rozwój i buduje więź z matką. Indianie natomiast nie widzą w tym sensu. Nie mówią też do niemowląt ani się z nimi nie bawią, bo są za małe – opowiada dr Tarzycjusz Buliński, antropolog z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. 

Męski poród

W kulturach europejskich i azjatyckich ciężar wychowania dzieci spoczywa głównie na matkach, a ojcowie całymi dniami pracują, by utrzymać dom (choć powoli i to się zmienia). – Indianie zaś chwalą sobie dobrą opiekę nad dziećmi, karmienie i zaspokajanie ich potrzeb przez matki, ale dokładnie to samo mówią o ojcach – tłumaczy dr Buliński. – Mąż i żona są sobie potrzebni, aby tworzyć nowe osoby, dbać o nie i je formować. Mężczyzna odpowiada za kontakty ze światem zewnętrznym, pozyskuje stamtąd wszystko, co jest konieczne dla dzieci. Kobieta natomiast jest nieodzowna, aby te dobra transformować w pokarm. Macierzyństwo ma więc tak samo mocne uzasadnienie jak ojcostwo, jedno nie istnieje bez drugiego, a dorosłe osoby bez dzieci i małżonków są postrzegane jako ludzie niepełni.

Sara Ruddick, znana amerykańska filozofka i feministka, w kultowej książce Maternal Thinking twierdzi, że macierzyństwo nie jest funkcją biologiczną czy rolą społeczną, ale zbiorem pewnych zachowań: opieki, wsparcia i miłości. Matką z powodzeniem może być każdy, także mężczyzna. Nawet tak kobieca z biologicznego punktu widzenia czynność jak poród pod względem psychicznym może być doświadczeniem mężczyzn. Członkowie plemienia Hua z Papui-Nowej Gwinei imitują menstruację, upuszczając sobie krew, i wierzą w ciążę u mężczyzn. Kurtatchi z wysp Pacyfiku natomiast poszczą i ograniczają codzienne czynności do minimum, kiedy ich żony rodzą. W ten sposób dzielą ból i trud z żonami po narodzinach dziecka. Przedstawiciele niektórych ludów Afryki i Oceanii, Baskowie, Celtowie i Indianie podczas porodu naśladowali swoje żony, krzycząc i jęcząc. W ten sposób wyrażali szacunek dla matki, wspierali potomka przychodzącego na świat oraz ściągali uwagę złych duchów, które mogły zagrozić matce i dziecku. Zjawisko to, nazywane zespołem kuwady, może dotyczyć nawet dwóch trzecich mężczyzn i jest efektem głębokiej empatii oraz chęci nawiązania więzi ze spodziewanym dzieckiem. Przyszły ojciec wykazuje objawy podobne do tych, które towarzyszą ciężarnej partnerce: może przybrać na wadze (nawet do 15 kg!), odczuwać bóle i skurcze brzucha, nudności oraz depresję okołoporodową.

Dzieci z piany

Nie w każdej kulturze jednak dzieci przychodzą na świat jednakowo. – U żadnego z ludów Oceanii ciąży nie łączy się z prokreacją. Aborygeni wierzą, że dzieci powstają z ducha, który nawiedza kobietę we śnie. Wtedy musi ona wejść w morską pianę (czyli duchową spermę), by doszło do zapłodnienia. Ojciec daje mu skórę i kości, a matka krew. To jej więzy decydują, kto ma się nim zajmować, dlatego robi to ona i jej bracia – opowiada prof. Wojciech Bęben, antropolog z Uniwersytetu Gdańskiego, który bada ludy Papui-Nowej Gwinei i Australii. – Papuasi natomiast żyją, by mieć dzieci, a kobiety kupują, aby rodziły. Wśród górskich plemion im są grubsze, tym więcej warte, ale w pełni ukształtowanymi kobietami stają się dopiero po urodzeniu dziecka. Nikt nie wymaga, żeby się nimi zajmowały. Robią to dziadkowie, bo zadaniem rodziców jest rozmnażanie się. Jeśli wierzyć brytyjskiemu antropologowi Alfredowi Radcliffe’owi-Brownowi, jeszcze na początku XX w. Andamanie nie przywiązywali się do własnych dzieci i używali ich do zacieśniania społecznych więzi. Każdy żonaty mężczyzna miał prawo zaadoptować je od innej rodziny. W zamian rodzice mogli sobie wybrać dziecko innych przyjaciół.

Modne macierzyństwo

W wielu tradycyjnych kulturach uczucia uznaje się za zbyt nietrwałe i kapryśne, aby mogły cementować rodzinę. Dla większości świata cenniejsza jest wspólna praca i walka o zachowanie majątku, bo to umożliwia przetrwanie. Plemiona Bantu od każdej dorosłej osoby oczekują małżeństwa i płodzenia dzieci, bo ich liczba świadczy o mocy i nieśmiertelności rodziny. Silne poczucie pokrewieństwa reguluje całe życie człowieka, który przede wszystkim jest częścią klanu. Obejmuje on zarówno tzw. małą rodzinę (współmałżonków, dzieci i rodzeństwo), jak i wielką rodzinę, do której zalicza się wszystkich krewnych, w tym także zmarłych i jeszcze nienarodzonych. Odpowiedzialność za ich wychowanie nie spoczywa wyłącznie na matkach. Dziećmi zajmują się wszyscy – dorośli, dzieci, a nawet osoby niespokrewnione.

– Zwyczaj matkowania znaleźć można w każdej kulturze, w przeciwieństwie do macierzyństwa – konstruktu kulturowego stworzonego w epoce oświecenia, które szczególnego znaczenia nabrało dopiero sto lat później, kiedy na Zachodzie upowszechnił się model rodziny nuklearnej – tłumaczy dr Renata Hryciuk, antropolożka z Uniwersytetu Warszawskiego. – O tym, jaka powinna być współczesna matka, nie decydują jednak wyłącznie względy kulturowe, wpływa na to również ideologia narodowa i polityka państwa. Spore znaczenie mają też kwestie cywilizacyjne. W wielu azjatyckich krajach surowe wzory wychowania importowano z Zachodu, wraz z innymi rozwiązaniami, które miały je unowocześnić. Zachód natomiast skupiał się na konsumpcji, a dziecko to świetny klient. Szybko rośnie i szybko się nudzi, ciągle potrzebuje nowych ubrań i zmienia zainteresowania.  – Wrócić do natury już nie możemy, bo w miejskiej dżungli panują inne zasady. Skazani jesteśmy na instynkt, który nam się stępił, tzw. rodzicielski autopilot (powtórzenie tego, jak nasi rodzice opiekowali się nami) oraz naukowe teorie, które nie są szyte na miarę każdego dziecka – mówi Iwona Guć, pedagog, położna i instruktor szkoły rodzenia. Nie ma jednego przepisu na macierzyństwo ani jedynie słusznych wyborów, chociaż często narzuca je otoczenie – piszą autorki serwisu internetowego Matko jedyna! – Bo udane życie matki to przede wszystkim zaufanie samej sobie, zgoda na popełnianie błędów i wyciąganie samodzielnych wniosków.

Maciej Nikodemski