To było ponad 20 lat temu, ale te przerażone twarze pamiętam do dziś. Leżałem na poboczu drogi w miasteczku Isiolo, w środkowej Kenii. Chciałem ruszyć na północ, do Etiopii, i czekałem trzeci dzień na konwój.
 

Wtedy był to szlak przez pustynię, którym ciężarówki jeździły w konwojach, bo lokalne bandy koczowników – nazywane w kenijskiej angielszczyźnie ładnym słowem shiftas – napadały na samotne samochody, rabowały co się dało i gwałciły kobiety. Kłopot z konwojami polegał na tym, że nie jeździły codziennie: każdego ranka konwój mógł wyruszyć, ale mógł też nie wyruszyć, i właściwie do samego końca nie było to jasne. Codziennie rano uwalałem się więc z plecakiem na poboczu drogi, gdzie kończył się asfalt, i czekałem. Mój przyjaciel Krzysztof podrywał dziewczyny handlujące owocami przy drodze, a ja się nudziłem.
 

Trzeciego dnia obok nas zatrzymał się mały busik z turystami. Jechali na safari do Parku Narodowego Samburu. W oknach pojawiły się blade twarze i oczy jak spodki, szerokie z przerażenia. Czyści biali ludzie pokazywali nas palcami. To prawda, że wyglądaliśmy na mocno zużytych. Podróżowaliśmy już wtedy po Afryce dwa i pół miesiąca. Byliśmy wychudzeni, brudni i opaleni.
 

Wstyd mi się do tego dziś przyznać, ale wówczas poczułem satysfakcję. Bogaci upasieni lenie wykupili safari w agencji turystycznej: z Afryki widzą tyle, ile wypatrzą przez szybkę. Sprawna miejscowa ekipa niańczy ich jak dzieci i izoluje od mniej przyjemnych wymiarów afrykańskiej rzeczywistości. Czułem się od tych turystów lepszy i myślałem, że to ja jestem twardzielem, który widział prawdziwą Afrykę. (Miałem wtedy 22 lata i to pewnie trochę usprawiedliwia moją głupotę).
 

Konwój pojechał w końcu następnego, czwartego dnia: załadowałem się na dach ciężarówki i jechałem tak dwa dni przez pustynię. Kiedy wyruszaliśmy o świcie, widok zapierał dech w piersiach. Krajobraz za Isiolo przypomina Marsa, z czerwonymi, spalonymi słońcem wzgórzami, które majaczą na horyzoncie. Tuż obok widziałem stado słoni – nie w parku narodowym, ale na wolności! Podróżowałem razem z Afrykanami, z ich bagażami i zakupami, próbując nie spaść z dachu szoferki. Za ciężarówkami ciągnęły się długie smugi kurzu. Auta wyglądały jak ogromne żuki mozolnie przegryzające się przez pustynię. Podobało mi się bardzo. Do dziś mam w pamięci ten obraz, jeden z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek widziałem. Nie do kupienia na żadnym safari.
 


Łatwo poczuć się lepszym
 

Potem jechałem jeszcze na dachach rożnych pojazdów parę razy. Raz po wyboistej szosie znad Jeziora Rudolfa, też w Kenii, do małej miejscowości Lodwar; nie było miejsca w minibusie matatu i wdrapałem się na dach, kurczowo trzymając się bagaży. Gdybym spadł, zostałaby tylko mokra plama.
 

Potem na dachu terenowej toyoty przez Sahel, przekraczając nielegalnie granicę z Mali do Mauretanii, na drugim końcu Afryki. Właściciel załadował stos towarów na pakę pikapa, na tym rozpiął siatkę, a do tej siatki kurczowo uczepiło się kilkanaście osób. Grzał przez busz – nie było tam nawet szlaku – jak rakieta: kiedy w końcu wysiadłem, palce miałem przetarte do krwi od siatki. Bolało, ale czułem się z tym świetnie. Wydawało mi się, że przeżyłem coś niesamowitego. Podrywałem po powrocie dziewczyny, opowiadając im o takich podróżach – działało całkiem nieźle.
 

Teraz, 15 lat później, mam mniej czasu, chociaż więcej pieniędzy. Chciałbym też myśleć, że mam więcej rozumu. I trochę się tamtych wszystkich przeżyć wstydzę. Moda na podróżowanie z plecakiem ma swój początek w kulturze hipisów (a nieco głębsze korzenie w romantyzmie) i zaczęła się na dobre w latach 70. Kluczowym słowem jest tutaj „autentyczność”: backpacker poszukuje przeżyć „prawdziwych”, chce dotknąć „prawdziwej” Afryki, „prawdziwej” Azji: jeść tak, jak jedzą tubylcy, podróżować tak samo i mieszkać tak samo.
 

W ślad za poszukiwaniem autentycznych przeżyć idzie poczucie wyższości wobec tych, którzy tego wszystkiego nie przeżywają i nie poszukują. Chodzi oczywiście o ludzi jeżdżących na te wszystkie wycieczki do zamkniętych hoteli i na starannie zaplanowane safari (czy grupowe „zdobywanie” góry Kenia albo Kilimandżaro, starannie przygotowane i sowicie opłacone); o te wszystkie sytuacje, w których rozlaźli mieszczanie z bogatego świata ładują się do komfortowych autobusów i przez szybę oglądają egzotykę, bardzo uważając, żeby się nie pobrudzić. Wszyscy to znamy: sam mam ciotki, które są przekonane, że zobaczyły Egipt, bo pojechały z Hurghady na jednodniową wycieczkę do Kairu i widziały piramidę w Gizie oraz maskę Tutanchamona w Muzeum Egipskim.
Etnolodzy badający turystykę piszą o dwóch ważnych wymiarach podróżowania z plecakiem. Po pierwsze – backpacker myśli, że doświadcza czegoś prawdziwego, i często czuje się z tego powodu lepszy. Ludzka potrzeba czucia się lepszym od bliźniego znajduje swoje ujście w najdziwniejszych i najbardziej zaskakujących sytuacjach – i ta jest jednym z nich.
 

Backpackera też podroż przemienia. Piętnaście lat temu byłem szczerze przekonany, że po paru miesiącach w Afryce wróciłem do Polski odmieniony: nie tylko opalony, ale i bardziej pewny siebie, doroślejszy, bogatszy o parę życiowych doświadczeń (włączając w to ryzykowny seks w tropikach i nadużywanie rożnych szkodliwych substancji; jedno i drugie wydawało mi się wtedy ekscytujące). Transformacyjny wymiar podroży jest jej ważnym elementem: backpacker jedzie w dzikie kraje odnaleźć samego siebie.
 

Przyjrzyjmy się teraz uważniej jednemu i drugiemu: autentyczności i transformacji.
 


Backpacker jako produkt
 

W podróżowaniu z plecakiem nie ma nic szczególnie autentycznego; zrozumiałem to w Bangkoku, na sławnej Khao San Road. Jak czytelnicy Travelera pewnie wiedzą, to gigantyczna oaza dla backpackerów. Praktyczni Azjaci robią biznes z turystami z plecakami w jednym miejscu. Są tam hotele, kluby, restauracje i biura podroży – wszystko oferujące „autentyczne” doświadczenia, przykrojone pod potrzeby ludzi w wieku studenckim z Zachodu. Można pójść na masaż, z miłym zakończeniem i bez, odkryć swoje buddyjskie przeznaczenie i najeść się zielonego curry pod wrąbek, a nawet zarezerwować sobie whitewater raftin w Chiang Mai, w górach na północy. Można też zrobić sobie dredy, kupić koszulki ze śmiesznymi napisami i nawalić się w trupa.
 

Wszystkie te doświadczenia są w beznadziejny i ostateczny sposób ustandaryzowane. Turysta trafiający na Khao San Road – albo w inne podobne miejsce, takie jak Jalan Jaksa w Dżakarcie – nie doświadcza niczego autentycznego i nie różni się niczym od ciotki lecącej do hotelu w Hurghadzie, być może poza tym, że jest młodszy i ma mniej pieniędzy. Jest dokładnie takim samym przedmiotem masowego przerobu w turystycznym biznesie.
 

Esencją tej fikcji są przewodniki Lonely Planet. W latach 70. zostały pomyślane jako pomoc dla tych, którzy chcą się wyzwolić od fałszu komercyjnego świata. Dziś to duża firma, z jej przewodnikami jeżdżą wszyscy, i nawet hostele, które poleca, są przykrojone pod ustandaryzowany gust zachodniego studenta. Oferują studencki luz, wi-fi i dostępną kuchnię oraz towarzystwo dokładnie takich samych osób poszukujących dokładnie tego samego. Backpackerzy, jak zaobserwowali antropolodzy, z reguły spędzają znacznie więcej czasu ze sobą nawzajem niż z lokalsami. Nic dziwnego, każdy czuje się lepiej w towarzystwie ludzi o podobnym guście i potrzebach.
 

Być nietoperzem
 

Poszukiwanie autentyczności pcha backpackerow w miejsca do ktorych jeździ niewiele osob (off the beaten track) – piszą Greg Richards i Julie Wilson w książce The Global Nomad: Backpacker Travel in Theory and Practice (Channel View Publications 2004).
 

Tyle że poszukiwanie autentyczności stało się dziś ustandaryzowanym produktem. To pozorna sprzeczność: jeśli się chwilę nad tym zastanowić, nie ma w tym nic niemożliwego (chociaż jest to pewnie trochę smutne). Można oczywiście jeszcze pojechać w miejsca, w które nikt nie jeździ, bo dróg nie ma i mogą człowieka zastrzelić. Byłem parę miesięcy temu w Somalii i Sudanie Południowym – ale nie dla rozrywki, tylko jako reporter. Jako turysta bym tam jednak nie pojechał.
 

Nie można także naprawdę zrozumieć, co to znaczy być koczownikiem z etiopskiego ludu Omo albo boliwijskim Indianinem. Kłopot ze zrozumieniem inności dobrze oddaje metafora, której użył amerykański filozof Thomas Nagel w napisanym w latach 70. bardzo sławnym eseju pod tytułem Jak to jest być nietoperzem? Nie wiemy, jak to jest być nietoperzem, i nigdy się nie dowiemy, bo nim nie jesteśmy – nie mamy skrzydeł, nie sypiamy głową w dół i nie używamy echolokacji. Możemy tylko wyobrażać sobie, jak to jest być nietoperzem, ale to tylko nadal wyobrażenie. W tej metaforze Nagela chodzi o to, że nasze ludzkie ograniczenia egzystencjalne są nie do przeskoczenia. Jesteśmy tym, kim jesteśmy, i nie poczujemy, jak to jest być w skórze innego. Czym innym jest posiadanie skrzydeł, a czym innym wyobrażenie, że się je posiada. Oczywiście nie porównuję ludzi w bardzo biednych krajach, do których jeżdżą turyści, do nietoperzy: są takimi samymi ludźmi jak ty czy ja. Tyle że jadąc do Etiopii albo nad Amazonię, mieszkając w domku z trawy i jedząc miejscowe potrawy, nadal nie stajemy się miejscowymi, i nie jest wcale oczywiste, że bardziej się do tego zbliżamy, niż oglądając w domu film o podróży. Świat plemienia Omo, Turkana czy Buszmenów jest inny w sposób nieprzekraczalny – ma inną siatkę pojęć, inne opowieści z dzieciństwa, inne relacje rodzinne. To cały inny kosmos. Jest naiwnością i arogancją myśleć, że można go poznać, przyjeżdżając gdzieś na chwilę, z powrotnym biletem w kieszeni. Kiedy oglądam film, przynajmniej nie mam takich złudzeń. To czysta sytuacja. To samo jest z podróżą jako przeżyciem transformacyjnym.
 

Oczywiście po spędzeniu półtora roku w Afryce, roku w Ameryce Łacińskiej i paru miesięcy w Azji jestem innym człowiekiem, niż gdybym tam nie pojechał.
 

To oczywiście dla mnie ważne: trochę zrozumiałem świat. Ale nie należy tego przeceniać: ludzie odnajdują doświadczenia transformacyjne w różnych miejscach, zwykle nie ruszając się z domu, i wcale nie są przez to gorsi. Dziś wolę o tym myśleć jako o części procesu dorastania. Stałoby się to tak czy inaczej, w innych okolicznościach i innym kontekście, ale stałoby się, bo dorosłość – niestety – jest nieunikniona.
 

Nie zniechęcam nikogo do podróżowania z plecakiem i sypiania z miejscowymi w chatkach z trawy czy bambusa. Bawiłem się świetnie i to był dobrze spędzony czas. Pamiętam różne miłe rzeczy, tak jakby się wydarzyły wczoraj – wino palmowe z Beninu, które dał mi znajomy o dźwięcznym imieniu Homer; smak homara wyjętego z morza i grillowanego na plaży; kąpiel w Rio Beni w Boliwii, w samym środku dżungli, gdzie podobno były piranie, ale żadna nie chciała się pojawić; małą wysepkę w Indonezji, na której nie było policji i na której miejscowi robili w restauracji omlety z grzybkami halucynogennymi; nocne kluby w Gwatemali, Nairobi czy Durbanie. Ale naprawdę nie trzeba nigdzie jeździć, żeby odnaleźć siebie.

Adam Leszczyński