Azerbejdżan. Po 12 dniach w kraju zmierzamy w stronę granicy. Gruzińskiej, choć chcemy jechać do Armenii. Ale innej drogi niż przez Gruzję nie ma. Podchodzimy spokojnie do okienka, podajemy paszporty. Strażnik (pierwsza i jedyna niemiła osoba, którą spotkaliśmy w Azerbejdżanie) nie mówi po angielsku. Pyta o jakąś rejestrację. Ale jaką rejestrację, mamy wizę na 30 dni, byliśmy 12 dni, o jaką rejestrację chodzi?

Strażnik przywołuje kogoś, kto mówi po angielsku. Obowiązuje rejestracja, jeśli ktoś jest w kraju dłużej niż 10 dni. Strażnika nie interesuje, że nikt nam o tym nie powiedział, że nigdzie przy wniosku wizowym nie ma o tym informacji. Mamy wrócić do najbliższego dużego miasta (Sheki, 120 km, przynajmniej jedna przesiadka) i zapłacić karę. KARĘ. Ponad 300 euro za dwie osoby (a to tylko dzięki denominacji azerbejdżańskiego manata, inaczej byłoby 500 euro). Nie mamy takich pieniędzy. Ani za bardzo czasu do stracenia, to ostatnie dni naszej podróży. Siadamy na ławce przy okienku strażnika i zaczynamy dzwonić. Trochę osób poznaliśmy podczas pobytu w Azerbejdżanie, może ktoś będzie miał jakąś dobrą radę albo więcej informacji. Spędziliśmy na tym dzwonieniu godzinę czy dwie, była i telefoniczna rozmowa ze strażnikiem, i szukanie Internetu, i sprawdzanie różnych opcji. Stanęło na tym, że jeśli nie jesteśmy w stanie zapłacić, możemy poprosić o deportację. Brzmi groźnie, nie jesteśmy przekonani. Pieczątka „deportacja” w paszporcie może nie spodobać się innym granicznym strażnikom, a wielu jeszcze zamierzamy spotkać.

Bez względu na to czy zdecydujemy się na deportację czy zapłacenie kary, nie można tego zrobić na granicy. Musimy wrócić do Sheki. Autobusy jakieś są, choć nie za często. Dojeżdżamy wieczorem. Na szczęście Aygun zgodziła się przenocować nas kolejną noc i poczęstowała pysznymi khinkali (zupełnie innymi niż te gruzińskie). Rano jedziemy do Migration Office, na samym końcu miasta. Wchodzimy. Informujemy urzędników o co chodzi. Zapraszają nas, byśmy usiedli. Pytają how are you i kilka innych grzecznościowych formułek. Bardzo miło, bardzo spokojnie. Oglądają nasze paszporty. W końcu jeden z nich, ten który zna angielski, mówi:

- No dobrze, mamy dwa wyjścia. Możecie zapłacić karę: 330 euro. Macie tyle pieniędzy?

Kręcimy ze smutkiem głowami.

- Drugie wyjście to rozkaz deportacji. Damy Wam dokument, wedle którego musicie opuścić kraj w ciągu 48 godzin i nie możecie wrócić przez określoną ilość czasu. Powinno to być 5 lat, ale jesteście tacy mili, niech będzie rok.

ZOBACZ GALERIĘ ZDJĘĆ.

Urzędnik uspokaja nas też, że żadnego stempla z napisem deportacja nie będzie, to są dane widoczne tylko w azerbejdżańskim systemie, no i za rok możemy przyjechać z powrotem. Spytał jeszcze czy jedliśmy śniadanie, bo on może coś dla nas przynieść. Potem okazało się, że córka innego urzędnika była na spotkaniu ze skautami, które organizowaliśmy w Sheki dwa dni wcześniej. Jeszcze tylko wypełnienie dokumentów (wszystko po azerbejdżańsku, łącznie z pytaniem: czy znasz azerbejdżański) i po jakiejś pół godzinie mogliśmy ruszyć z powrotem w stronę granicy.

Dwie przesiadki, ostatnia herbata i z mniejszym spokojem niż dzień wcześniej podchodzimy do okienka na granicy. Strażnik zupełnie inny. Wita nas z uśmiechem i „How are you”. Jego twarz wyraźnie smutnieje widząc papiery o deprotacji. Jest mu widocznie smutno, że nie możemy wrócić do Azerbejdżanu. Nam też trochę, choć ostatecznie nie planowaliśmy wracać przez następny rok. Ale kiedy nasza kara minie, wrócimy na pewno. Dla ludzi. Otrzymaliśmy tyle troski, wsparcia, pomocy, zaproszeń na kolację, zaproszeń na warsztaty, że trudno to nawet opisać.

Nie mam wątpliwości, że warto odwiedzić Azerbejdżan. Tylko nie zapomnijcie się zarejestrować.

źródło: How to (ex)change the world

 


Jeśli lubisz wrażenia, chcesz się z nami podzielić swoimi aktywnościami, zgłoś się i stwórz z nami przewodnik po Polsce Pełnej Przeżyć!