Nie planowałem wyprawy poza miasto. Podróż po północnych Indiach miałem już wcześniej dokładnie poukładaną. Chwila rozmowy z napotkanym rykszarzem i zwiedzanie kolejnego fortu zamieniam na wyjazd na indyjską wieś. Potrzebuję  samochodu i kogoś z miejscowych, kto zna okolicę i który ułatwi dotarcie do osób, które ją zamieszkują. Po pół godzinie zjawia się znajomy rykszarza Deepak, kierownik mojej wyprawy i właściciel zdezelowanego, zielonego Jeepa. Wyruszamy w głąb kraju. Nie mamy ograniczeń czasowych, a odległość jaką przejedziemy, również nie ma znaczenia. Mamy jeden cel - zobaczyć z bliska prawdziwą indyjską prowincję. Zobaczyć jak żyją dzisiaj jej mieszkańcy, co robią i z czego się utrzymują. Po godzinie od wyruszenia z Jodhpuru docieramy ubitą, koleistą drogą do pierwszego domostwa. Patrzy na nas kilkanaście par oczu, które czekają na rozwój sytuacji. Tutaj ludzie są bardzo nieufni. Nie byliśmy wcześniej umówieni. Nikt nas nie zapraszał. Na szczęście sytuację ratuje Deepak, który pochodzi z podobnej wsi jak ta i doskonale wie, jak rozpocząć rozmowę. Namawia gospodarza do wpuszczenia nas do domu. Może nadmiernej radości na twarzy mężczyzny nie widać, ale wie, że ma coś, co mogę od niego kupić. Produkuje naczynia z gliny i każda okazja do zaprezentowania swoich wyrobów jest dobra. Kiwa łaskawie głową, a ja jestem zadowolony, że zobaczę to, co znajduje się za drewnianym płotem.

fot. Dariusz Roman

Na podwórku króluje glina. Małe przedmioty wypalone w gigantycznym piecu i ogromne dzbany, które jeden z mężczyzn niemiłosiernie obija drewnianym młotem. Nie ma żadnych maszyn no bo tutaj nie ma prądu. Nawet koło garncarskie musi zostać wprawione w ruch za pomocą kija. Chociaż automatyki brak, to sprawne ręce gospodarza potrafią wyczarować z glinianej bryły wspaniałe rzeczy. W 10 minut powstaje miska wraz z idealnie pasującym wieczkiem, tak jakby twórca miał w oku centymetr. Za chwilę - jakiś dzbanuszek i kolejna miseczka. Zaglądamy jeszcze na pole walki z dzbankami. Uderzenia młota w nieuformowane dzbany za każdym razem brzmią inaczej. Okazuje się, że to właśnie jest klucz do sukcesu. Deepak tłumaczy, że mężczyzna w zależności od tonu jaki usłyszy, wie czy należy dalej formować naczynie, czy grubość warstwy gliny i jej odpowiednie zaokrąglenie są właściwe. Nie mogę uwierzyć, ale każdy dzban, jaki przygotowany jest do wypalenia jest idealnie uformowany. Ma dokładnie tą samą wielkość i grubość. Mieszkańcy tej małej manufaktury swoje gliniane produkty sprzedają na targu i w kilku sklepach w mieście. Czasem stoją przy drodze. W ciągu miesiąca zarobią kilka tysięcy rupii. Starczy na życie. Może nie na dostatnie, ale niewiele im potrzeba. Wyjeżdżamy. Pomiędzy domami rozpoczyna się budowa drogi. W dalszym ciągu nie widać żadnych maszyn. Na całej szerokości pięciu ludzi ręcznie rozprowadza czarną maź długimi kijami. Jeszcze inni wygładzają to co powstaje kilka metrów wcześniej. Drogi nie będzie dużo, ale zawsze to coś. Ten kawałek podobno zawsze jest zalany. Kiedy bardzo pada, droga znika a piach zamienia się w gęste błoto i całkowicie uniemożliwia przejazd. Kilka kilometrów dalej dojeżdżamy do następnej wsi i trafiamy do warsztatu tkackiego. Tym razem jestem mile zdziwiony gościnnością. Gospodarz proponuje kawę. Niewiele osób tu dociera - mówi. Z chęcią opowiada o sobie, a Deepak tłumaczy tyle, ile potrafi.

fot. Dariusz Roman

Dywany, których produkcja się tutaj odbywa, wysyłane są do kilku sklepów w Jodhpurze. Są całkiem ładne, niezaprzeczalnie bardzo pracochłonne i trudne do wykonania. Ceny wahają się od 60 do 170 dolarów. Mężczyzna, który pokazuje nam swój dom i warsztat, opowiada, że nad każdym z nich pracuje około 2 tygodni. Nie chcę go oszukiwać. Nic od niego nie kupię. Jednak nie widać, żeby się tym zmartwił. Pół godziny, jakie nam poświęcił dobrze zrobiło dla jego pleców, a dywany, które teraz ma i tak są na zamówienie - uśmiecha się do nas na odchodne. Kolejny dom, który chcemy odwiedzić, stoi zupełnie na uboczu. Dwa gospodarstwa jakby spięte w całość i oddzielone prowizoryczną ścianą. Pośrodku lepianka, a w głębi murowany dom. Ojciec rodziny nie chciał wyprowadzić się z glinianej lepianki i pozostał tu, gdzie mieszkał również jego ojciec. Choć biednie, to po swojemu - tłumaczy. Żyje z tego, co wykopie z ziemi. Czas wolny umila sobie piciem opium, które można tu spotkać w niemal każdym domu. Częstuje papierosem przewodnika, a ja dowiaduję się jak ciepło może być w turbanie. W ciągu może minuty ok. 9 metrów materiału, upięte w odpowiedni sposób, ląduje na mojej głowie. Musimy już jechać dalej. Spędzamy tu tylko pół godziny. Na pożegnanie robię kilka zdjęć. W tym domu mieszkańcy nie protestują. Po 5 minutach jazdy zatrzymujemy się przy małej zagrodzie z ceglanym domem. Na podwórku stoi krowa z małym cielakiem. Starsza pani w kolorowym stroju wita nas na progu. Ale nie jest specjalnie zadowolona z mojej propozycji, aby zrobić jej zdjęcie. Udaje się to dopiero po namowach Deepaka. Niestety nie zdołaliśmy przekonać córki gospodyni. Kiedy chcę ją sfotografować, ta odwraca się do mnie plecami. Przewodnik tłumaczy, że dziewczyna nie chce zdjęcia. Wstydzi się. Podobno pierwszy raz widzi aparat. Nie chce, żebym "zabierał ją ze sobą". Przyjmuje jej wyjaśnienie, ale nie do końca wierzę. Skoro nie wie co to aparat, skąd wie że zabiorę to, co znajduje się w czarnej puszce ze sobą. Nie naciskam. Starsza pani pokazuje nam jeszcze jak wygląda jej dom. Jeden pokój, w którym śpi 5 osób, jedna kuchnia z ogniskiem i coś co nazywa pokojem dzieci, a co bardziej przypomina magazyn.

Jedziemy jeszcze dobre 10-15 kilometrów. W końcu, daleko od wszystkiego, dostrzegam małą zagrodę. Zatrzymujemy się w kurzu i wchodzimy przez rozlatującą się bramę. Deepak dobrze wiedział gdzie dojedziemy bo wita się z mieszkańcami serdecznie. Mały jednopokojowy domek i przybudówka wraz z pokrytą słomą wiatą to wszystko co tu jest. Do jednej zgarbionej postaci, która nas przywitała, zaraz dołącza druga, jeszcze bardziej pochylona ku ziemi. Starsza Pani ma 86 lat, a jej mąż 88. Poruszają się powoli, a ja mam wyrzuty sumienia, że kręcę staruszką na wszystkie strony, tak aby choć odrobinę zachodzące słońce oświetliło jej twarz, a ja żebym mógł zrobić jej zdjęcie. Staruszka z miłym uśmiechem nie protestuje. Na zewnątrz już zrobiło się ciemno, a w okolicy nie świeci się żadne światło. Jestem niestety pewien, że jaśniej nie będzie. Rozglądam się. Nie wiem z czego się utrzymują. Na podwórku nie ma zupełnie nic. Jakaś kura błąka się samotnie tuż za mną. Człowiek w takiej sytuacji chce pomóc, ale za chwilę zdaje sobie sprawę, że nic to w ich życiu nie zmieni. Że jakoś radzili sobie do tej pory, poradzą sobie na pewno też jutro. Chwilę siedzimy, a ja patrzę jak przez zmarszczki na całej twarzy przebija się ciepły uśmiech staruszki. Nie ma smutku. Ot rozmowa, z której nie rozumiem żadnego słowa i ten uśmiech. Żegnamy się miło, a ja ukradkiem zostawiam na czymś, co przypomina stół wszystkie drobne, jakie miałem w kieszeni. Wiem, że nie powinienem, ale nie jestem w stanie odejść tak po prostu. Kątem oka dostrzegam, jak przewodnik wciska do kieszeni staruszki 10 rupii. Zrobiło mi się lżej. Wracamy. Nie uda nam się zobaczyć już nic więcej. Słońce całkowicie zaszło, a ja żałuję, że dzień tak szybko minął. Wracamy w zamieci piasku i kurzu, która wkrótce zamienia się w ogromną ulewę. Nasz jeep nie ma drzwi. Woda wlewa się do środka. Po dziesięciu kilometrach zabrakło nam jeszcze paliwa, więc gimnastyka w postaci pchania auta, kończy moją wyprawę na indyjską wieś. To był ciekawy i trudny dzień. Nie jest łatwo, wbrew pozorom, być biernym obserwatorem. Ale cieszę się z wyprawy i ze zdjęć, jakie udało mi się zrobić. Warto było pojechać.

fot. Dariusz Roman
 
Tekst: Dariusz Roman