Rocznie Gran Canarie odwiedza trzy miliony turystów. To dużo, jeśli się weźmie pod uwagę, że mieszkańców jest niewiele ponad 900 tys. Celem przybyszów są zwykle miejscowości na południowym wybrzeżu, wśród których prym wiodą MASPALOMAS oraz sąsiadujące z nim PLAYA LAS MELONERAS i PLAYA DEL INGLÉS. Tu spełniają się marzenia o udanym wypoczynku: są apartamenty, bungalowy, hotele stylizowane na afrykańska czy hiszpańska wioskę, pola golfowe, butiki, centra handlowe, bary, dyskoteki, restauracje – pomyślano o wszystkim, czego potrzebuje turysta, by wydać pieniądze. Przy nadmorskiej promenadzie stoi Faro de Maspalomas, zabytkowa latarnia wysokości 68 m.

Na wschód od niej rozciąga się kilkanaście kilometrów piaszczystego wybrzeża. Ale jest cos jeszcze, czemu miasteczka zawdzięczają swoja popularność – słynne Dunas de Maspalomas, rozległe wydmy nad brzegiem oceanu. To rezerwat przyrody, wytyczono w nim nawet piesze szlaki, ale nikt nie zwraca na nie uwagi. Ze wstydem przyznaje, ze nie jestem wyjątkiem. Z dziką rozkoszą wdrapuje się na najwyższą górę w okolicy, by spojrzeć na krajobraz jako żywo przypominający pustynie. Niektórzy robią to, na co mnie brakuje odwagi – turlają się po zboczu wydmy ku uciesze pozostałych.

Na zachód od Maspalomas leżą inne znane miejscowości wypoczynkowe, ze sztucznymi plażami usypanymi z saharyjskiego piasku – PUERTO RICO przyklejone do zboczy wąwozów i urocze PUERTO DE MOGÁN, zwane mała Wenecja. Mała, bo ma tylko jeden kanał z łukowatymi mostkami, biegnący wzdłuż głównej ulicy do portu. Te senna niegdyś rybacka wioskę upodobali sobie imigranci... z Europy, zwłaszcza Brytyjczycy i Skandynawowie.

Spragnieni słońca mieszkańcy północy spędzają tu kilka miesięcy w roku. Gran Canaria jest niemal okrągła, ma średnice około 50 km. Można wyciągnąć pochopny wniosek, ze da się ja przejechać przez środek w ciągu godziny. Interior jest tak górzysty, a drogi tak kręte, ze wyspa wydaje się dużo większa niż w rzeczywistości. Poszarpane rdzawe masywy pochodzenia wulkanicznego, poprzecinane głębokimi wąwozami, porasta między innymi wilczomlecz kanaryjski, który z daleka wygląda jak pęk grubych zielonych węży. W drodze na Pico de las Nieves (1951 m), który jest najwyższym punktem wyspy, zatrzymujemy się na chwilę w kameralnym miasteczku

FATAGA. Jest ono częstym celem wycieczek z Maspalomas. Ma tylko 200 mieszkańców, kościółek z 1880 r. i białe domy kryte czerwona dachówka. Otoczone gąszczem okazałych daktylowców kanaryjskich (palmy te są symbolem całego archipelagu), przypomina z daleka afrykańską oazę. Im wyżej pnie się nasz busik, tym więcej sosen się pojawia (kanaryjskich, rzecz jasna), aż w końcu jedziemy przez zwarty iglasty las, który przypomina bory strefy umiarkowanej. Nic dziwnego, na tej wysokości nawet na Kanarach temperatura nie rozpieszcza. Pod szczytem oglądamy ciekawy zabytek – imponującej wielkości studnie z 1699 r., służąca kiedyś do przechowywania... śniegu, który czasami spada tu zima. Układano go warstwami na przemian ze słoma. Później cenny towar transportowano do sklepu w stolicy wyspy, Las Palmas, i sprzedawano m.in. do szpitali.

W najwyższym punkcie wyspy znajduje się obserwatorium meteorologiczne w kształcie ogromnej, zielonej piłki golfowej, a tuz pod nimi – punkt widokowy. Kiedy tam docieramy, jest opanowany przez niemieckich rowerzystów. Zdobywanie Pico de las Nieves na dwóch kółkach musi być bardzo popularne, bo po drodze mijaliśmy całe peletony. Turyści fotografują się na tle odległego o kilka kilometrów Roque Nublo (1813 m). To charakterystyczny skalny monolit komina wulkanicznego, który teraz jest znakiem rozpoznawczym Gran Canarii. Za nim wyłania się z chmur ośnieżony Pico de Teide (3718 m) – stożek wulkanu na sąsiedniej wyspie Teneryfie.

W drodze do miasteczka TEJEDA nagle otaczają nas chmury i mgła, a krajobraz za oknem staje się bardziej zielony. Gdzie podziało się słonce? Przypomina mi się zdanie wypowiedziane przez naszego przewodnika jakiś czas wcześniej – ze Gran Canaria jest nazywana kontynentem w miniaturze. Wtedy pomyślałam, ze przesadza, bo czym to maleństwo mogło zasłużyć na takie szumne miano? Chodzi właśnie o zaskakującą zmienność klimatu, pogody i roślinności na tak niewielkim skrawku lądu. Wyspa leży w strefie pasatów, wiatrów wiejących tu z północnego wschodu i niosących dużo wilgoci.

Na południu zazwyczaj świeci słonce, ale w górach na północnym wschodzie chmury i deszcz nie są niczym niezwykłym. Zanim w XV w. archipelag Wysp Kanaryjskich został podbity przez Hiszpanów, zamieszkiwał go lud o jasnych oczach i włosach, pochodzenia prawdopodobnie berberyjskiego. Za schronienie służyły mu jaskinie, w nich bronił się  przed najeźdźcą. Po Guanczach pozostało niewiele śladów. Ci, którzy przeżyli  najazdy, zasymilowali się  z przybyszami. Ale... są  na wyspie miejsca, gdzie ciągle jaskiniowców spotykamy. Najwięcej mieszka w ARTENARZE, najwyżej  położonej  miejscowości na Gran Canarii. Była zresztą  widoczna z Tejedy, ale tam nie zajechaliśmy. Jaskiniowców odwiedzamy w wąwozie Guayadeque. Ich liczba z 450 zmniejszyła się  do 70.

Zatrzymujemy się  w małej osadzie CUEVAS BERMEJAS. Wysoko na zboczach ciemnieją  otwory dawno opuszczonych grot, ale te położone  niżej  nadal są zamieszkane. Domy – kiedyś  jaskinie, które następnie  pogłębiono i unowocześniono – ukrywają się w stromym stoku; łączą je schody i ścieżki. Zaglądam  do jednego z nich – telewizor plazmowy, na ścianach zdjęcia  licznych dzieci i wnucząt  miłej właścicielki. A więc wszystko normalnie poza jednym – nie ma okien. Panuje za to miły chłód. Jaskinia ma naturalna klimatyzacje, nawet gdy na zewnątrz  upał sięga  40°C, w środku  temperatura jest dwukrotnie niższa. „Centrum” tej osady stanowi Ermita de San Bartolomé de Guayadeque – niezwykła kapliczka świętego  Bartłomieja Apostoła ręcznie wykuta w czerwonej skale. Nawet ołtarz i krzyż nad wejściem zostały wyrzeźbione w kamieniu. Z kapliczka sąsiaduje  nie mniej ciekawa jaskinia-bar, gdzie można się  orzeźwić  po trudach zwiedzania osady. Malowniczym wąwozem jedziemy wyżej, do Montana de la Tierra.

Góra jest podziurawiona jaskiniami niczym szwajcarski ser. Wokół wiedzie ścieżka, spacer zajmuje najwyżej 20 min., ale my podziwiamy widoki, egzotyczne rośliny w ogrodach, wykute w skale kurniki i psie budy – upływa przynajmniej godzina, zanim zamykamy pętle. Wnętrze góry kryje cos jeszcze – restauracje Tagoror. Czuję się w niej jak w siedzibie hobbitów. Okrągłymi ze zdziwienia oczami oglądam labirynt oświetlonych korytarzy i wnęk, w których goście zajadają kanaryjskie specjalności: papas arrugadas – ziemniaczki gotowane w mundurkach podawane z sosami mojo (z oliwy, czosnku, pietruszki albo papryki) i gofi o (może mieć rożną postać: pasty, paluszków) z mąki kukurydzianej, które stanowiło podstawę wyżywienia Guanczów.

Do wąwozu Guayadeque jedzie się przez AGÜIMES, jedno z najstarszych miast na wyspie. Jego ponadpięćsetletnie dzieje (zostało założone w 1487 r.) najlepiej odcisnęły się na starówce. Miedzy świeżo odnowionymi domami czekają tu współczesne niespodzianki w postaci kilkunastu mosiężnych figur ustawionych w różnych miejscach. Na przykład w jednej z wąskich uliczek odpoczywa wielbłąd, przed kościołem św. Sebastiana siedzi wiolonczelistka (zagadką pozostaje, dlaczego jest naga), pod zabytkowym sklepem stoi osioł. Nie przypadkiem tam stoi. Zanim w latach 70. XX w. wybudowano drogę do Guayadeque, jaskiniowcy przyjeżdżali do Agüimes na osiołkach, które parkowali właśnie pod sklepem. Takich interesujących miasteczek jest na Gran Canarii więcej. Na przykład w TERORZE na północy kamienice maja bodaj najpiękniejsze drewniane balkony.

Takie tradycyjne kanaryjskie dzieła widziałam juz wcześniej w Tejedzie, ale tu było ich więcej, zwłaszcza przy Calle Real de la Plaza, ulicy prowadzącej do bazyliki Matki Boskiej... Sosnowej. Ponoć w XV w. jej postać  ukazała się w Teror na czubku sosny, w miejscu, gdzie teraz stoi świątynia. Bazylika jest dziś celem pielgrzymek mieszkańców całej wyspy – znajduje się w niej drewniana figura Madonny przywieziona prawdopodobnie z Sewilli w czasach konkwisty. LAS PALMAS DE GRAN CANARIA liczy 380 tys. mieszkańców  i jest największym  miastem w archipelagu. Odwiedzał je sam Krzysztof Kolumb w drodze do Ameryki. Jest wielce prawdopodobne, ze zatrzymywał się w domu gubernatora. Tak czy inaczej, w miejscu, gdzie ten budynek stał, znajduje się obecnie Casa de Colón – Dom Kolumba.

Z odległych czasów zachowała się tylko kamienna studnia, ale warto odwiedzić to muzeum dla ciekawych eksponatów i wystaw, m.in. kartograficznych. Dom sąsiaduje z katedra św. Anny i Pałacem Biskupów. Najważniejsze zabytki skupiają się w historycznej części miasta zwanej Veguetą. Kiedy się  je obejrzy, można  z czystym sumieniem udać  się  na zakupy na Calle Mayor de Triana – tętniący życiem główny deptak handlowy stolicy.