RAPORT SPECJALNY

John Muir
1838–1914
Ameryka Północna  

Choć jeszcze bez słynnych tramwajów i mostu Golden Gate, w 1868 r. San Francisco było tętniącą życiem metropolią. Dwadzieścia lat gorączki złota zamieniło niewielką mieścinę w serce zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Sklepy, banki, hotele rosły jak grzyby po deszczu. A więc hałas, smród i duchota. To nie było miejsce dla kogoś lubiącego ciszę i kontakt z naturą. Raczej symbol poskromienia tej natury. Od samego spacerowania ulicami San Francisco Johna Muira musiała boleć głowa. Miał tylko 30 lat, ale w ulicznym zgiełku czuł się pewnie dużo starzej. Desperacko wodził wzrokiem po przechodniach, szukał w ich oczach zrozumienia, ale widział tylko obojętność. Dopiero co przyjechał, a już chciał uciekać. Zapytał kogoś, którędy najlepiej wyjechać z miasta. „Ale dokąd?” – usłyszał w odpowiedzi. „Gdziekolwiek, byleby w dzicz” – odparł.

A potem było jak u Dantego. Zbiegł z piekła cywilizacji do miejsca, które okazało się dla niego rajem. Na wschodnim krańcu Kalifornii znalazł góry Sierra Nevada. Ponad 600 km długości z północy na południe, z masą czterotysięczników i doliną Yosemite, majestatyczną twierdzą wyrzeźbioną miliony lat temu przez lodowiec. W niebo strzelały gigantyczne sekwoje, pod nogami falował kwietny dywan. Powietrze było z kolei tak słodkie, że oddychać powinny nim anioły. To wszystko słowa Muira. Bo kiedy już kalifornijskie pasmo na dobre skradło jego serce, spod palców co rusz wypuszczał podobnie soczyste zdania, akapity, całe książki. A wszystko w imię ochrony przyrody.

Prawdę jednak mówiąc, zarówno dolina Yosemite, jak i w ogóle Kalifornia miały być tylko przystankiem w dłuższej podróży. Odkąd bowiem pamiętał, był w drodze do Ameryki Południowej. Pieszo i drogą morską wędrował śladami Aleksandra Humboldta – o wiek starszego badacza wielu dziedzin, prekursora ekologii, człowieka, który odkrył ten kontynent dla europejskiej nauki. Tak bardzo chcę być Hum­boldtem – pisał Muir. Na szczęście dla Ameryki – tej północnej – pozostał jednak sobą.

 

Botaniczny dezerter

Urodził się w 1838 r. w Dunbarze, w południowo-wschodniej Szkocji. Spędził dzieciństwo, włócząc się po dzikim wybrzeżu, bo w domu panował rodzicielski zamordyzm. Jego ojciec był mocno wierzącym człowiekiem, byłym prezbiteriańskim pastorem, który chciał ustami całej rodziny wymodlić sobie zbawienie. Dzieci (John był trzecim z ośmiorga) uczyły się na pamięć obu testamentów, a gdy były bite, to w imię wypędzenia z nich diabła. Ramy narodowego Kościoła Szkocji szybko okazały się dla pobożnego ojca zbyt pojemne. Gdy John miał 11 lat, rodzina przeniosła się na amerykańską prowincję stanu Wisconsin. Tam Daniel Muir chciał układać się z Opatrznością na swoich, jeszcze bardziej surowych zasadach moralnych. Nastoletni syn spędzał całe dnie, pracując w polu, a wieczorami się modlił. Gdy skończył 15 lat, ojciec zmusił go do wydrążenia studni w piaskowcu, na którym stało gospodarstwo. Chłopak miał tylko wiadro i świeczkę. Dyndał na linie i kopał przez kilka miesięcy. Wodę znalazł 27 m pod ziemią.

Nie można się dziwić, że gdy tylko osiągnął dorosłość, wyszedł z domu. Trafił na Uniwersytet Stanowy Wisconsin w Madison, gdzie studiował przez kilka lat. Do reszty pochłaniała go botanika. Ta wspaniała lekcja oczarowała mnie, pełen entuzjazmu w podskokach poleciałem do lasu i na łąki – wspominał jeden z wykładów w terenie. Zamiast dyplomu dostał jednak wezwanie do wojska. Wojna secesyjna zbierała już żniwo, stan Wisconsin miał wydelegować do walki 40 tys. mężczyzn. Studenci rwali się do broni, ale nie on. W marcu 1864 r. uciekł na północ, do Kanady. Dwa lata włóczył się po tamtejszych bezdrożach, niejako kontynuując studia we własnym zakresie. Łaził po dzikich ostępach, zbierał okazy roślin, suszył je, a jego zielnik stawał się coraz grubszy. W miarę potrzeb chwytał się dorywczych prac. Tam, gdzie się zatrzymywał, przezywano go „botanicznym”.

Gdy wybrzmiały ostatnie salwy armatnie po południowej stronie granicy, wrócił do domu. Tylko jednak po to, by utrwalić swój kanadyjski tryb życia, w którym tak zasmakował. Potrzeba zarobku pchnęła go w stronę Indianapolis, dużego węzła kolejowego i skupiska fabryk, na dodatek położonego w sercu rozległych liściastych lasów, których jeszcze nie widział. Niewiele jednak brakowało, by poza stolicą stanu Indiana nie zobaczył już w życiu nic więcej. Podczas pracy w fabryce części kolejowych z ręki wyślizgnęło mu się ostre narzędzie do cięcia skórzanych pasków. Trafiło w oko. Kiedy w bólu zakrył je ręką, poczuł tylko spływający po palcach płyn. Zapanowała ciemność. I to całkowita, bo kilka godzin później Muir stracił widzenie również w drugim oku.

Sześć tygodni leżał w ciemnościach z zabandażowaną głową, podczas gdy znajomi czytali mu książki. Nie dawano mu wielkich nadziei na poprawę. Miał już nigdy nie zobaczyć lasu, drzewa czy nawet jednego liścia. Ale mijały tygodnie, a wizja stopniowo zaczęła się rozjaśniać. Najpierw zobaczył rozmazane kształty mebli w pokoju, potem ludzi, którzy go odwiedzali. Znów widział litery, wyszedł na spacer. Gdy całkiem wydobrzał, postanowił nie tracić więcej czasu. Ameryka Południowa czekała.

 

Kalifornia zamiast Amazonii

45 dni wędrował z Indianapolis na Florydę, gdzie planował się zaokrętować. Nie miał nic poza ubraniem, dziennikiem przytroczonym do paska i torbą przerzuconą przez ramię. Unikał miast, wolał spać pod gołym niebem. Przeszedł Indianę, Kentucky, Georgię i Florydę i już gotował się do dalszej drogi przez morze, ale na finiszu powaliła go malaria. Po jakimś czasie popłynął na Kubę, ale tam ataki gorączki ostatecznie zmusiły go do odwrotu. Wymyślił sobie, że zdrowie podreperuje w słonecznej Kalifornii. Płynął tam przez Nowy Jork i Panamę, gdzie wreszcie rzucił okiem na równikowe lasy, o których tak marzył, choć okazję miał tylko z okna pociągu. A potem, w marcu 1868 r., zszedł na ląd w San Francisco. I od razu uciekł.

W wielkiej Dolinie Kalifornijskiej są tylko dwie pory roku – wiosna i lato. Wiosna rozpoczyna się wraz z pierwszymi ulewami, co zwykle ma miejsce w listopadzie. Przez kilka miesięcy wspaniała roślinność jest w rozkwicie, a potem, pod koniec maja, umiera, usycha, kruszeje, jakby wszystkie te rośliny ktoś upiekł. To wtedy rozleniwione, ospałe stada zwierząt hodowlanych zapędzane są na chłodne, zielone łąki gór Sierra Nevada – tak brzmią pierwsze zdania najsłynniejszego z dzieł Muira, dziennika My First Summer in the Sierra (wydanego wiele lat później). Te zwierzęta nie pojawiły się przypadkiem – by mieć na życie, podjął pracę pasterza. Opiekując się stadem owiec, od maja do września pędził je coraz wyżej w miarę topnienia śniegów w kolejnych partiach gór. Następne wpisy w jego dzienniku są studium popadania w młodzieńczy, bezkrytyczny zachwyt dziewiczą naturą. Zaczął z grubej rury: Zdało mi się wtedy, że Sierra nie powinny nazywać się Nevada czy Śnieżnymi Górami, ale po prostu Górami Światła. Nieziemsko najpiękniejsze pasmo, jakie kiedykolwiek widziałem.

25 sierpnia pisał: Chłód jak co dzień o poranku szybko przeszedł w zwyczajny stonowany gorąc i jasność. Wieczorem zachodni wiatr ochłodził się i wysłał nas do ogniska. Żaden z kwietnych dywanów górskich hal nie może równać się z tą polodowcową łąką. Pszczół i motyli jest tu bez liku. Są i ptaki – nie wykazują żadnych oznak chęci odlotu na zimę, choć pewnie już myślą o mrozach. Co do mnie, chciałbym tu zostać całą zimę. Jeszcze lepiej całe życie, a nawet całą wieczność.

Na potwierdzenie szczerości tych intencji mamy zdjęcie. Jest 1907 r., a więc parę dekad później. Muir przysiadł na granitowej skale gdzieś w górach. Podpiera się na lasce, na pomarszczone czoło cień rzuca kapelusz z rondem. Ale najbardziej bije po oczach przepełniona spokojem twarz. Nie musimy widzieć jego ust, wystarczą roześmiane jak u dwulatka oczy. Tak wygląda człowiek szczęśliwy, spełniony. Bo to pierwsze lato w Sierra Nevada stało się dla Muira większością życia. Wracał do doliny Yosemite, kiedy tylko mógł, na jakiś czas tam nawet zamieszkał. Miał obsesję na punkcie drzew. Wspinał się na nie, na kartach swoich dzienników szkicował ich sylwetki. Kiedy którejś zimy okolicę nawiedziły niszczące wichury, wdrapał się na ogromną daglezję, by poczuć wiatr tak samo, jak czuje go drzewo. Interesował się też geologią. W 1871 r. stwierdził, że dolina powstała w wyniku działalności górskich lodowców, co było w tamtych czasach spostrzeżeniem pionierskim. I prawdziwym.

 

Wycieczka z prezydentem

A potem, porzuciwszy życie włóczykija, został dziennikarzem i pisarzem. W 1874 r. na łamach kalifornijskiego magazynu Overland Monthly opublikował swój pierwszy artykuł o Sierra Nevada. Łącznie było ich około 300. I jeszcze 12 książek. Pisał też listy do znajomych, zapraszał ich na wspólne wycieczki, prowadził po górach. Przyjeżdżali i naukowcy z całych Stanów Zjednoczonych. O dolinie Yosemite powoli stawało się głośno, a w parze z tą popularnością szła rozpoznawalność jej samozwańczego ambasadora. Amerykanie pokochali jego poetyckie, tonące w emocjach opisy dzikiej natury, w które wplatał coraz silniejsze ekologiczne przesłanie. Każda kolejna wizyta w dolinie Yosemite utwierdzała go w przekonaniu, że dzieje się coś złego. Że kontynent amerykański rozjeżdża coraz więcej pociągów, że wycina się coraz więcej lasów, że również w dziewiczych dotychczas fragmentach Stanów Zjednoczonych antropopresja jest zbyt duża. Muir odnotowywał znikanie kolejnych gatunków dzikich kwiatów i wycinanie wiekowych sekwoi. Zrozumiał, że krajobrazową perłę uratuje jedynie ustanowienie parku narodowego na wzór najstarszego na świecie Yellowstone w stanie Wyoming. W tym celu założył Sierra Club, istniejący do dziś oddolny ruch ochrony przyrody.

Ta misja wybrzmiewała coraz głośniej, m.in. na łamach ogólnokrajowych miesięczników, z Century i The Atlantic na czele. W 1903 r. jeden z jego tekstów trafił w ręce najważniejszego czytelnika w USA – prezydenta Theodore’a Roosevelta, który urzeczony działalnością Muira poprosił go o wspólną wycieczkę. Polityk podzielał jego przyrodnicze pasje, co jednak nie przeszkadzało mu z umiłowaniem polować. Ale w Sierra Nevada obaj nie mieli strzelać do zwierząt, a wędrować i rozmawiać.

Chodzili tak cztery dni, a trzy noce biwakowali, m.in. w zagajniku Mariposa w cieniu 500 potężnych sekwoi. Kiedy dopadła ich późnojesienna śnieżyca, Roosevelt grzał się pod 40 kocami. Wreszcie, trzeciej nocy, u stóp wysokiej na ponad kilometr skały El Capitan, Muir wyłożył prezydentowi swoje racje. Trzy lata później dolina Yosemite została wyjęta spod zarządu Kalifornii i przekazana władzom federalnym jako część dużego Parku Narodowego Yosemite. Roosevelt poszedł potem za ciosem, za jego prezydentury powstało jeszcze pięć innych parków oraz 18 narodowych pomników Stanów Zjednoczonych, obszarów o trochę niższym statusie ochronnym. Nie ukrywał, że to Muir stał się inspiracją tych działań, choć akurat to nie ulegało niczyjej wątpliwości. Siwobrody Szkot z Sierra Nevada był dla Amerykanów synonimem walki o dziką przyrodę. Nie tylko w Kalifornii – w latach 70. i 80. XIX w. parokrotnie eksplorował Alaskę, zapuszczając się aż na Aleuty.

 

Ale nawet podczas wypraw na daleką północ nie przestał marzyć o Amazonii. Właściwie nieustannie planował podróż swojego życia, jednak ciągle coś zmuszało go do odłożenia jej na później. Najpierw dolina Yosemite, potem walka o jej ochronę, wreszcie – małżeństwo, dwie córki i inne troski codzienności. Jego żoną została córka polskiego emigranta o pokaźnym majątku. Muir odziedziczył z nią sady i winnice nieopodal San Francisco. Nie radził sobie z gospodarzeniem, a rodzina raczej nie podzielała jego pasji wędrowca. Żona Louisa tylko raz wybrała się do doliny Yosemite. W jego dzienniku zachowała się autoironiczna pamiątka tej wycieczki – rysunek, na którym wbijając drewniany kij między jej łopatki, pcha ją pod górę. Najwyraźniej jednak pogodzili się ze swoimi różnicami, bo małżeństwem byli przez ćwierć wieku.

Kiedy w 1905 r. Louisa zmarła, a córki były już odchowane i wydane za mąż, w ósmej dekadzie życia Muir wreszcie na poważnie wziął się do realizacji życiowego planu. Zajęło to kolejnych kilka lat. W 1911 r. wsiadł w Nowym Jorku na pokład parowca do Belém w Brazylii. Popłynął, zobaczył, po czym wrócił w swoje kalifornijskie góry. Wyszedłem tylko na spacer, ale postanowiłem zostać na zewnątrz aż do zmierzchu, podsumował swoje życie.

Do grobu wysłało go 24 grudnia 1914 r. zapalenie płuc, ale potem unieśmiertelniła kartografia. Mount Muir, lodowiec Muira, Muir Beach czy autostrada jego imienia to tylko niektóre z bezliku wcieleń. Podobnie jak planetoida 128523 Johnmuir. W kwietniu 2014 r., a więc sto lat po śmierci swojego patrona, mignęła w szkłach ziemskich teleskopów. A potem poleciała w bezkresną dal kosmosu.

 

Tekst: Adam Robiński