Karawana

W Katmandu na Andrzeja Zawadę czekała wyprawowa biurokracja: zdobywanie pozwoleń, wnoszenie opłat, organizacja karawany i transportu lotniczego do Lukli – na małe górskie lotnisko, wybudowane w 1964 roku z inicjatywy sir Edmunda Hillary’ego, skąd miał się rozpocząć transport do bazy pod Everestem na grzbietach jaków. Bagaż leciał z Delhi do Katmandu w partiach. Nikt, niestety, nie wiedział, którym samolotem przyleci bagaż i kiedy. Nie pozostało nic innego, jak koczować na lotnisku i sprawdzać każdy lot ze stolicy Indii. W organizacji wyprawy pomagała amerykańska dziennikarka Elizabeth Hawley.

Miss Elizabeth, bardzo elegancka dama, Amerykanka, miała pięćdziesiąt sześć lat i była dziennikarką, reporterką. Od 1960 roku mieszkała na stałe w Nepalu i żyła głównie z himalaizmu. Tyle że w dość specyficzny sposób, bo sama nigdy się nie wspinała. Prowadziła agencję Mountain Travel Nepal, która organizowała zwykłe trekkingi, ale i transport, załatwiała też dokumenty dla wypraw himalajskich. Zawada korzystał z jej agencyjnych usług, jednak nie ze wszystkich. Pomagała nam głównie w sprawach formalnych, w zdobywaniu pozwoleń, zaświadczeń, w całej tej biurokracji, która dla kogoś z zewnątrz oznaczała długie tygodnie biegania po urzędach. Transport jakami, kucharzy i tragarzy wysokościowych Zawada wolał załatwić samodzielnie, opierając się na doświadczeniu z wyprawy na Lhotse i własnych znajomościach. Tak było taniej. Prócz prowadzenia agencji Hawley współpracowała z Reutersem, raportując agencji o ważnych wydarzeniach w Himalajach. W latach siedemdziesiątych była już tak znana i poważana, że uczestnicy każdej wyprawy, która planowała atak na szczyt, meldowali się u niej na herbatkę i pogaduszki, by się poradzić, pożalić, po wyprawie zaś – wyspowiadać się z tego, co urobili w górach. Mówię z przekonaniem „wyspowiadać”, bo mimo przyjaznej atmosfery miss Hawley była przenikliwie podejrzliwa, węszyła za „ściemą” i miała na tym polu sukcesy. Z czasem jej rola i renoma tak wzrosły, że Ministerstwo Turystyki Nepalu uzależniało przyznanie certyfikatu potwierdzającego wejście na ośmiotysięcznik od jej autoryzacji. Hawley zbudowała wielką bazę danych, gdzie umieściła i z detalami opisała w zasadzie wszystkie ekspedycje, które od początku XX wieku działały w Himalajach. Była chodzącą encyklopedią Himalajów. Jeśli ktoś chciał wejść na ośmiotysięcznik nową drogą, to o realia i warunki wspinania pytał miss Hawley.

W Katmandu mieszkaliśmy w hotelu Lhotse w turystycznej dzielnicy Thamel. Trochę zwiedzaliśmy miasto, robiliśmy zakupy, sprzedawaliśmy kontrabandę. Za zenita dostawało się wówczas sześćdziesiąt dolarów. Na uczelni zarabiałem osiem dolarów miesięcznie. Każdy z nas miał więc w ręku fortunę. Kupiłem sobie porządne raki i uprząż Williamsa, nówki, brytyjskie. Pojawiły się w sklepach po wyprawie Chrisa Boningtona z 1975 roku na południowo-zachodnią ścianę Everestu.

Większość czasu spędzaliśmy jednak na lotnisku, czekając na bagaż. Głównym „bagażowym” wyprawy był Krzyś Wielicki. Odpowiadał za to, by zebrać nasze przesyłki, przylatujące do Katmandu na raty. Włosy stawały nam dęba, gdy obserwowaliśmy, w jaki sposób wyładowywane są samoloty. Wszystko trafiało na wielki stos, rozrzucone, niekiedy zniszczone. Walały się tam lodówki, pralki. Serce się krajało na widok tych wszystkich dóbr, na które w Polsce trzeba się było zapisywać, czekać miesiącami. Baliśmy się, że nasz sprzęt potraktują podobnie, więc od rana śledziliśmy rozładowywanie każdego samolotu z Delhi. Czasem trafiały się gratki – ot, rozbity karton z soczkami mango. Raz znaleźliśmy karton ze słodką wiśniową sherry, podebraliśmy go, schowaliśmy i tak, czekając w słońcu i upale, popijaliśmy. W końcu udało się zebrać cały bagaż i zaczęła się gehenna wyekspediowania go do Lukli, na małe lotnisko położone na 2800 metrach, skąd miała zostać uformowana karawana do bazy pod Everestem. To lotnisko wyglądało przerażająco: jeden gruntowy pas otoczony przez jakieś szopy, tuż obok wraki samolotów, które nie miały szczęścia i rozbiły się w czasie lądowania albo startu. Sam pas miał około pięciuset metrów długości i kończył się spektakularnym urwiskiem. Wówczas nie wiedzieliśmy, że lotnisko w Lukli należy do najniebezpieczniejszych na świecie.

Zawada dwoił się i troił, żeby zorganizować niewielkie awionetki. Jedna mogła zabrać maksymalnie pięćset kilogramów. A gdzie ludzie? Bagaż osobisty? Na dodatek spóźniała się dostawa kurtek puchowych, które Rysiek Dmoch nadał z Polski zbyt późno, bo krawiec z jakiegoś powodu mocno się ociągał z szyciem. Bez kurtek nie mogliśmy iść do bazy, sytuacja była patowa. Zawada potwornie się wkurzył – tym mocniej, gdy się okazało, że nie wyrobimy się w czasie, organizując transport do Lukli wyłącznie lotami rozkładowymi. Z kalkulacji wyszła tak wielka liczba przelotów, że kierownik musiał interweniować u samego króla Nepalu, prosząc o wsparcie, by ów przewóz trwał nieco krócej. Do tego samoloty startowały jedynie przy sprzyjającej pogodzie, jeśli wiało lub poziom chmur był zbyt niski, loty odwoływano. A my cały czas walczyliśmy z czasem. Kończył się grudzień, pierwszy miesiąc pozwolenia na wspinanie. Żeby przyspieszyć transport, Andrzej Zawada wysłał jeden helikopter na maluśkie lądowisko w Syangboche, powyżej wioski Namcze Bazar. Do akcji zostaliśmy oddelegowani we dwóch z Ryśkiem Szafirskim. Polecieliśmy, wylądowaliśmy na 3800 metrach, rozładowaliśmy sprzęt i zabezpieczyliśmy w jakiejś szopie, bo poza nią nic tam właściwie nie było. Potem zeszliśmy do Namcze i czekaliśmy na resztę ekipy. Nocowaliśmy w domu Pemby Norbu Sherpy.

Pozostali członkowie ekipy dolatywali do Lukli na raty. Czekali na tragarzy, którzy dopiero zaczęli się schodzić, bo do końca nie byli pewni, czy wyprawa w ogóle się odbędzie, zwłaszcza że mieliśmy trzytygodniowe opóźnienie.

Pierwsza część karawany ruszyła 23 grudnia. Po trzech dniach kolejna i znów, dzień po dniu, następna. Andrzej Zawada szedł z ostatnią i wszystkie grupy spotkały się w Namcze Bazar – prócz tej pierwszej, która poszła do przodu, żeby zdążyć z założeniem bazy jeszcze przed końcem 1979 roku.

Zawadzie ogromnie zależało, żeby wyprawa zaczęła się w 1979 roku. Chciał, by pierwsza zimowa próba na Evereście zaczęła się jeszcze w latach siedemdziesiątych. Wydał polecenie, by popędzić tragarzy i skrócić karawanę. Chciał nawet zapłacić za obiecane siedem dni marszu, niezależnie od tego, o ile szybciej dojdą na lodowiec Khumbu. Niestety, Wigilię spędzaliśmy osobno. Ci, którzy byli w tym czasie w Lukli, mieli nawet choinkę, i to porządną, z jodły himalajskiej, ozdobioną bombkami przywiezionymi z Polski, a do tego opłatki, zupę grzybową i świąteczne ciasto. W karawanie szła także Ania Milewska, żona Zawady. Dla niej wyprawa była przygodą, miała dotrzeć do bazy i po kilku dniach wrócić. Niestety, w bazie mocno chorowała, źle znosiła wysokość.

Wyjazd Anny na wyprawę nie był wówczas niczym szczególnym. Zawada miał takie prawo, żeby zabrać, kogo chce, to on decydował. Poza tym baza nie była przecież zamkniętym miejscem. Każdy, kto chciał, mógł tam przyjść. I tak też się działo, od czasu do czasu pojawiały się grupy trekkingowe, pod koniec wyprawy dotarła żona Walka Fiuta. Te odwiedziny bardzo nas cieszyły, bo prócz tego, że w końcu widzieliśmy jakieś nowe twarze, goście przynosili też wiadomości, opowiadali o tym, co się dzieje na świecie. Jeśli potrzebowali, dostawali od nas namiot do spania, jakiś dodatkowy śpiwór. Byliśmy gościnni dla wszystkich odwiedzających.

Szafirski z Heinrichem dotarli pod lodospad Khumbu 30 grudnia, dzień później rozbili pierwsze namioty. Nam zeszło nieco dłużej. Popsuła się pogoda i zaczął sypać śnieg, wszyscy odczuwaliśmy skutki choroby wysokościowej i w zasadzie każdy był przeziębiony. Po drodze zatrzymywaliśmy się na noclegi w małych szałasach pasterskich. Nigdy nie zapomnę smrodu dymu z palonych odchodów jaków! Siedzieliśmy w szałasie, wędząc się, jedząc jakieś polewki na bazie ryżu i pokrzyw czy innych chabazi. Smakowały obrzydliwe. Jedynym przysmakiem były gotowane, solone ziemniaki. Sylwestra spędziliśmy w Tengboche, zwiedzaliśmy klasztor i okolicę.

Pierwszy raz zobaczyliśmy Everest na drodze z Namcze Bazar do Tengboche.

Nagranie z 29 grudnia

Andrzej Zawada: No, panowie, czy zdajecie sobie sprawę, na jaką górę patrzycie?

Krzysztof Cielecki: Gdzie?

Andrzej Zawada: No tu. Everest i południowa ściana Lhotse, najsłynniejsza ściana świata. Czterdzieści pięć kilometrów w linii prostej. Dmoch przeleciał, nawet nie zwrócił uwagi. Nie kapnął się, że widzi południową Lhotse. Twierdzę, że jeśli ona kiedykolwiek padnie, to właśnie zimą. Anna, popatrz!

Anna Milewska: Jest piękna!

(…)

Andrzej Zawada: Jest zupełnie czarna.

Krzysztof Cielecki: Ale tam lód jest.

Andrzej Zawada: No właśnie, a wiesz, jak ona wygląda na wiosnę? Jest cała biała i Messnerowi zasypało bazę. Na południową Lhotse trzeba zrobić polską wyprawę.

W Gorakszep zatrzymaliśmy się obok wielkiego kamienia z wyrytym imieniem i nazwiskiem Staszka Latałły, filmowca, który w 1974 roku zginął na stokach Lhotse. To był pierwszy moment zadumy. Zapaliliśmy świeczkę, mieliśmy nawet zasuszone kwiaty. Przypomniały nam się obrazy z filmu Jerzego Surdela z wyprawy na Lhotse i historia śmierci Staszka.

W komplecie w bazie byliśmy dopiero 4 stycznia 1980 roku. Na czterdzieści dni przed końcem pozwolenia. Wówczas wydawało nam się, że to mnóstwo czasu.

 


Więcej przeczytasz w „Gdyby to nie był Everest...". Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.

 

Zapraszamy na spotkanie z himalaistą Leszkiem Cichym we wtorek 21 stycznia o godz. 19.00 w Big Book Cafe w Warszawie. Będziemy świętować premierę książki Gdyby to nie był Everest... oraz 40. rocznicę wyczynu polskich lodowych wojowników – pierwszego w historii zimowego zdobycia Mount Everest, najwyższego szczytu świata. Leszek Cichy i autor książki Piotr Trybalski oraz inni goście wrócą nie tylko do tamtych niesamowitych zmagań i chwil, ale pomogą nam zrozumieć, jakie wyzwania wiązały się ze wspinaniem w najwyższych górach dobie PRL-u, czyli czasach niedoborów i zamkniętych granic. Rozmowę z gośćmi wzbogacą filmy dokumentalne oraz zdjęcia.