Padają słowa: „ Tu jest kant stołu, tu krzesło. Tu, po lewej stronie sztućce.” I to by było na tyle.

Zaczyna się osobliwy spektakl. Muzyka na żywo, wjeżdżają przystawki. Orientuję się tylko po czerwonym punkciku migającym na sali, ze coś, ktoś się zbliża.

Dwie rzeczy uderzają mnie najbardziej. Pierwsza: przemożna chęć jedzenia palcami. Niewprawne posługiwanie się widelcem powoduje, że nie wiem jakiej wielkości kęsy wkładam sobie do ust.

Druga: brak orientacji przestrzennej. Na końcu kolacji, kiedy spada zasłona ciemności jestem zaskoczona, że pomieszczenie jest 3 razy mniejsze niż mi się wydawało, układ stolików inny niż sobie wyobrażałam. Nawet wielkość talerza wydaje mi się abstrakcyjna. I tu pojawia się kolejne pragnienie: "ach, mieć tak zmysł echolokacji"!

Jedzenie? Przepyszne, udało mi się w większości rozpoznać co jem. Ale najważniejsze jest doświadczanie czystego smaku.

Rzecz, która mi przeszkadzała? Pytania od prowadzącego sali. Właściwie nie jest to żaden zarzut, tylko moja preferencja. Wolałabym po zakończeniu kolacji dostać po prostu menu i przekonać się sama, którą z potraw udało mi się rozpoznać. Ot, formuła dla mnie zbyt „inwazyjna”.

Kolację w ciemności zdecydowanie polecam. Tego nie doświadczysz w domu, nawet jeśli umyślnie nie będziesz płacić rachunków.

Tekst: Ewa Kunert