„Tu może być bardzo fajnie”

W ekspedycji na Alaskę najważniejszą kwestią był czas. Chodziło o to, aby nie dojechać tam za wcześnie, czyli przed zakończeniem zimy, ani nie za późno, czyli zanim zima ponownie się zacznie. Sierpień to był ostatni moment, żeby zdążyć przez rozpoczynającymi się już niedługo opadami śniegu oraz związanymi z tymi utrudnieniami w poruszaniu się po tym największym stanie Stanów Zjednoczonych. 

Kiedy więc pod koniec maja Michał i Maciej odebrali z warsztatu w Los Angeles swojego ulubionego Defe ze świeżo zamontowanym silnikiem, przejechali testowe tysiąc kilometrów i nabrali przekonania, że auto jest sprawne, bez zwłoki ruszyli na północ kontynentu. Patrząc na mapę ich przejazdu można było odnieść wrażenie, że zarówno kierowcy, jak i samochód po niemal rocznej przerwie chcą być bez przerwy w ruchu. Szybko minęli San Francisco, przejechali Oregon i wjechali do stanu Waszyngton. Krótkie przerwy w podróży wypełniały im spotkania m.in. z Dawidem Andresem, tym, który wraz z bratem przejechał Amazonkę na rowerze, z dziennikarzem i pisarzem Joe Kane’em (autor „Z nurtem Amazonki”) oraz moim synem Maxem, który mieszka i studiuje w Seattle. Stamtąd pomknęli przez Kanadę wprost na Alaskę. 

- Przekroczyliśmy wiele granic podczas naszej podróży, zawsze były to tylko linie na mapie i mało charakterystyczne zmiany krajobrazów – odpowiada Michał na moje pytanie o pierwsze wrażenie z Alaski. – Tym razem było podobnie, ostatnie setki kilometrów pokonanych w Kanadzie pozwoliły na przyzwyczaić się do klimatu na Alasce. 

Niemniej pojawiła się jedna różnica. Tym razem na granicy spędzili nieco więcej czasu niż zwykle. A to za sprawą strażnika granicznego. 
- Interesowały go zupełnie inne rzeczy niż strażników na innych granicach” – mówi Michał.  
Tego sympatycznego mężczyznę w mundurze zaintrygowała wyprawa dwóch niepełnosprawnych Polaków. Wypytywał więc o przebieg podróży, o najtrudniejsze jej etapy, o bezpieczeństwo i skąd w ogóle pomysł na tę ekspedycję. Jego uwagi nie mógł też nie zwrócić Defe, a zwłaszcza jego maska ozdobiona setkami podpisów zrobionych złotym flamastrem. Ucieszył się, gdy przyjaciele poprosili i jego o złożenie złotego podpisu. Na koniec wbił im do paszportów pamiątkowe pieczątki. 
- Później z Maciejem rozmawialiśmy, że skoro strażnik ma w sobie taki spokój i radość w oczach, to może tu być bardzo fajnie - mówi Michał. 

Pustkowie to nie piknik

Pierwotny plan zakładał, że Michał i Maciej najpierw pojadą do Fairbanks na północy, a stamtąd zaczną zjeżdżać w kierunku Anchorage. Jednak wkrótce po przekroczeniu granicy, zobaczyłem na mapie ich lokalizację, że zmierzają prosto na stolicę stanu. Pomyślałem, że chyba coś się stało. No i miałem rację. Z Defe zaczął wyciekać olej. Co dolali, to wyciekło. Przyjaciele uznali, że w Anchorage łatwiej będzie znaleźć mechanika niż na pustkowiu. Z pomocą, Sławka i Krystyny Markiewiczów, faktycznie znaleźli kilka warsztatów naprawczych, tyle że żaden z nich nie chciał się podjąć nawet diagnozy problemu w ….tak starym i wysłużonym aucie. 
Michał i Maciej kupili więc pokaźny zapas oleju i ruszyli w drogę. Jadą i dolewają i dolewają i dolewają. Chociaż ostatnio stwierdzili, że im samochód jest brudniejszy, tym mniej oleju wycieka. I rzadziej trzeba dolewać. 

Po raz kolejny zapomniałem, żeby Michała i Macieja nie pytać bezpośrednio o to, co widzieli, jakie widoki utkwiły im w pamięci, jakie wrażenie zrobiły. Już dawno zauważyłem, że obrazy rejestrują, ale przetwarzają je dopiero po pewnym czasie. Potem wracają one przy okazji wspomnień, albo skojarzeń z sytuacjami obecnymi. O tym jak wygląda Alaska bardziej „opowiadają” zdjęcia Michała – surowy krajobraz, puste przestrzenie, góry, którymi wije się nitka drogi. W zasięgu wzroku żadnych domostw, żadnych osad, żadnych ludzi. Fascynująca dzikość, ale i spore trudności będące wyzwaniem dla pokonujących ją podróżników. To trochę tak jak powiedział jeden z bohaterów książki „Wszystko za życie” Jona Krakauera: „Ludzie z zewnątrz łapią pierwszy lepszy numer magazynu ‘Alaska’, przejrzą i myślą sobie: pojadę tam, będę żył darami natury i nareszcie znajdę swoje miejsce w życiu. Ale kiedy już się tu znajdą […] okazuje się, że nie jest dokładnie tak, jak pisano w magazynie. Rzeki są szerokie i rwące, komary zżerają żywcem. […] Życie na pustkowiu to nie piknik.” 

Alaska – zwykle kojarzy się z historycznym zakupem tego obszaru od Rosji przez USA w 1867 roku, z gorączką złota, jaka zapanowała tam w 1896 roku i z Jackiem Londonem, w szczególności Buckiem, psim bohaterem jego „Zewu krwi”. Współczesną Alaskę ciągle można wiązać z gorączką, tyle że naftową, odkąd 1969 roku w Prudhoe Bay odkryto bogate złoża ropy naftowej i gazu ziemnego. Stamtąd biegnie słynny ropociąg Trans-Alaska, a wzdłuż niego Dalton Highway, droga, która nieźle daje się we znaki podróżującym pod niej.
- Trasa z Fairbanks do Deadhorse to była wymagająca trasa. Osiemset kilometrów nierównej drogi, w większości o szutrowej nawierzchni. W tym okresie odbywał się też wzmożony ruch samochodów ciężarowych. Firmy transportowe próbują realizować wszystkie zlecenia przed początkiem zimy, która według miejscowych przyjdzie tu bardzo szybko. – mówił Michał. – Do tego deszcz, błoto i nasze zużyte opony w trzytonowym Defenderze, który nie posiada żadnych systemów kontroli trakcji. To sprawiło, że czuliśmy się, jak na rajdzie Dakar. Dodatkowo zabiliśmy miliony komarów. 

Drugi koniec świata

W Deadhorse Michał i Maciej wypełnili cel swojej wyprawy. Nad ocean niestety nie dotarli, z uwagi na fakt, że teren ten jest pilnie strzeżony i tylko specjalnym autobusem, za specjalnym pozwoleniem można dojechać na wybrzeże. 
- To już nie ma znaczenia – mówi Michał. – Jesteśmy tu, niemal na końcu świata i cieszymy się, że tego dokonaliśmy. 

Podróżnicy w trzysta dwanaście dni przejechali z jednego końca świata na drugi. Pisząc te słowa zastanowiłem się, jak to jest, że piszemy o krańcach świata, a nigdy o jego początkach. Bo i gdzie miałby być ten początek? W przypadku Michała i Macieja można byłoby go odnaleźć na jednym z tych odwiedzonych końców – w Ushuaia, Ziemia Ognista, gdzie wielki napis głosi, że tam jest „koniec świata, początek wszystkiego”. Dla przyjaciół był to początek wielkiej podróży i wielkiej przygody. Udowodnili w ten sposób sobie, że są w stanie pokonywać przeszkody i radzić sobie w trudnych, wydawałoby się beznadziejnych sytuacjach.  

To była bardzo długa podróż – mówi Michał. – Jestem bardzo szczęśliwy, ale i zmęczony tą podróżą. 

Faktycznie ta podróż trwała od 2014 roku, gdy pojawił się pomysł wyjazdu do Ameryki Południowej, a potem i Północnej. Dwa lata przygotowań, potem przejazd Buenos Aires – Los Angeles, niemal roczna przerwa wypełniona spotkaniami, pokazami i organizacją naprawy samochodu. I wreszcie etap ostatni Los Angeles – Deadhorse, Alaska. 

Osiągnięcie zamierzonego celu to PIĘKNE UCZUCIE – podkreśla Michał. 

Sama podróż jednak jeszcze się nie skończyła. 

- Przed nami jeszcze około 8 tysięcy kilometrów. Musimy zejść z naszego szczytu – mówi Michał, który nie raz o celu Wheelchairtrip mówił, że to ich K2. – Sądzimy, że to może nam zająć jeszcze z dwa miesiące: Alaska południowa, Kanada, a następnie USA, gdzie będziemy się kierować na południowy-wschód, w stronę Waszyngtonu. 

Tekst: Piotr Chmieliński