Pełne zabytków i miejsc mocy Katmandu dzieli od Pokhary kilka godzin jazdy. Miasto leżące w geograficznym środku kraju jest przystankiem w drodze ze stolicy Nepalu w wysokie Himalaje. W przejrzystym powietrzu poranka widać stąd dobrze potężne masywy ośmiotysięczników: Annapurny i Dhaulagiri. Nieco bliżej wznosi się Machhapuchhare, święty szczyt, którego nazwa oznacza Ogon Ryby. Skalna płetwa świetnie odzwierciedla nazwę. Z Pokhary ruszymy na północ. Pamiętam, jak pierwszy raz pojawiłem się na małym lotnisku i w odpowiedzi na
Namaste!, jakim powitał mnie nepalski pilot, musiałem zdusić pytanie: To tym mamy lecieć? Na pasie stał maleńki dwuśmigłowy samolot Gorkha Airlines. Mieści kilkanaście osób.
 

Po półgodzinnym locie wylądujemy w Jomsom, w głębokiej dolinie Kali Gandaki, nad rzeką o tej samej nazwie. Niegdyś stanowiła szlak komunikacji i wymiany handlowej między Chinami a Indiami i uczyniła Mustang bogatym. Miasteczko jest ostatnim większym osiedlem, stąd samochody terenowe zabiorą nas do bazy w Kagbeni, bramy Królestwa Lo, jak o nim mówią. Gdy się tam znalazłem, chciałem od razu jechać dalej, ale przystanek w tym miejscu jest rozsądny. Pas startowy w Jomsom leży na wysokości 2600 m, zanim udamy się jeszcze wyżej, warto zaaklimatyzować się w tym miejscu i dopiero o świcie wjechać do zakazanego królestwa.
 

Region, względnie nieduży, nazywany przez mieszkańców Królestwem Lo, stanowił fragment Nepalu, jednak kultura i język czynią go bardziej częścią Tybetu. W latach 1450–1992 jego obszar był zamknięty dla wpływów zewnętrznych, nie przyjmował turystów. Mustang miał autonomię, która sprawiła, że kultura tybetańska przetrwała tam nieskażona. Jeszcze przed dekadą rządzony był przez króla, który do dziś uznawany jest przez niektórych mieszkańców za prawowitego władcę krainy.
 

Gdy dżip, zmagając się z kamienistą drogą, wjeżdża do Mustangu, trudno oderwać oczy od widoków za szybą. To nie jest już dżungla ani zielona dolina, jaką zostawiliśmy w tyle. Jedziemy przez górską pustynię, a kamieniste zbocza tworzą księżycowy krajobraz. Szlak wije się wzdłuż rzeki, coraz wyżej, aż w końcu zbliżamy się do pułapu 4 km. Mija parę godzin, zanim dotrzemy do Lo Manthang, dawnej stolicy królestwa.
 

Kraina magiczna
 

Niewielkie miasteczko wygląda jak cały Mustang, jakby czas się tu zatrzymał. Otoczone średniowiecznymi murami domy są niskie, zbudowane z kamieni i gliny. Przymocowane nad drzwiami baranie rogi bronią wstępu złym duchom. Domownicy mieszkają często w pokojach na piętrze, do których prowadzą strome drewniane schody. Parter przeznacza się dla zwierząt. Najokazalsze budowle, świątynia i dawny pałac króla, liczą cztery kondygnacje i odcinają się od reszty rdzawoczerwonymi ścianami. Wybudowane w stylu tybetańskim, patrzą małymi oknami na okolicę. Sam pałac do dziś pozostaje domem ostatniego władcy. Radża Jigme Dorje Trandul nieczęsto pokazuje się obcym, pełni funkcję ceremonialną, otaczany jest jednak szacunkiem i – jak się mówi po cichu – nepalska administracja niewiele może zrobić bez jego zgody.
 

Duchowym centrum miasta jest buddyjska gompa, świątynia i klasztor w jednym. Jej czerwone ściany widać z każdego miejsca doliny. Nad niewielkim dziedzińcem powiewają flagi modlitewne. Drzwi w głębi prowadzą w półmrok, do sali modlitw. Z ołtarza u szczytu sali patrzą posągi Buddy. Miejscowi mnisi są bardzo przychylni turystom. Z pewnością pokażą nam malowidła ścienne sprzed kilkuset lat. Barwne przedstawienia demonów i bóstw. Wiele z nich zatarł czas i ciemny nalot, jaki zostawiały palące się w pomieszczeniach lampy.
 

W Mustangu warto zerwać się o świcie i wymknąć na jedno z okolicznych wzgórz. Wspinaczka po kamieniach wymaga zręczności, ale widok ze szczytu wynagradza wysiłek. Znajdziemy się bowiem w niewielkiej oazie pośrodku pustki, bo Lo Manthang otacza wąski pas zielonych, tarasowo ułożonych pól, za nimi zaś wznoszą się ostre, poszarpane szczyty. Stojąc tak u stóp jednego z kamiennych buddyjskich czortenów, w których miejscowi ukryli święte relikwie, mając ponad sobą skalne ściany błyszczące w słońcu, zadrzyjcie głowy. Widoczne dobrze wejścia do skalnych grot kuszą łowców przygód. Mieszkano w nich i medytowano, opuszczone setki lat temu, kryją wiele tajemnic. Teraz groty powoli zaczynają być eksplorowane przez naukowców. Już wiadomo, że ich sklepienia pokrywają cenne polichromie.
 

Mogę się tylko domyślać, jak wiele zabytków kultury tybetańskiej Górnego Mustangu czeka na odkrycie. Dane nam będzie się nimi zachwycać czy nie, już teraz urzeka mnie prostota tego miejsca, surowe piękno i spotkanie z najwyższymi górami. Królestwo Lo to prawdziwy skarb w dzisiejszym świecie. 
 

Tekst: Łukasz Supergan