Fragment książki „Prince Polonia” Maxa Cegielskiego

Gorączkę miałem już wieczorem, a rano trzęsło mnie z osłabienia, przeziębienia, ze strachu? Nie wiedziałem, dlaczego tak źle się czuję, wpadłem w psychozę, że zaraziłem się śmiertelną, egzotyczną chorobą. Przyznaję, że dostałem nieposkromionego ataku paniki chwytającej za gardło, aż zabrakło mi tchu. Rozmyślałem o niebezpiecznych bakteriach krążących po ciele, zarazkach zjadających mnie od środka, wyżerających komórki i mutujących; o szalejących mikrobach, które przejęły mnie na własność. Przeżywałem katusze, wydawało mi się, że pod pachami rozwija mi się narośl, że guzy pokrywają mi plecy, że zaraz umrę spocony w gorących Indiach.

Leżałem twarzą do ściany, próbowałem liczyć czerwone i czarne plamy, zacieki, placki odpadającego tynku. Nie układały się w żaden wzór, na nic nie wskazywały, nie rozpoznawałem strzałek ani linii, za którymi mógłbym podążyć. Bałem się wstać, udawałem, że mnie nie ma, chciałem zniknąć, zwijałem się w kłębek, ale cienka narzuta była za krótka, żeby schować jednocześnie nogi i głowę, wiłem się pod spodem. Nie odwróciłem się, nawet kiedy usłyszałem, że Janek wstał, raźnym krokiem wszedł do łazienki i mył się w zimnej wodzie, stękając i charcząc. Wreszcie stanął nade mną, a ja udawałem, że śpię. Popatrzył, nic nie powiedział i wyszedł. Pożałowałem, że zgodziłem się lecieć do Singapuru.

Musiałem na chwilę zasnąć, ponieważ tym razem, otworzywszy oczy, nie zobaczyłem ściany. Leżałem przodem do łóżka Janka, kumpel siedział na nim z tacą. Podsunął mi czarną herbatę i małe spieczone tosty. Musiałem zjeść i żyć, choć nie miałem ochoty, nic mi się nie chciało ze strachu, z żalu, nie wiem z czego, ale wszystko wydawało się do dupy. Jadłem, a Janek nic nie mówił, znowu wyszedł. Wrócił z nowymi ubraniami: szortami i koszulkami z logo amerykańskich firm. Wysępił te ciuchy od Kumara, żebyśmy jak najlepiej prezentowali się na lotnisku.

– Ej, lord, wstawaj.

Zrozumiałem, że on też źle się czuje, ale mechanicznie wykonuje czynności, które należało wykonać, jak zawsze zadaniowy, skoncentrowany na wyznaczonym celu. Jak automat naśladowałem partnera. Ubrałem się, wyszliśmy na ulicę, pojechaliśmy na lotnisko. Nic więcej. Żadnych egzotycznych wrażeń, przygód do opowiadania, nie pamiętam nic oprócz tego, że byłem bardzo nieszczęśliwy. Jeden z najgorszych poranków w moim życiu. Przeszliśmy odprawę paszportową i celną, na pokładzie natychmiast zasnąłem na te sześć godzin lotu.

Ocknąłem się, z głośników nadawano komunikat o weather conditions, spojrzałem za okno, wlatywaliśmy w białą chmurę. To był ten moment, kiedy jeszcze przez sekundę widzisz świat poza obłokami, ale nagle wszystko znika i zawisasz w mlecznym, skłębionym bezkształcie. Poczułem mocne turbulencje, fotele się trzęsły, pasażerowie trzymali się kurczowo podłokietników. Żołądek podskoczył mi do gardła. Wylecieliśmy z bieli i nagle samolot przestał wibrować i się trząść, zamilkł. Obudziłem się do końca, pomyślałem, że silniki przestały pracować i zaraz zginiemy.

Janek spokojnie spał obok z uśmiechem na twarzy, a ja poczułem, że zaczynamy spadać, miałem miękkie nogi, uszy zatkane z powodu zmiany wysokości, aż mnie zabolały. Spojrzałem znów za okno, w dół, i zrozumiałem, że jednak mam lęk wysokości, dostrzegłem małe wysepki, morze, chaty, łodzie – uznałem, że lecimy zbyt nisko. Widziałem dziesiątki, setki statków na zupełnie gładkiej, jasnoniebieskiej powierzchni morza, wielkie transportowce zakotwiczone, bez ruchu, przeraziłem się, że samolot zaraz rozbije się na jednym z nich, trafiony – zatopiony. Słabość, panika. Woda i ląd zlewały się ze sobą, brakowało wyraźnych granic, jasnych podziałów, nie docierało do mnie, co widzę. Ostry zwrot samolotu i po chwili w dole ukazało się wielkie zielone pole golfowe. Dojrzałem człowieka, który właśnie uderzał kijem, ciśnienie szalało mi w uszach, wylądowaliśmy. Chciałem jak najszybciej wyjść z samolotu, mój kumpel wciąż spał, maszyna spokojnie kołowała po płycie lotniska.