Hanna Gadomska: Czy odczuwasz wpływ zmian klimatycznych na wspinanie? Czy te zmiany dotarły też w Himalaje?

Andrzej Bargiel: Zdecydowanie tak. Pod Everestem byłem po raz pierwszy w 2012 roku, w tym samym okresie co ostatno, więc mam porównanie i widzę, że lodowiec się po prostu cofa. Jest inny, rozsypuje się. Doświadczyłem tego też podczas mojej pierwszej próby na K2, lodowiec się topił, tworzyły się chmury konwekcyjne, które przyklejały się do szczytu, co w konsekwencji powodowało opady śniegu w tych wysokich partiach i brak widoczności.

Podróżuję od wielu lat na lodowce w Alpy i zauważam, że pogoda staje się coraz większym problemem. To zjawisko jest zresztą dostrzegalne też lokalnie, nawet tu u nas zimy są słabsze.

Ze względu na trudne warunki pogodowe musiałeś odwołać swoją ostatnią wyprawę Everest Ski Challenge 2019.

Podczas ostatniej wyprawy mieliśmy trochę pecha, ponieważ wystąpiła anomalia pogodowa – lato w Himalajach było cieplejsze i zamiast dużej ilości śniegu wysoko w górach podczas monsunu spadło mnóstwo deszczu, który tylko siał spustoszenie. Woda wypłukiwała ten lodowiec i on się przez to rozsypywał.

Po raz pierwszy był taki problem, że nie można było nawet przejść i stworzyć drogi w niższych partiach. W proces wytyczania dróg angażowani są tzw. icefall doctors - szerpowie, zatrudnieni przez parki narodowe do przygotowywania dróg. Tym razem mieli takie problemy, że sami zgłosili się do nas o pomoc.

Jak wygląda wyznaczanie drogi?

Musieliśmy analizować cały icefall, szukać dronem jakichś połączeń, które pozwolą przedostać się przez labirynt szczelin. Mój młodszy brat wykonał tu dużo pracy. Droga była korygowana kilkukrotnie. Potem wychodziliśmy, braliśmy drabiny i poręczowaliśmy ten knaprawdę skomplikowany teren.

I udało się.

W  momencie, kiedy przedostaliśmy się przez ten labirynt, wypatrzyliśmy duży, niepokojący fragment lodu, który wisiał jakieś 800 metrów nad doliną, którą musieliśmy się przemieszczać, żeby kontynuować wspinaczkę. Okazało się, że jest bardzo duży, miał 60 metrów wysokości i 30 szerokości. Mierzyliśmy go przez 2 tygodnie i okazało się, że się odsunął o minimum kilka metrów i dążył do oderwania.

To było coś, co bezpośrednio wpłynęło na rezygnację z próby ataku szczytowego. Ryzyko było po prostu zbyt duże. A to, co robię, wiąże się z zarządzaniem ludźmi, więc stwierdziłem, że odpuszczenie będzie najrozsądniejszym wyborem.

Jaka jest twoja prognoza, jeśli chodzi o zmiany klimatyczne. Jak one wpłyną na himalaizm?

Myślę, że fakt, że ta pogoda jest teraz tak nieprzewidywalna, wymusi pewne zmiany organizacyjne. Ten najlepszy czas, w którym można organizować wyprawy, ulegnie zmianie. Trzeba będzie po prostu wyjeżdżać w innych terminach.

Czy podział na himalaizm zimowy i letni wciąż będzie miał sens?

Trudno powiedzieć. Nie można zakładać, że w porach letnich zawsze jest źle, na przestrzeni ostatnich lat różnie to wyglądało. Czasem warunki są dobre i to wspinanie jest jednak łatwiejsze. A himalaizm zimowy nadal jest czymś ekstremalnie trudnym ze względu na bardzo nieprzyjazne temperatury i przede wszystkim siłę wiatru.

Obchodziliśmy niedawno 40. rocznicę pierwszego zimowego wejścia na Everest, zarazem narodziny tzw. polskiego himalaizmu zimowego. Co dla ciebie znaczy ta rocznica?

Przede wszystkim to było coś niesamowitego w tamtych czasach – przez sam fakt, że ta wyprawa się odbyła, ktoś ją zorganizował, stworzył strategię działania, zaraził innych ideą, dał poczucie, że robią coś wyjątkowego. Andrzej Zawada miał to coś, potrafił zainspirować wiele osób. Mieliśmy w Polsce fantastyczną grupę ludzi, którzy wspinali się na bardzo wysokim poziomie. W tamtych czasach, gdy nie było sprzętu, dostępu do danych, które pozwalają zarządzać ryzykiem i planować wspinaczkę, to było ogromne osiągnięcie. Czysta eksploracja.

Teraz jest łatwiej?

Tak, przede wszystkim mamy dostęp do technologii, sprzęt jest ciepły, wygodny i lekki, mamy świetne prognozy, systemy lokalizacji, GPS-y itd.

Nie tylko to się zmieniło.

To prawda. Jest inaczej pod wieloma względami. Zwiększyło się zainteresowanie tą dyscypliną, dostępność do informacji. Ja nawet ze swojej perspektywy widzę, że gdybym nie zabierał ze sobą ludzi od komunikacji i fotografii, nie mógłbym skupić się na akcji górskiej jest takie zapotrzebowanie.

Jest takie hasło w mediach „K2 dla Polaków”. Twoim zdaniem ostatni niezdobyty zimą ośmiotysięcznik należy się Polakom?

Na pewno byłoby to piękne dopięcie projektu, który Polacy sami stworzyli. Wiele osób próbuje się dziś podłączyć pod ten temat przez to, że jest taki chwytliwy. Często organizowane są wyprawy, po to żeby tylko fizycznie się tam pojawiać. Moim zdaniem jest to już nadużycie. Z drugiej strony trudno ludziom zabronić spełniania marzeń. Każdy próbuje tak, jak potrafi i nie możemy próbować tego powstrzymywać. Każdy ma swój czas, swoją energię, swoje prawo do tego, by robić to, co chce.

Swoje marzenia z rozmachem realizuje teraz w Himalajach Nirmal Purja. Na czym polega moc tego zawodnika? Mieliście okazję się poznać?

Tak, poznałem go w Katmandu tuż przed zakończeniem jego projektu. Na pewno ciekawa osobowość. To, co zrobił było przede wszystkim wyzwaniem logistycznym.  Warto podkreślić, że ten człowiek nie wywodzi się ze świata sportu, a z wojska. I jeśli chodzi o aspekty sportowe to różnie to ludzie odbierają. Wejścia były robione na tlenie, na przygotowanych drogach, z udziałem wielu, wielu szerpów.

Myślę, że przez to osiągniecie Nepalczycy pokazali swoją moc, że sami też potrafią robić fantastyczne rzeczy w górach, że to nie jest tak, że tylko pomagają wspinaczom z Europy, ale samodzielnie mogą osiągać wielkie rzeczy. Szerpowie i lokalni mieszkańcy różnie na to reagują, bo jest wśród nich wiele osób, które byłyby w stanie zrobić ten projekt bez użycia tlenu. A tu po prostu trafiła się osoba, która miała taki potencjał i talenty pozasportowe, które pozwoliły mu na dociągnięcie całego projektu do końca, zorganizowanie finansów. Moim zdaniem właśnie te czynniki wpłynęły bezpośrednio na sukces projektu.

Myślisz, że o Purji będzie jeszcze głośno w Himalajach?

Trudno powiedzieć. Po tym co zrobił, musiałby zacząć robić sportowe rzeczy. Na przykład właśnie spróbować wejść zimą na K2, ale bez użycia tlenu.  To jest to, czego obawiają się Polacy.

Tlen to gwałt na zasadach himalaizmu?

Używając butli z tlenem można mieć go tyle, ile mamy tutaj na nizinach. Okazuje się wtedy, że nie trzeba mieć specjalnych kompetencji, tylko sporo pieniędzy, serce do walki, motywację i nie chorować.  W zasadzie w parę miesięcy każdy zdrowy człowiek jest w stanie przygotować się do tego, by Nepalczycy wprowadzili go na szczyt ośmiotysięcznika.

Przychodzą mi do głowy kolejki na Everest.

W dobie szybkiego obiegu informacji, łatwej dostępności do wiedzy, można się tą magią gór zarazić i chcieć samemu coś takiego zorganizować. Trudno to powstrzymać, ale też nie można mówić że ci ludzie są źli lub im tego zabraniać. Myślę, że każdy ze wspinaczy jest w  jakiś sposób inicjatorem tego, co się teraz dzieje. Pokazujemy, że się da. I to się z roku na rok rozwija.

Masz jakąś teorię na ten temat, dlaczego himalaizm jest taki fascynujący i tak poruszają wyobraźnię?

Myślę, że te przestrzenie są piękne, jest tam ciągle dziko, ma to w sobie jakąś magię. Uciekamy tam od świata codziennego, który bardzo pędzi, jest intensywny.

Ty nadal coś  takiego odczuwasz?

Tak, myślę, że to jest kwestia tego, żeby dobierać właściwe pory i właściwe ściany, żeby uniknąć tłumów. Nawet ostatnio, jesienią na Evereście, przekonaliśmy się, że da się tam nie przepychać, nie stać w kolejce. Trzeba się tylko liczyć z tym, że jest trudniej, że nie wejdziemy po ubitej ścieżce jak po schodach. Każdy wciąż może znaleźć w tych górach miejsce dla siebie. Nie ma co zakładać, że jest masakra i koniec świata.

 Nie słyszę w Twoim głosie rozczarowania pod tytułem „góry się skończyły”.

Nie, tu po prostu chodzi o bezpieczeństwo i mówię to jako ratownik górski. Niektórzy nie zdają sobie sprawy, że ich ryzykowna aktywność jest niebezpieczna dla innych. I to jest największym problemem. Musimy stworzyć jakieś strategię i mechanizmy, które pozwolą ludziom działać odpowiedzialniej. To są działania do podjęcia na poziomie edukacji.

Mówisz, że wyznaczenie sobie celu napędza Cię do działania. Nad czym teraz pracujesz?

Trenuję. Cieszę się, że - choć w skali Polski zima jest słaba - u nas w Zakopanem leży śnieg i ciągle podjeżdżam pod drzwi swojego domu na nartach.

Szczęściarz!

Tak, to jest pozytywne. Tatry, mimo że nie są najwyższe, dają możliwości. Można się tutaj rozwijać, czerpać z tego radość i satysfakcję.

A jeśli pytasz o to, nad czym teraz pracuję, to właśnie wypuszczamy limitowaną kolekcję ręcznie wykonanych drewnianych nart sygnowanych Sunt Leones (red.: nazwa projektu polegającego na zdobyciu ośmiotysięczników i zjechaniu z nich na nartach). Narty można kupić na suntleones.com

Zbieram fundusze na kolejną wyprawę i przygotowuję się fizycznie. Na pewno chcę powyjeżdżać trochę w Alpy, mam kilka pomysłów na wyższe szczyty. Zobaczymy, czy to się uda w kontekście koronawirusa, czy nie będę musiał tutaj zostać na jakiś czas. Nawet dzisiaj o tym myślałem, że przydałaby mi się taka chwila w domu.

Odczułeś już jakieś konsekwencje pandemii koronawirusa?

Musieliśmy odwołać zawody skiturowe, to fantastyczne spotkanie całego środowiska, ale niestety nie zobaczymy się tym razem. Zastanawiam się, co będzie z lotniskami. Myślałem o tym, żeby wyjechać w kwietniu do Pakistanu na jeden z piękniejszych szczytów, ale nie wiem, czy to się uda. Na razie spokojnie obserwuję sytuację. Mieszkam w lesie i czuję się bezpiecznie.